» Fragmenty książek » Republika złodziei - fragment

Republika złodziei - fragment


wersja do druku

Republika złodziei - fragment

Rozdział 1

Sytuacja się pogarsza

1

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Słabe światło słoneczne na powiekach wyrwało go ze snu. Jasność przeszkadzała, narastała, sprawiła, że zamrugał półprzytomnie. Okno było otwarte, wpuszczając łagodne popołudniowe powietrze i słodkowodny świeży zapach. Nie Camorra. Odgłos fal uderzających o piaszczystą plażę. W żadnym razie nie Camorra.

Znowu leżał zaplątany w pościel i kręciło mu się w głowie. Podniebienie miał jak z wysuszonej na słońcu skóry. Spierzchnięte wargi oderwały się od siebie, łuszcząc się, kiedy wychrypiał:

– Co ty...

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

– Cii. Nie chciałem cię obudzić. Trzeba było tu przewietrzyć.

Ciemna rozmazana plama po lewej, mniej więcej wzrostu Jeana. Podłoga zaskrzypiała, kiedy kształt się przesunął. Cichy szelest tkaniny, szczęk sakiewki, brzęk metalu. Locke oparł się na łokciach, przygotowując się na zawroty głowy. Nadeszły punktualnie.

– Śniłem o niej – mruknął. – O czasach, kiedy... kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

– O niej?

– O niej. No wiesz.

– Ach. O kanonicznej jej.

Jean przyklęknął obok łóżka i podał kubek z wodą, który Locke wziął drżącą lewą ręką i zaczął sączyć płyn z wdzięcznością. Świat powoli wracał do ostrości.

– Sen był tak realny – powiedział Locke. – Miałem wrażenie, że mógłbym jej dotknąć. Powiedzieć jej... jak bardzo mi przykro.

– Na nic więcej cię nie stać? Śnisz o kobiecie w taki sposób i jedyne, co ci przychodzi do głowy, to ją przeprosić?

– Przecież nie mam wpływu na...

– To twoje sny. Weź je w karby.

– Byłem tylko małym chłopcem, na miłość boską.

– Kiedy pojawi się znowu, przesuń sen o jakieś dziesięć, piętnaście lat do przodu. Następnym razem, gdy się obudzisz, chcę zobaczyć trochę rumieńców i usłyszeć jąkanie.

– Wybierasz się gdzieś?

– Wyjdę na chwilę. Zrobię rundkę.

– Jean, to nie ma sensu. Przestań się zadręczać.

– Skończyłeś?

Jean zabrał pusty kubek.

– W żadnym razie...

– Wrócę niedługo. – Jean odstawił kubek na stół i pobieżnie otrzepał klapy surduta, idąc do drzwi. – Odpocznij trochę.

– Do diabła, nie da ci się przemówić do rozsądku, co?

– Znasz to powiedzenie, że naśladownictwo jest najwyższą formą pochlebstwa?

Drzwi zamknęły się z trzaskiem i Jeana już nie było – wyszedł na ulice Lashainu.

2

Lashain słynął jako miasto, gdzie wszystko można kupić i wszystko zostawić za sobą. Dzięki łasce regio, najwyżej postawionej i najmniej licznej grupy arystokratów (gdzie osobistości, których tytuł sięgał więcej niż dwa pokolenia wstecz, uważano za starą gwardię), niemal każdy z gotówką w ręce i dostatecznie silnym pulsem, żeby utrzymać się w stanie półprzytomnym, mógł sobie załatwić transmutację krwi z czerwieni we względnie przyzwoitą kopię błękitu.

Przybywali ze wszystkich krańców therińskiego świata – kupcy i przestępcy, najemni kapitanowie i piraci, hazardziści, poszukiwacze przygód i banici. Wchodzili do kokonu kantoru jako plebejusze, pozbywali się ogromnych ilości szlachetnego kruszcu i wychodzili ponownie na światło dzienne jako nowo narodzeni lashańscy arystokraci. Regio wykuwało własnych baronetów, baronów, wicehrabiów, hrabiów i niekiedy nawet markizów, w znacznej mierze zgodnie z pragnieniami zainteresowanych. Za dodatkową opłatą dorzucano honorowe tytuły brane z listy; „Obrońca wiary w Dwunastkę” był całkiem popularny. Było także pół tuzina pozbawionych znaczenia odznaczeń szlacheckich, które cudownie się prezentowały w klapie płaszcza.

Ponieważ to zakupione i osobiście wynegocjowane powszechne poważanie było czymś całkiem nowym dla jego nabywców, Lashain był najzacieklej przewrażliwionym na punkcie form towarzyskich miastem, jakie Jean Tannen odwiedził kiedykolwiek w życiu. Pozbawieni stuleci arystokratycznych przodków, którzy umacnialiby ich w poczuciu własnej wartości, lashańscy neofici nadrabiali ten brak ceremoniałem. Ich zasady pierwszeństwa były jak formuły alchemiczne, a oficjalne kolacje zabijały rocznie więcej ludzi niż gorączki i wypadki razem wzięte. Najwyraźniej nic nie było bardziej ekscytujące dla tych, którzy właśnie kupili sobie rodowe nazwiska, niż zaryzykować je (nie wspominając już o śmiertelnej powłoce) z powodu drobnej zniewagi.

Z tego, co Jean słyszał, rekord wynosił trzy dni od kantoru do pojedynku i karawanu. Regio, rzecz jasna, nie proponowało żadnych zwrotów pieniędzy krewnym zmarłego.

Z powodu tych nonsensów osobom bez tytułów – niezależnie od koloru ich monety – trudno było dotrzeć do najlepszych medykusów w mieście. Ci, przez swoją arystokratyczną klientelę, stali się takim symbolem statusu, że rzadko musieli biegać za złotem z innych źródeł.

Zimny wiatr znad Amathelu, Jeziora Klejnotów – słodkowodnego morza, które rozlewało się aż po północny horyzont Lashainu – niósł posmak jesieni. Jean był ubrany konserwatywnie jak na miejscowe standardy, w surdut z brązowego aksamitu i jedwabie warte nie więcej niż, powiedzmy, trzymiesięczne zarobki przeciętnego kupca. To natychmiast klasyfikowało go jako czyjegoś sługę i doskonale odpowiadało obecnemu zadaniu. Żadna ważna osobistość nie czekałaby osobiście przy ogrodowej bramie medykusa.

Uczonego Erkemara Zodestiego uważano za najlepszego medykusa w Lashainie, nadzwyczaj biegłego w stosowaniu piły do kości i tygla alchemicznego. Zodesti przez trzy kolejne dni okazywał całkowity brak zainteresowania prośbą Jeana o konsultację.

Dziś Jean po raz kolejny podszedł do żelaznej furtki na tyłach ogrodu medykusa, zza której starszy sługa zerkał na niego z gadzią bezczelnością. Na wyciągniętej dłoni Jeana leżała pergaminowa koperta i biała karta, tak jak przez poprzednie trzy dni. Jean zaczynał tracić cierpliwość.

Sługa bez słowa sięgnął między prętami i zabrał obie rzeczy. Koperta ze zwyczajowym napiwkiem składającym się ze (zbyt wielu) srebrnych monet zniknęła w kieszeni sługi. Starszy mężczyzna odczytał – lub udał, że czyta – białą kartę, uniósł brwi, zerkając na Jeana, i odszedł.

Na karcie napisano to co zawsze: Contempla va cora franta eminenza. „Proszę rozważyć prośbę znamienitego przyjaciela” w języku starotherińskim, co w tego typu okolicznościach było wyrazem uprzejmej afektacji. Zamiast podawać imię arystokraty, wiadomość ta oznaczała, że ktoś wpływowy pragnie anonimowo zapłacić za zbadanie innej osoby. Był to typowy sposób wykorzystania zamożności, żeby poradzić sobie z kłopotem w rodzaju, powiedzmy, ciężarnej kochanki, bez zdradzania wprost tożsamości ważnej osobistości.

Jean wykorzystał długie minuty oczekiwania na przyjrzenie się domowi medykusa. Była to porządna, solidna budowla, mniej więcej rozmiarów mniejszej rezydencji z wysp Alcegrante w Camorze, nowsza jednak i naśladująca styl Tal Verrar (co miało podkreślić ważność jej mieszkańców). Dach wyłożono dachówką ze szkła wulkanicznego, a okna były otoczone dekoracyjnymi płaskorzeźbami, które bardziej pasowałyby do świątyni.

Z serca samego ogrodu, przesłoniętego wysokim na dziesięć stóp kamiennym murem, dobiegały odgłosy ożywionego przyjęcia. Brzęk kieliszków, wybuchy śmiechu, a w tle pomruk dziewięciostrunowej wioli i paru innych instrumentów.

– Z przykrością powiadamiam twojego pana, że uczony obecnie nie jest w stanie przychylić się do jego prośby o konsultację.

Sługa pojawił się za furtką z pustymi rękami. Oczywiście koperta, dowód powagi prośby, zniknęła. Czy została w rękach Zodestiego, czy sługi, tego Jean nie potrafił powiedzieć.

– Może mógłbyś mi powiedzieć, w jakim terminie wygodniej będzie uczonemu odpowiedzieć na prośbę mojego pana – zapytał Jean – bo najwyraźniej środek popołudnia przez pół ostatniego tygodnia mu nie pasuje.

– Nie potrafię powiedzieć. – Sługa ziewnął. – Uczony jest pochłonięty pracą.

– Pracą. – Jean zagotował się ze złości, słysząc oklaski, które napłynęły ze strony ogrodowego przyjęcia. – W rzeczy samej. Mój pan ma sprawę, która wymaga największych umiejętności i dyskrecji...

– Twój pan zawsze może polegać na dyskrecji uczonego – odparł służący. – Niestety, jego umiejętności są obecnie potrzebne w innym miejscu.

– Niech cię diabli, człowieku! – Jean stracił nad sobą panowanie. – To ważne!

– Nie będę prowadził rozmowy w tak wulgarny sposób. Miłego dnia.

Jean rozważał, czy nie sięgnąć między prętami i nie złapać starca za gardło, ale to by nie przyniosło pożądanego skutku. Nie nosił bojowych skór pod fatałaszkami, a przy przepychance ozdobne buty były gorsze od bosych stóp. Mimo dwóch toporków pod płaszczem, nie był stosownie wyekwipowany, żeby choć wprosić się na przyjęcie ogrodowe.

– Uczony ryzykuje, że obrazi obywatela o znacznej pozycji – warknął Jean.

– Uczony już go obraża, prostaku. – Starzec zarechotał. – Powiem wprost: niespecjalnie interesują go tego typu sprawy załatwiane w podobny sposób. Nie sądzę, żeby obywatel o znaczącej pozycji nie znał uczonego na tyle, by obawiać się wejścia frontowymi drzwiami.

– Jutro zjawię się ponownie – zapowiedział Jean, siląc się na zachowanie spokoju. – Może zdołam wymienić sumę, która przebije się przez obojętność twojego pana.

– Trzeba pochwalić twój upór, jeśli nie spostrzegawczość. Jutro zrobisz to, co każe ci twój pan. Już życzyłem ci miłego dnia.

– Miłego dnia – warknął Jean. – Niech bogowie chronią dom, w którym jest tyle życzliwości.

Skłonił się sztywno i odszedł.

Nic więcej nie mógł zrobić w tej chwili, w tym przeklętym mieście, gdzie nawet rzucanie kopert z monetami nie stanowiło gwarancji, że zwróci się uwagę na swoją sprawę.

Wracając do wynajętego powozu, po raz tysięczny przeklął Maxilana Stragosa. Ten łajdak skłamał w tylu kwestiach. Dlaczego akurat o tej przeklętej truciźnie miałby powiedzieć prawdę?

3

Na razie ich siedzibą był wynajęty apartament w Villa Suvela, surowym, ale wzorowo wysprzątanym pensjonacie, chętnie wybieranym przez podróżnych, którzy przyjeżdżali do Lashainu na leczenie u wód nad Amathelem. Podobno tutejsze wody leczyły reumatyzm, Jean jednak nie widział jak dotąd, żeby ktoś wynurzył się z nich, podskakując i tańcząc. Dom wychodził na plażę z czarnego piasku na północno-wschodnim brzegu miasta. Pozostali lokatorzy trzymali się na uboczu.

– Łajdak – warknął Jean, otwierając wewnętrzne drzwi do apartamentu. – Lashański gad bez matki. Chciwy syn kubła szczyn i cuchnących wiatrów.

– Moja nadzwyczajna zdolność odczytywania subtelnych oznak sugeruje mi, że jesteś sfrustrowany – powiedział Locke.

Siedział na łóżku i sprawiał wrażenie całkowicie rozbudzonego.

– Ten snob znowu mnie odprawił – wyjaśnił Jean, marszcząc brwi. Mimo świeżego powietrza wpadającego oknem, w pokoju nadal było czuć stary pot i świeżą krew. – Zodesti nie przyjdzie. W każdym razie nie dziś.

– Wobec tego do diabła z nim, Jean.

– To jedyny dobry medykus, do którego jeszcze nie dotarłem. Niektórzy z pozostałych byli trudni, ale ten jest niemożliwy.

– Szczypali mnie i upuszczali mi krew niemal wszyscy przeklęci wariaci w tym mieście, którzy kiedykolwiek wepchnęli komuś do gardła pigułę – odparł Locke. – Jeden więcej naprawdę nie ma znaczenia.

– Jest najlepszy. – Jean rzucił surdut na krzesło, odłożył toporki i wyjął z szafki butelkę niebieskiego wina. – Ekspert w alchemii. I przy okazji prawdziwy szyderczy szczurojebca.

– Zatem tym lepiej – powiedział Locke. – Co by powiedzieli nasi sąsiedzi, gdyby się dowiedzieli, że szukałem rady u człowieka, który rżnie gryzonie?

– Potrzebujemy jego opinii.

– Mam dość roli ciekawostki medycznej. Jeśli się nie zjawi, to się nie zjawi.

– Jutro znowu pójdę. – Jean nalał dwa niepełne kieliszki i rozcieńczył trunek wodą, aż ten nabrał ładnego koloru popołudniowego ­nieba. – W taki czy inny sposób zmuszę tego nadętego kutasa, żeby mnie wysłuchał.

– Co zrobisz? Połamiesz mu palce, jeśli się nie zgodzi? To może nieco skomplikować moją sytuację, zwłaszcza jeśli zechce coś mi obciąć.

– Może on znajdzie rozwiązanie.

– Na miłość boską! – Sfrustrowane westchnie Locke’a zamieniło się w kaszel. – Nie ma żadnego rozwiązania.

– Zaufaj mi. Jutrzejszy dzień będzie jednym z tych, kiedy wykazuję się niezwykłą siłą przekonywania.

– Z tego co widzę, odkrycie jak mało jesteśmy modni kosztowało nas tylko kilka sztuk złota. Większość wpadek towarzyskich pociąga za sobą chyba znacznie wyższe koszty.

– Gdzieś tam – powiedział Jean – musi istnieć choroba, która sprawia, że cierpiący na nią stają się potulni, łagodni i zgodni. Odnajdę ją pewnego dnia i zadbam o to, żebyś złapał najbardziej zjadliwą odmianę.

– Na pewno urodziłem się na nią odporny. A skoro mowa o byciu miłym, czy to wino dotrze do moich rąk jeszcze w tym roku?

Locke sprawiał wrażenie względnie przytomnego, ale mówił nieco bełkotliwie, a głos miał słabszy niż poprzedniego dnia. Jean podszedł niespokojnie, podając kieliszek z winem jak pokojowy prezent dla nieznajomej i potencjalnie niebezpiecznej istoty.

Locke bywał już w podobnym stanie – za chudy, za blady, z kilkutygodniową brodą na policzkach. Jednakże tym razem nie było oczywistej rany, którą można by opatrzyć, żadnych rozcięć do zabandażowania. To tylko spadek po Maxilanie Stragosie wykonywał po cichu swoją robotę. Pościel Locke’a była poplamiona krwią i ciemnymi zaciekami od wywołanego gorączką potu. Oczy błyszczały mu w podkrążonych oczo­dołach.

Jean ślęczał co wieczór nad medycznymi książkami i nadal nie potrafił znaleźć właściwych słów na opisanie tego, co działo się z Lockiem. Pruł się od środka; żyły i ścięgna się rozpadały. Krew sączyła się z niego jak za sprawą demonicznego kaprysu. W jednej godzinie kaszlał nią, w następnej sączyła mu się z oczu albo nosa.

– Niech to bogowie przeklną – szepnął Jean, kiedy przyjaciel sięgnął po kieliszek. Lewa ręka Locke’a była czerwona od krwi, jakby zanurzył w niej palce. – Co to jest?

– Nic niezwykłego. – Locke się zaśmiał. – Zaczęło się, kiedy cię nie było... spod paznokci. Daj, mogę trzymać kieliszek w drugiej...

– Próbowałeś to ukryć przede mną? Kto ci zmienia pościel, do diabła?!

Jean odstawił kieliszki, podszedł do stołu pod oknem, na którym leżał stos lnianych ręczników, stał dzban wody i miednica. Woda w misie była rdzawa od starej krwi.

– To nie boli, Jean – mruknął Locke.

Udając, że go nie słyszy, Jean podniósł misę. Okno wychodziło na wewnętrzny dziedziniec willi, który na szczęście był pusty. Jean wylał starą, zakrwawioną wodę przez okno, nalał świeżej z dzbana i zanurzył w niej ręcznik.

– Ręka – polecił.

Locke chmurnie podał dłoń, a Jean zawinął mokry materiał wokół palców. Ręcznik zaraz poróżowiał.

– Trzymaj ją przez chwilę w górze.

– Wiem, że to źle wygląda, ale naprawdę to nie aż tak dużo krwi.

– Już niewiele ci jej zostało!

– Brakuje mi także wina.

Jean znowu sięgnął po kieliszki i ostrożnie umieścił jeden z nich w prawej dłoni Locke’a. Drżenie nie wydawało się w tej chwili zbyt mocne, co było pocieszające. Ostatnio Locke z trudem trzymał cokolwiek w ręku.

– Toast – zaproponował Locke. – Za alchemików. Niech ich wszystkich płonące gówno zaleje. – Napił się trochę wina. – Albo niech ich ktoś udusi we własnym łóżku. Cokolwiek będzie wygodniejsze. Nie jestem wybredny.

Przy następnym łyku zakaszlał i rubinowa kropla spłynęła po spirali do wina, zostawiając za sobą fioletowy ogon, w miarę jak się rozpuszczała.

– Na bogów – mruknął Jean. Wypił resztę swojego wina i odstawił kieliszek. – Idę po Malcora.

– Jean, nie potrzebuję teraz jeszcze jednego zafajdanego konowała. Był tu już sześć albo siedem razy. Dlaczego...

– Może coś się zmieniło. Może pojawiło się coś innego. – Jean wziął surdut. – Może zaradzi na krwotok. Może wreszcie znajdzie jakąś wskazówkę...

– Nie ma żadnej wskazówki, Jean. Nie ma antidotum, które wyskoczy z głowy Malcora, Kepira, Zodestiego czy innego przecinającego czyraki oszusta w tej nużącej dziadowskiej mieścinie.

– Zaraz wrócę.

– Do diabła, Jean, oszczędzaj pieniądze! – Locke znowu zakaszlał i prawie wypuścił kieliszek. – To kwestia zwykłego zdrowego rozsądku, ty zakuty łbie! Ty uparty...

– Zaraz wrócę.

– ...uparty, ehm, jak mu tam... to miało być uszczypliwe, błyskotliwe i do głębi przekonujące! Ej, jak teraz wyjdziesz, to przegapisz ten moment, kiedy będę przekonujący! Niech to szlag.

Niezależnie od tego, co Locke chciał potem powiedzieć, Jean zamknął drzwi. Niebo na zewnątrz było teraz całe we wstęgach kolorów zmierzchu, oranż nad horyzontem ustępował srebru, a potem fioletowi w głębi misy nieba. Fioletowi takiemu, jak kolor krwi rozpuszczonej w niebieskim winie.

Niska szara ściana nadpływająca z północy, znad Amathelu, zapowiadała nadejście burzy. Jeanowi to odpowiadało.

4

Minęło sześć tygodni, odkąd opuścili mały port Vel Virazzo na jachcie długim na czterdzieści stóp, świeżo po serii mniej lub bardziej całkowitych katastrof, z których wyszli z ułamkiem ogromnej sumy, jaką mieli nadzieję zrekompensować sobie dwa lata zainwestowane w skomplikowaną intrygę.

Kiedy wyszedł na ulice Lashainu, przesunął palcami po kosmyku ciemnych kręconych włosów ściśle związanych rzemykami. Zawsze nosił go w kieszeni płaszcza albo za paskiem. Ze wszystkich rzeczy, które ostatnio utracił, pieniądze były jego najmniejszym zmartwieniem.

Locke i Jean rozważali, czy nie popłynąć na wschód, w stronę Tamaleku i Espary... z powrotem w kierunku Camorry. Jednakże większość znanego świata została zniszczona, a większość ich dawnych przyjaciół nie żyła. Udali się więc na zachód. Na północ i na zachód.

Trzymając się wybrzeża, i najpełniej wykorzystując swoje umiejętności szczurów lądowych udających wilki morskie, opłynęli Tal Verrar, minęli poczerniałe pozostałości niegdyś luksusowego Salon Corbeau i rozważali, czy nie ruszyć daleko na północ do Balinelu w królestwie Siedmiu Żył. Obaj mówili po vadrańsku dostatecznie dobrze, żeby móc się zająć właściwie czymkolwiek, dopóki nie znajdą nowej przestępczej okazji.

Opuścili morze i ruszyli w głąb lądu szeroką rzeką Cavendria, którą Eldrenowie ujarzmili i przystosowali dla statków morskich. Cavendria płynęła na zachód od Amathelu, Jeziora Klejnotów, śródlądowego morza, które rozdzielało dwa siostrzane, starodawne miasta – Karthain i La­shain. Wcześniej Locke i Jean mieli nadzieję wkupić się w szeregi lashańskiej arystokracji. Nowa wersja planu obejmowała jedynie zaopatrzenie łodzi w zapasy, które wystarczą na podróż do Balinelu.

Choroba Locke’a ujawniła się w dniu, w którym wpłynęli do ujścia Cavendrii.

Początkowo były to zaledwie zawroty głowy i nieostre widzenie, ale w miarę upływu dni, kiedy powoli halsowali pod prąd, zaczął krwawić z nosa i ust. Zanim dotarli do Lashainu, nie był w stanie dłużej zbywać swojego stanu śmiechem ani ukryć rosnącej słabości. Zamiast zabrać zapasy, wynajęli pokoje i Jean mimo protestów Locke’a zaczął wydawać niemal wszystkie ich pieniądze na środki łagodzące objawy i poszukiwanie leku.

W lashańskim półświatku, który był dostatecznie barwny, chociaż daleko mu było do rozmiarów półświatka Camorry, skonsultował się z każdym trucicielem i czarnym alchemikiem, jakiego zdołał przekupić. Wszyscy tylko kręcili głowami i wyrażali zawodowy podziw dla tego, co zrobiono Locke’owi, a rzeczonej substancji nie potrafili przeciwdziałać. Zmuszono Locke’a do wypicia setek różnych środków przeczyszczających, herbatek i eliksirów, a każdy lek wydawał się bardziej obrzydliwy i kosztowny od poprzedniego. Wszystkie ostatecznie okazały się bezużyteczne.

Potem Jean odział się dostatnio i zaczął odwiedzać oficjalnych medykusów. Tłumaczył, że Locke to „poufny sługa” kogoś zamożnego, co mogło oznaczać wszystko: od skrywanego kochanka po prywatnego zabójcę. Medykusi także wyrażali w równej mierze żal, jak i fascynację. Większość odmówiła nawet prób leczenia, zamiast tego proponując środki łagodzące cierpienie. Jean w pełni pojmował znaczenie tego zachowania, ale nie zważał na ich pesymizm. Po prostu każdemu wskazywał drzwi, wypłacał im niebotyczne honoraria i szukał następnego medykusa z listy.

Pieniędzy nie wystarczyło. Po kilku dniach Jean sprzedał ich łódź (wraz z rezydującym tam kotem, niezbędnym talizmanem gwarantującym szczęście na morzu) i był szczęśliwy, że dostał połowę tego, co sami za nią zapłacili.

Teraz nawet te pieniądze się kończyły, a Erkemar Zodesti był dosłownie jedynym medykusem w Lashainie, który nie powiedział jeszcze Jeanowi, że stan Locke’a jest beznadziejny.

5

– Żadnych nowych objawów – powiedział Malcor, krągły starszy mężczyzna z siwą brodą, która wywijała mu się od podbródka jak nadciągająca chmura burzowa.

Malcor był konowałem, ulicznym medykusem bez formalnego wykształcenia i licencji, ale ze wszystkich dostępnych w Lashainie to on najczęściej był trzeźwy.

– Jedynie nowy wyraz znajomych symptomów. Proszę nie tracić ducha.

– W żadnym razie – odpowiedział Locke. – Ale dziękuję za opatrzenie ręki.

Malcor przygotował kataplazm z mieszaniny mączki kukurydzianej i miodu na opuszki palców, które potem owinął wąskimi suchymi bandażami, zamieniając lewą rękę Locke’a w miękko wyściełaną, nieużyteczną grudę.

– Ech. Cóż, bogowie kochają tych, którzy śmieją się ze swojej niedoli.

– Niedola jest piekielnie nudna. Trzeba znaleźć powód do śmiechu, skoro nie można cały czas być pijanym – odpowiedział Locke.

– Zatem krwawienie to nic nowego? Nic gorszego niż dotąd? – upewnił się Jean.

– Tylko nowa niedogodność, owszem. – Malcor zawahał się i wzruszył ramionami. – A jeśli idzie o ogólną utratę humorów w ciele, w szczególności krwi... To nie mogę nic powiedzieć. Może dokładniejsze badanie uryny...

– Jeśli chcesz miski szczyn – powiedział Locke – to odkorkuj prywatne zapasy. Ja już dość z siebie dałem od dnia przyjazdu.

– Wobec tego... – Kolana Malcora zaskrzypiały jak zardzewiałe zawiasy, kiedy wstał. – Skoro nie przebadam pańskiego moczu, to nie przebadam. Mogę jednak zostawić pigułkę, która powinna przynieść znaczącą ulgę na dwanaście do dwudziestu czterech godzin i być może zachęci pańskie uszczuplone humory do ożywienia...

– Cudownie – przerwał mu Locke. – Czy tym razem będzie się składała głównie z kredy? A może z cukru? Wolałbym z cukru.

– Proszę posłuchać... Mówię, proszę posłuchać! – Paskudna stara twarz Malcora poczerwieniała z gniewu. – Może i nie noszę szat Kolegium, ale kiedy pójdę do bogów, będą wiedzieć, że jestem uczciwy jak diabli, gdy trzeba nieść ulgę pacjentom!

– Spokojnie, staruszku. – Locke zakaszlał i potarł oczy niezabandażowaną ręką. – Wiem, że chcesz jak najlepiej. Odpuść mi jednak swoje placebo.

– Niech przyjaciel zdejmie panu bandaże za kilka godzin – powiedział cierpko Malcor, wkładając z powrotem znoszony surdut z ciemnymi plamami. – Jeśli będzie pan pił, proszę się miarkować. Proszę rozcieńczać wino.

– Możesz być pewien, że mój przyjaciel rozcieńcza wino jak nerwowa przyzwoitka dziewiczej księżniczki.

– Przepraszam – powiedział Jean, kiedy wyprowadzał z domu Malcora. – Jest nieznośny, kiedy choruje.

– Zostały mu tylko dwa albo trzy dni.

– Nie może pan...

– Owszem, mogę. Krwotok się zaostrza. Osłabienie jest coraz widoczniejsze. Brak równowagi w humorach jest śmiertelny i jestem pewien, że badanie uryny wykazałoby obecność krwi. Próbowałem dodać mu otuchy, ale najwyraźniej pański przyjaciel nie dał się zwieść.

– Ale...

– I pan też nie powinien.

– Ktoś musi być w stanie coś jeszcze zrobić!

– Bogowie.

– Gdybym przekonał Zodestiego...

– Zodestiego? – Malcor się roześmiał. – Co za marnotrawstwo talentu w jego wypadku. Zodesti leczy tylko dwie przypadłości: zamożność i wysoką pozycję. Nie raczy nawet zmierzyć pulsu pańskiemu przyjacielowi.

– Nie ma więc pan innego pomysłu? Żadnych innych sugestii?

– Proszę wezwać kapłanów. Póki myśli klarownie.

Jean skrzywił się i wiekowy konował objął go delikatnie.

– Nie potrafię nazwać trucizny, która zabija pańskiego przyjaciela, ale ta, która zabija pana, to nadzieja.

– Dziękuję za pański czas – warknął Jean. Wyjął z sakiewki kilka srebrnych monet. – Gdybym potrzebował jeszcze pańskich cudownych spostrzeżeń...

– Jedna duvesta wystarczy – powiedział Malcor. – I niezależnie od pańskiego obecnego nastroju, proszę wiedzieć, że zjawię się zawsze, kiedy będzie pan potrzebował. Dyskomfort pańskiego przyjaciela raczej wzrośnie niż zmaleje przed końcem.

Słońce zaszło, dachy i wieże miasta ożywały iskierkami ognia na tle pogłębiającej się nocy. Patrząc, jak Malcor odchodzi, Jean najbardziej na świecie żałował, że nie ma komu przyłożyć.

6

– Miłego dnia życzę – powiedział Jean, znowu podchodząc do ogrodowej furtki.

Była druga po południu następnego dnia, a niebo w górze stanowiło kipiącą mieszaninę odcieni szarości. Deszcz jeszcze nie spadł, ale z pewnością spadnie.

– Zjawiłem się z moją zwykłą prośbą.

– Co za niespodzianka – odpowiedział starszy mężczyzna za żelaznymi prętami.

– Czy to dogodny moment? – Z ogrodu znowu dobiegał śmiech, wraz z serią rozlegających się echem uderzeń, jakby czymś rzucano o kamienny mur. – Czy też uczony jest pochłonięty...

– Pracą. Nieznajomy, czy nasza wczorajsza rozmowa wypadła ci z pamięci?

– Muszę cię błagać. – Jean wypowiedział te słowa z całą gorącą szczerością, jaką zdołał w sobie odnaleźć. – Dobry człowiek umiera i rozpaczliwie potrzebuje pomocy. Czy twój pan jako medykus nie złożył przysięgi w Kolegium?

– Jego przysięgi to nie twój interes. I wielu dobrych ludzi umiera, rozpaczliwie potrzebując pomocy, w Lashainie, Karthainie i w innych miejscach na świecie. Widzisz, żeby uczony siodłał konia i pędził im na pomoc?

– Proszę. – Jean potrzasnął nową kopertą, podzwaniając monetami w środku. – Na miłość boską, przekaż przynajmniej wiadomość.

Na poły z gniewnym grymasem, na poły z uśmiechem wyższości sługa wyciągnął rękę między prętami. Jean upuścił kopertę, złapał mężczyznę za kołnierz i grzmotnął nim mocno o furtkę. Sekundę potem miał nóż w drugiej ręce.

To był katar, który trzyma się w zaciśniętej pięści, a nie w chwycie szermierskim. Ostrze opierało się o kostki dłoni, miało pół stopy długości i zakrzywiało się jak pazur.

– Ten nóż nadaje się tylko do jednej rzeczy – szepnął Jean. – Widzisz? Jeżeli spróbujesz krzyknąć albo się odsunąć, będziesz miał fartuch z własnego tłuszczu na brzuchu. Otwórz bramę.

– Umrzesz za to – syknął służący. – Oskórują cię i wygotują w solonej wodzie.

– A jaka to będzie dla ciebie pociecha, co? – Jean szturchnął go nożem w brzuch. – Otwórz bramę, bo zabiorę klucze twojemu trupowi.

Drżącą dłonią starszy mężczyzna otworzył furtkę. Jean odepchnął ją, znowu złapał służącego i go obrócił. Teraz nóż celował w jego krzyż.

– Zabierz mnie do swojego pana. Zachowaj spokój. Powiedz mu, że wydarzyła się ważna sprawa i będzie chciał wysłuchać mojej propozycji.

– Uczony jest w ogrodzie. Ale musiałeś oszaleć... Ma przyjaciół na najwyższych stanowiskach... Auć!

Jean znowu szturchnął go ostrzem, ponaglając do ruchu.

– Pewnie – powiedział Jean – ale czy ty masz teraz bliższego przyjaciela niż mój nóż?

W sercu ogrodu niski, krzepki mężczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat śmiał się serdecznie w towarzystwie kobiety, która nie skończyła nawet dwudziestki. Oboje nosili spodnie, jedwabne koszule i wyściełane skórzane rękawice. To tłumaczyło wcześniejsze rytmiczne hałasy. Wykorzystywali wolny fragment muru do gry w pursava, „ściganie partnera” – popularną wśród arystokratów odmianę piłki ręcznej.

– Mój panie, moja pani, tysiąckrotnie przepraszam – powiedział służący, kiedy Jean znowu szturchnął go nożem.

Jean stał pół kroku za nim i ani Zodesti, ani jego gość nie mogli widzieć, jakim sposobem dostał się do ogrodu.

– To bardzo nagląca sprawa, proszę pana.

– Nagląca? – Zodesti miał czuprynę z czarnych loków, teraz lśniących od potu, a w jego głosie pobrzmiewały pozostałości verrarskiego akcentu wyższych klas. – W czyim imieniu zjawił się ten jegomość?

– Ważnego przyjaciela – powiedział Jean. – Jak zwykle. Nie byłoby stosowne omawianie tej kwestii przy pańskiej młodej...

– Na bogów, to ja będę decydował, co jest stosowne w moim własnym ogrodzie! Ten to dopiero ma tupet, Loranie. Znasz moje preferencje. Lepiej, żeby to było naprawdę coś ważnego.

– To śmiertelnie poważna sprawa, panie.

– Niech przekaże ci szczegóły. Jeśli uznam za stosowne, może zjawić się ponownie po kolacji.

– Lepiej byłoby załatwić to od razu – powiedział Jean. – Lepiej dla wszystkich.

– Co ty sobie, do diabła, wyobrażasz? Za kogo się uważasz? Pieprzyć twoją poważną sprawę! Loranie, wyrzuć tego...

– Odmowa została odnotowana i uprzejmie odrzucona.

Jean pchnął Lorana na trawę. Pół sekundy później trzymał już Zodestiego, umięśnionym przedramieniem przyciskał mu gardło, a ostrze uniósł tak, żeby młoda kobieta dobrze je widziała.

– Niech pani wezwie pomoc, a posłużę się tym ostrzem. Nie chciałbym, aby rany uczonego obciążyły pani sumienie.

– Ja... ja...

– Może sobie pani bełkotać, ile dusza zapragnie, byleby pani nie krzyczała. A co do ciebie... – Jean przygniótł tchawicę medykusa, żeby zademonstrować mu swoją siłę, i mężczyzna zaczął walczyć o haust powietrza. – Próbowałem załatwić to po dobremu. Hojnie bym zapłacił. Teraz jednak nauczę cię nowej metody prowadzenia praktyki. Masz zestaw, który zabierasz do pacjenta w przypadku otrucia? Materiały, których potrzebujesz do badania?

– Tak – wykrztusił Zodesti. – W pracowni.

– Zatem teraz spokojnie pójdziemy do twojego domu. Wstawaj, Loranie. Uczony, masz powóz i woźnicę przy domu?

– Tak.

– W takim razie idziemy do środka i lepiej nie kombinuj. Jeśli któreś z nich narobi mi kłopotów, na bogów, zacznę ćwiczyć się w operowaniu gardeł.

7

Najtrudniejszym zadaniem było zaprowadzić ich wszystkich do pracowni Zodestiego, unikając ciekawskich spojrzeń kucharki i podkuchennego. Jednak żaden z zakładników nie urządził sceny i wkrótce drzwi pracowni oddzielały ich od potencjalnej ingerencji. Jean przesunął rygiel, uśmiechnął się i powiedział:

– Loranie, byłbyś tak dobry...

I wtedy starszy mężczyzna zebrał się na odwagę i stawił rozpaczliwy opór. Mimo fatalnego nastroju Jean nie miał serca zadźgać biednego idioty i zamiast tego uderzył go w szczękę krawędzią dłoni z nożem. Służący padł na podłogę nieprzytomny. Zodesti śmignął do biurka i otworzył szufladę, zanim Jean złapał go za kołnierz i cisnął na podłogę obok Lorana. Zerknął do szuflady i parsknął śmiechem.

– Chcesz ze mną walczyć nożykiem do listów? Siadajcie. Oboje.

Wskazał dwa fotele pod ścianą w głębi. Zodesti i jego towarzyszka usiedli, wytrzeszczając oczy jak uczniacy czekający na karę od nauczyciela, a Jean ściął jedną z zasłon obok zamkniętego okna. Pociął ją na pasy i rzucił Zodestiemu.

– Nie bardzo rozumiem...

– Twoja przyjaciółka stanowi problem – wyjaśnił Jean. – Nie chcę pani obrazić, ale jeden zakładnik to wystarczająca komplikacja, że nie wspomnę o dwóch. Zwłaszcza kiedy są niezręcznymi amatorami, nieprzywykłymi do roli zakładników i stawianych im oczekiwań. Zostawimy więc panią w tej pięknej, wielkiej szafie, gdzie nie zostanie pani odnaleziona ani zbyt późno, ani zbyt wcześnie.

– Jak śmiesz! – oburzyła się młoda kobieta. – Musisz wiedzieć, że mój wuj to...

– Czas to pieniądz, a mój nóż jest ostry – przerwał jej Jean. – Kiedy jakiś służący wreszcie zajrzy do szafy, znajdzie panią żywą czy martwą?

– Żywą – odpowiedziała, przełykając ślinę.

– Zaknebluj ją, medykusie – powiedział Jean. – A potem porządnie zwiąż, mocnymi węzłami. Osobiście je sprawdzę. Kiedy to załatwisz, zajmiesz się starym Loranem.

Gdy Zodesti pracował nad wiązaniem swojej partnerki do pursava (o ile tylko do tego ograniczała się ich współpraca), Jean zerwał kolejną zasłonę i pociął ją na pasy. Jego wzrok padł na szafki z przeszklonymi frontami. Zawierały zbiór książek, szklanych naczyń, próbek ziół, proszków alchemicznych i dziwacznych narzędzi chirurgicznych. Jean nabrał otuchy. Jeśli tajemnicza kolekcja Zodestiego odzwierciedlała jego zdolności, to może wreszcie znajdzie rozwiązanie.

8

– Tyle wystarczy – orzekł Jean.

– Michel – powiedział Zodesti, wychylając się przez okno po swojej stronie powozu – zatrzymaj się tutaj.

Powóz przystanął ze stukotem, a stangret zeskoczył z kozła, żeby otworzyć drzwi. Jean z nożem (częściowo ukrytym w szerokim mankiecie surduta) wskazał, żeby Zodesti wysiadł pierwszy. Uczony zrobił to, biorąc ze sobą skórzaną torbę i zawiniątko z ubraniami.

Zaczęło kropić, z czego Jean się ucieszył. Deszcz przegoni przechodniów z ulic, a pod pochmurnym niebem wydawało się, że w mieście zapada już zmierzch, a nie nadal popołudnie. Porywacz nie mógł prosić o więcej.

Jean rozkazał zatrzymać się jakieś dwie przecznice od Villa Suvela, przed zaułkiem, który, zakręcając i klucząc, prowadził do tuzina innych możliwych celów, rozwidlając się w licznych miejscach po drodze.

– Uczony będzie potrzebował kilku godzin – powiedział Jean, podając stangretowi złożony skrawek pergaminu. – Poczekaj na nas pod tym adresem.

Adres na pergaminie prowadził do pijalni kawy w kupieckiej dzielnicy Lashainu, jakieś pół mili dalej. Woźnica zmarszczył brwi.

– Czy to panu odpowiada, proszę pana? Przegapi pan kolację...

– W porządku, Michel – powiedział Zodesti z pewną irytacją. – Po prostu wypełniaj polecenia.

– Oczywiście, proszę pana.

Kiedy już powóz, turkocząc, odjechał ulicą, Jean wciągnął Zodestiego do zaułka i powiedział:

– Możesz jeszcze ujść z tego z życiem. Ubieraj się, a przez ten czas porozmawiamy sobie.

Stos ubrań obejmował wysłużony kapelusz i poplamiony deszczem płaszcz, oba należały do Lorana, który niewiele się różnił od swojego pana pod względem budowy. Zodesti narzucił płaszcz, a Jean wyjął z kieszeni kawałek odciętej zasłony.

– A to co znowu, do diabła? – zdumiał się Zodesti.

– Naprawdę uważałeś, że zadam sobie tyle trudu, a potem pozwolę ci zobaczyć, dokąd cię prowadzę? Pomyślałem, że będziesz wolał opaskę na oczy niż utratę przytomności.

Zodesti stał nieruchomo, kiedy Jean wiązał mu przepaskę na oczach, naciągał kaptur płaszcza i wsuwał na niego kapelusz. Efekt był znakomity. Z odległości kilku kroków przepaska na oczach nie będzie widoczna – zasłoni ją kapelusz albo zginie w cieniu kaptura.

Z torby Zodestiego Jean wyjął butelkę wina. Wyciągnął korek (w pracowni Zodestiego znalazł do połowy opróżnioną butelkę) i wylał część zawartości na medykusa, resztę zaś na ziemię, a pustą butelkę wcisnął Zodestiemu do prawej ręki. Czując zapach, jaki uniósł się wokół nich, Jean domyślił się, że właśnie zmarnował bardzo cenną kameleonę.

– A teraz – powiedział – jesteś moim pijanym przyjacielem, którego odprowadzam w bezpieczne miejsce. Nie podnoś głowy. – Jean wcisnął mu torbę do lewej ręki. – Obejmuję cię, żebyś się nie potknął, a mój nóż jest bliżej, niżbyś sobie życzył.

– Będziesz się za to żywcem gotował, ty sukinsynu.

– Nie mieszajmy do tego mojej matki. Uważaj, gdzie stawiasz stopy.

Potrzebowali około dziesięciu minut, żeby doczłapać do pensjonatu. Nie pojawiły się żadne komplikacje. Najwyraźniej nieliczni ludzie na deszczu mieli do roboty lepsze rzeczy niż zwracanie uwagi na parę pijaków.

Kiedy już bezpiecznie znaleźli się w apartamentach, Jean zamknął frontowe drzwi, pchnął Zodestiego na krzesło i powiedział:

– Teraz znajdujemy się z dala od ludzi. Jeśli spróbujesz uciekać, podniesiesz głos albo postanowisz w dowolny inny sposób zwrócić na siebie uwagę, zrobię ci krzywdę. Dużą.

– Przestań mi grozić i pokaż mi swojego przeklętego pacjenta.

– Za chwilę. – Jean otworzył drzwi do wewnętrznej części apartamentów, zobaczył, że Locke nie śpi, więc szybko dał mu znak w ich prywatnym języku gestów: Żadnych nazwisk.

– A co ja jestem? – mruknął Locke. – Idiota? Wiedziałem, że nie przyjdzie tu z własnej woli.

– Skąd...

– Włożyłeś buty do walki, a eleganckie zostawiłeś koło szafy. I zniknęła cała twoja broń.

– Ach. – Jean zerwał Zodestiemu opaskę z oczu i przebranie. – Rozgość się i bierz do roboty.

Medykus wziął swoją torbę, i rzucając Jeanowi nienawistne spojrzenie, podszedł do łóżka Locke’a. Patrzył na chorego przez kilka chwil, a potem przyciągnął drewniane krzesło i usiadł.

– Wyczuwam wino – powiedział Locke. – Zdaje mi się, że to kameleo­na. Pewnie nie przynieśliście niczego?

– Tylko tyle, ile wylał na mnie pański przyjaciel – odparł Zodesti. Kilka razy pstryknął palcami przed oczami Locke’a, a potem zmierzył mu puls na obu nadgarstkach. – Rety, w kiepskim jest pan stanie. Uważa pan, że został otruty?

– Nie – odparł Locke, kaszląc. – Spierdoliłem się ze schodów. A jak to wygląda?

– Nie potrafisz być miły dla żadnego medykusa? – żachnął się Jean.

– Do diabła, w końcu to ty go porwałeś.

– Skoro najwyraźniej nie mam w tej kwestii wyboru – orzekł Zodesti – przebadam pana dokładnie. To może spowodować pewien dyskomfort, ale proszę nie narzekać. Nie będę słuchał.

Pierwsze badanie zajęło Zodestiemu kwadrans. Nie zważając na gderanie Locke’a, szturchał i trącał wszystkie stawy i kończyny, zaczynając od rąk i kończąc na stopach.

– Traci pan czucie w kończynach – powiedział wreszcie Zodesti.

– Do diabła, jakim cudem pan to wie?

– Właśnie wbiłem panu lancet w oba duże palce.

– Robi mi pan dziury w stopach?

– Dodaję kroplę do rzeki, zważywszy ilość krwi, jaką pan traci wszystkimi porami.

Zodesti pogrzebał w torbie, wyjął jedwabne etui, a z niego parę binokli z przydużymi soczewkami. Założył je, odciągnął Locke’owi wargi i obejrzał dziąsła i zęby.

– Kufa maf, nie jeffem koniem – zaprotestował Locke.

– Cicho. – Zodesti na kilka sekund przytknął do dziąseł czysty kawałek rozrzuconych bandaży Locke’a, odsunął i zmarszczył brwi.

– Z dziąseł sączy się krew. Widzę, że ma pan przycięte paznokcie – powiedział Zodesti.

– I co w związku z tym?

– Były obcinane w Dzień Pokutny?

– Do diabła, kto by pamiętał?

– Przycinanie paznokci w każdy dzień poza Dniem Pokutnym osłabia krew. Proszę mi powiedzieć, czy kiedy pierwszy raz pojawiły się objawy, pomyślał pan o połknięciu ametystu?

– A po co miałbym mieć jakiś pod ręką?

– Żenująca nieznajomość podstaw medycyny to pańskie nieszczęście. Po akcencie jednak poznaję, że pochodzi pan ze wschodu, zatem nie mogę powiedzieć, że jestem zdziwiony.

Reszta badań zajęła godzinę. Zodesti przeprowadzał coraz bardziej osobliwe testy, a Jean krążył nad nim, wyczulony na wszelkie sygnały zdrady. Wreszcie medykus westchnął i wstał, ocierając zakrwawione ręce o pościel Locke’a.

– Ma pan ten wątpliwy zaszczyt – powiedział – bycia otrutym substancją, która wykracza poza moje doświadczenie. A zważywszy, że otrzymałem Pierścień Mistrzowski w alchemii w Kolegium Therińskim...

– Niech diabli wezmą twoją biżuterię – przerwał mu Jean. – Możesz coś zrobić?

– We wczesnych fazach zatrucia, kto wie? Ale teraz... – Zodesti wzruszył ramionami.

– Ty larwo! – Jean złapał go za klapy płaszcza, obrócił i grzmotnął nim o ścianę za łóżkiem Locke’a. – Ty arogancki mały oszuście! Ty jesteś najlepszym medykusem, jakiego mają w tym mieście? ZRÓB COŚ!

– Nie mogę – odparł Zodesti z nową stanowczością w głosie. – Myśl sobie, co chcesz, rób, co chcesz. Jego stan wykracza poza moje możliwości. Śmiem orzec, że to znaczy, że już nikt nie zdoła mu pomóc.

– Puść go – powiedział Locke.

– Musi być coś...

– Puść go!

Lockiem szarpnęły mdłości, znowu splunął krwią i wtedy złapał go atak kaszlu. Jean wypuścił Zodestiego, a medykus odsunął się, piorunując go wzrokiem.

– Zaraz po podaniu trucizny – powiedział medykus – spróbowałbym środków przeczyszczających. Albo napełniłbym mu żołądek mlekiem i papką z pergaminu. Albo upuściłbym mu krwi, żeby rozcieńczyć jad. Jednakże trucizna działa na niego już zbyt długo. Nawet gdybym ją znał – kontynuował wywód, odkładając przyrządy do torby – nadchodzi taki moment, kiedy nie da się już odwrócić uszkodzeń organów czy humorów. Antidota nie odnawiają martwej tkanki. A w tym wypadku, kiedy trucizna jest nieznana? Krew wylewa się z niego. Nie mogę włożyć jej z powrotem.

– Niech cię bogowie przeklną – szepnął Jean.

– Pytanie nie brzmi już „czy”, ale „kiedy” – tłumaczył Zodesti. – Posłuchaj, paskudny łajdaku, mimo sposobu, w jaki mnie wciągnąłeś w to szambo, poświęciłem pacjentowi swoją całkowitą i niezmąconą uwagę.

– Rozumiem. – Jean powoli podszedł do stołu z ręcznikami, wziął gliniany kubek i napełnił go wodą z dzbana. – Masz ze sobą coś, co zapewni mocny sen? Na wypadek gdyby ból się zwiększył?

– Oczywiście. – Zodesti wyjął małą papierową torebkę. – Podaj mu to z wodą lub winem, a nie będzie w stanie utrzymać otwartych oczu.

– Ejże, chwileczkę! – zaprotestował Locke.

– Daj to tutaj – polecił Jean. Wziął papierowy zwitek, wsypał zawartość do wody i zakręcił kubkiem kilka razy. – Jak długo to będzie działać?

– Wiele godzin.

– Świetnie. – Jean podał kubek Zodestiemu i machnął sztyletem. – Pij.

– Co?

– Nie chcę, żebyś pobiegł do pierwszego napotkanego strażnika, jakiego napotkasz, kiedy tylko wyrzucę cię na ulicę.

– Nie myśl, że byłbym tak głupi, żeby spróbować ci uciec...

– Nie myśl, że mnie to interesuje. Wypij wszystko, bo połamię ci ręce.

Zodesti szybko przełknął zawartość kubka.

– Ależ będę się śmiał, kiedy cię złapią, ty sukinsynu. – Rzucił beztrosko kubek na łóżko Locke’a i usiadł plecami do ściany. – Wszyscy sędziowie Lashainu są moimi pacjentami. Twój przyjaciel jest zbyt chory, żeby uciekać. Jeśli nadal będzie żył, kiedy was złapią, rozpłatają go i poćwiartują, tylko po to, żebyś miał na co popatrzeć, czekając na własną egze... egzekucję...

Kilka sekund później głowa poleciała mu do przodu i medykus zaczął chrapać.

– Myślisz, że udaje? – zapytał Locke.

Jean wbił czubek sztyletu w łydkę wyciągniętej prawej nogi Zodestiego. Medykus nawet nie drgnął.

– Z przykrością mówię „a nie mówiłem” – rzucił Locke, opierając się o poduszki i krzyżując przed sobą ręce. – Nie, wcale nie z przykrością. Przydałaby mi się butelka wina, tylko nie dolewaj żadnej wody...

– Przyprowadzę Malcora – powiedział Jean. – Każę mu zostać przez noc. Niech cały czas czuwa.

– Do diabła, Jean, obudź się. – Locke zakaszlał i uderzył się w pierś. – Co za odwrócenie ról, nie? Chciałem umrzeć w Vel Virazzo, a ty pomog­łeś mi odzyskać zdrowy rozsądek. Teraz naprawdę umieram, a ty tracisz głowę.

– Jest...

– Nie ma już więcej medykusów, Jean. Nie ma więcej alchemików ani konowałów. Nie ma żadnych więcej kamieni, które można podważyć i poszukać pod nimi ukrytego cudu.

– Jak możesz po prostu leżeć jak ryba wyrzucona na brzeg i nie walczyć?

– Myślę, że mógłbym trochę się porzucać, skoro uważasz, że to coś pomoże.

– Szary Król pociął cię jak kotlet cielęcy, a ty wyszedłeś z tego dwa razy bardziej irytujący niż wcześniej.

– Miecze tną. Jeśli nie zzieleniejesz, to możesz oczekiwać, że się wy­goisz. Tak to jest. A z czarną alchemią diabła tam wiadomo.

– Dam ci wino, ale chcę, żebyś rozwodnił je w dwóch częściach wody, jak kazał Malcor. I chcę, żebyś dziś coś zjadł, cokolwiek zdołasz. Zachowaj siły...

– Zjem, ale tylko po to, żeby wrzucić jakiś balast do wina. Nie ma innego sensu, Jean. Nie pojawi się żadne lekarstwo.

– Jeśli nie możesz zostać wyleczony, to będziesz musiał wytrzymać. Przetrzymać to, aż nastąpi przełom, jak przy gorączce.

– Trucizna prędzej to przetrwa niż ja. – Locke zakaszlał i otarł usta prześcieradłem. – Jean, narobiłeś trochę kłopotów, wykradając tę gnidę z domu. Chyba sam to rozumiesz.

– Byłem bardzo ostrożny.

– Wiesz swoje! Zapamięta twoją twarz, a Lashain nie jest taki duży. Posłuchaj, weź pieniądze, które zostały. Weź je i wynieś się tej nocy z miasta. Możesz się zająć tuzinem różnych dziedzin, czym zechcesz, mówisz w czterech językach, znowu się wzbogacisz...

– Niezrozumiały bełkot. – Jean usiadł na brzegu łóżka i delikatnie odgarnął Locke’owi z oczu mokre od potu włosy. – Nie rozumiem ani słowa z tego, co mówisz.

– Jean, znam cię. Wybiłbyś pół kwartału w mieście, gdyby cię krew zalała, ale nigdy nie poderżnąłbyś gardła we śnie człowiekowi, który nie zrobił nam prawdziwej krzywdy. A to znaczy, że prędzej czy później straż otworzy kopniakami nasze drzwi. Proszę, niech cię tu wtedy nie będzie.

– Sam ściągnąłeś to na siebie, kiedy podstępem wlałeś mi antidotum do kieliszka. Teraz musisz ponieść konsekwencje...

– Pocałuj mnie w nos! Z tego wyboru też byś mnie okradł! Na bogów, wszystkie te manipulacje, byle zachować przewagę moralną! Można by pomyśleć, że jesteśmy małżeństwem. – Locke zakaszlał i się zgarbił. – Bogowie naprawdę musieli się na ciebie uwziąć, żeby uczynić cię moją pielęgniarką – dodał cicho. – Nie raz, ale już dwa.

– Do diabła, zrobili ze mnie twoją pielęgniarkę, kiedy miałem dziesięć lat. Potrafisz obalać królestwa dla kaprysu, ale potrzebujesz kogoś, kto dopilnuje, żeby nie rozjechał cię powóz, za każdym razem, kiedy przechodzisz przez ulicę.

– Teraz to już koniec. I może byłoby lepiej dla ciebie, gdyby rzeczywiście rozjechał mnie powóz...

– Widzisz? – Jean wyjął ciasno związany pukiel czarnych, kręconych włosów z kieszeni surduta i podniósł wysoko. – Widzisz to, przeklęty łajdaku? Wiesz, skąd to jest. Mam dość tracenia. Słyszysz mnie, kurwa? Mam dość przegrywania. Daruj mi swoje użalanie się nad sobą, bo to nie scena i nie płacę dwóch miedziaków za wypłakiwanie oczu z powodu czyjegoś przedśmiertnego monologu. Nie dostaniesz szansy na taką przemowę, jasne? Nie obchodzi mnie, czy wykaszlesz kubeł krwi. Wiadra mogę nosić. Nie obchodzi mnie, czy miesiącami będziesz wył jak pies. Będziesz jadł, pił i walczył.

– Cóż – powiedział Locke po paru chwilach milczenia. Uśmiechnął się cierpko. – Skoro zamierzasz być nieustępliwym sukinsynem, to może odkorkujesz wino, żebyśmy mogli zająć się piciem?

9

Jean zostawił Zodestiego w zaułku jakieś trzy przecznice na zachód od Villa Suvela, zadbawszy o to, by dobrze go ukryć, a torbę zasłonić śmieciami. Nie będzie zadowolony, kiedy się obudzi, ale przynajmniej będzie żył.

Stan Locke’a nie zmienił się specjalnie tej nocy: chory spał zrywami, sączył wino, żuł niechętnie zimną wołowinę z miękkim chlebem i nadal krwawił. Jean usnął na siedząco i zdołał zalać piwem bezużyteczny traktat na temat trucizn. Tak wyglądała ostatnio większość ich nocy.

Deszcz padał do następnego wieczoru, spowijając miasto w mroku. Tuż przed niewidocznym zachodem słońca Jean wyszedł po świeże zapasy. Niecałe dziesięć minut od Villa Suvela znajdował się zajazd kupiecki, w którym można było zrobić niezbędne zakupy o najdziwniejszych porach dnia.

Kiedy wrócił, na frontowych drzwiach nie było śladu włamania. Nie miał powodu podejrzewać, że cokolwiek jest nie tak, dopóki nie zerknął w głąb wejścia i nie zobaczył naniesionej wody – licznych mokrych śladów butów.

Ruch po obu stronach – zbyt wielu napastników, zbyt dobrze przygotowanych. Kosz z jedzeniem i winem to żadna broń. Jean padł pod naporem ciał. Z desperacką siłą zmiażdżył nos, kopnął w stopę, próbował wydrapać sobie przestrzeń potrzebną, żeby posłużyć się toporkami...

– Dość! – rozkazał ktoś władczym głosem.

Jean podniósł wzrok. Wewnętrzne drzwi były otwarte, a nad łóżkiem Locke’a stali ludzie.

– Nie! – wrzasnął Jean, zaprzestając walki.

Czterech mężczyzn chwyciło go i zaciągnęło do pokoju, gdzie zliczył co najmniej pięciu kolejnych widocznych przeciwników. Jeden z nich złapał ręcznik ze stołu i przyłożył do krwawiącego nosa.

– Przepraszam – wychrypiał Locke. – Przyszli zaraz po tym, jak wyszedłeś...

– Cisza.

Mówiący był surowym mężczyzną, mniej więcej w wieku Locke’a i Jea­na. Miał pobliźnioną szczękę zabijaki i nos, który wyglądał, jakby posłużył do wyhamowania upadku z twardym lądowaniem. Włosy ściął tak, że została tylko szczecina. Pod długim czarnym płaszczem nosił dobrej jakości skórzany pancerz. Gdyby Jean myślał rozsądnie, zdałby sobie sprawę, że konsekwencje porwania Zodestiego mogą nadejść z innej strony niż lashańska straż miejska.

– Jak twoja głowa, Leone?

– Złabał bi bos, skurwiel – odpowiedział mężczyzna z ręcznikiem przy twarzy.

– To umacnia charakter.

Mężczyzna w czarnym płaszczu wziął krzesło, postawił je przed Jeanem i kopnął go w żołądek solidnie i szybko, ledwie dając mu czas na wzdrygnięcie się, nim zalał go ból. Jean jęknął, a czterech trzymających go mężczyzn przyparło go całym ciężarem, na wypadek gdyby spróbował czegoś głupiego.

– Chwileczkę... – Locke zakaszlał. – Proszę...

– Jeśli raz jeszcze będę musiał powiedzieć „cisza” – odezwał się mężczyzna w czarnym płaszczu – to obetnę ci ten pieprzony ozór i przybiję do ściany. Zamknij się. – Usiadł na krześle i się uśmiechnął. – Nazywam się Cortessa.

– Szept – powiedział Jean.

To było o wiele gorsze od straży miejskiej. Cortessa Szept był największą szychą w lashańskim półświatku.

– Tak mnie zwą. Zakładam, że ty jesteś Andolini.

Takie imię podał Jean, wynajmując pokoje. Skinął głową.

– Jeśli to prawdziwe imię, to jestem królem Siedmiu Żył – odparł Cortessa. – Ale kogo to obchodzi? Możesz mi powiedzieć, czemu tu jestem?

– Skończyły ci się owce do rżnięcia i przyszedłeś się tu zabawić?

– Na bogów, kocham Camorryjczyków. Są z natury niezdolni do zrobienia czegokolwiek po dobroci. – Cortessa spoliczkował Jeana na tyle mocno, żeby mu napłynęły łzy do oczu. – Spróbuj raz jeszcze: dlaczego tu jestem?

– Słyszałeś – wystękał Jean – że wreszcie wynaleźliśmy lek dla tych, co urodzili się z mordą jak dupa bezpańskiego psa.

– Nie. Gdyby to była prawda, sam byś go użył.

Następny cios Cortessy nie był policzkiem, ale zamaszystym uderzeniem na odlew. Jean zamrugał, kiedy pokój zakołysał się wokół niego.

– Słuchaj, z przyjemnością posiedziałbym tu sobie i pomalował twoją krwią podłogę. Leonowi z pewnością jeszcze bardziej by się to spodobało. Myślę jednak, że mogę zaoszczędzić nam trochę czasu. – Cortessa machnął ręką i jeden z mężczyzn stojących nad Lockiem podniósł pałkę. – Co ma najpierw stracić twój przyjaciel? Kolano? Parę palców u stóp? Potrafię być pomysłowy.

– Nie. Proszę. – Jean pochyliłby głowę do stóp Cortessy, gdyby go nie trzymano. – To mnie szukasz. Nie marnuj więcej czasu. Proszę.

– Nagle to ty jesteś tym, którego szukam? A czego miałbym od ciebie chcieć?

– Podejrzewam, że czegoś w związku z medykusem.

– No proszę. Jednak nie było to aż tak trudne.

Cortessa głośno wyłamał kostki dłoni.

– Jak myślisz, co mogło się wydarzyć, gdy ktoś taki jak Zodesti wyszedł z szamba, jakiego wczoraj narobiłeś?

– Z pewnością byłoby miło, gdyby nigdy nikomu nic nie powiedział.

– Nie bądź durny. Dobrze więc, wiem, że jesteś przyjacielem przyjaciół. Słyszałem co nieco. Kiedy pierwszy raz zjawiliście się w Lashainie, znaliście swoje miejsce. Nie rozrabialiście, wysłaliście podarki, zachowywaliście jak należy. Najwyraźniej rozumieliście, jak się sprawy mają w naszym świecie. Myślisz więc, że Zodesti biegał po ulicach, wrzeszcząc jak dzieciak, że go porwano? Czy też myślisz, że wysłał parę prywatnych wiadomości do ludzi, którzy mają znajomości?

– W mordę... – zaklął Jean.

– Właśnie. Dostałem więc robotę i pomyślałem sobie... Czy w zeszłym tygodniu nie kręcił się tu duży gość, który szukał alchemików i konowałów? Co mogliby mieć do powiedzenia na jego temat? Och? Poważne zatrucie? Człowiek wykrwawia się na śmierć w łóżku w Villa Suvela? – Cortessa rozłożył ręce i uśmiechnął się błogo. – Problem sam się rozwiązał.

– Jak mogę odpokutować? – zapytał Jean.

– Nie możesz. – Cortessa wstał ze śmiechem.

– Proszę, nie róbcie krzywdy mojemu przyjacielowi. On nie miał nic wspólnego z porwaniem. Ze mną zróbcie, co chcecie. Będę współpracował. Tylko...

– Rety, z twardziela zamieniłeś się w mięczaka, olbrzymie. Będziesz współpracował? Kurwa, pewnie, że będziesz współpracował, siedzi na tobie czterech moich ludzi.

– Mam pieniądze. Albo mógłbym pracować dla ciebie...

– Nie masz niczego, czego chcę – odparł Cortessa. – I na tym polega twój problem. Ale ja mam własny poważny kłopot.

– Tak?

– Normalnie to jest ten etap, kiedy gotujemy zupę z twoich jaj i patrzymy, jak ją wypijasz. Jednakże w tym wypadku zaistniało coś, co mógłbyś nazwać konfliktem interesów. Z jednej strony, jesteś cudzoziemcem i tknąłeś Lashańczyka, który ma właściwych przyjaciół. A to, kurwa, znaczy, że trzeba cię sprzątnąć. Z drugiej zaś strony, jest jasne, że jesteś albo byłeś ustosunkowanym człowiekiem w Camorze. Może i nie ma już wśród nas Wielkiego Barsaviego, niech spoczywa w spokoju jego występna dusza, ale nikt przy zdrowych zmysłach nie chce zadzierać z capami. Mógłbyś być czyimś kuzynem. Kto wie? Za rok albo dwa lata może zjawić się ktoś, kto będzie cię szukać. Rozpytywać o ciebie. Ups! Wtedy ktoś mu powie, żeby poszukał na dnie jeziora. I kto zostanie odesłany w trumnie do Camorry w ramach spłaty długu? Wasz sługa uniżony. To znaczy, że lepiej cię jednak, kurwa, nie sprzątnąć.

– Jak już wspomniałem, mam trochę pieniędzy – powiedział Jean. – Jeśli to pomoże.

– To już nie są twoje pieniądze. Za to pomocny jest fakt, że twój przyjaciel tutaj już umiera... i sądząc po tym, jak wygląda, on też diabelnie się ucieszy z odejścia z tego świata.

– Posłuchaj, jeśli tylko zostawisz go w spokoju... potrzebuje odpoczynku...

– Wiem. Dlatego wywalam was na zbity pysk z Lashainu. – Cortessa machnął rękami na swoich ludzi. – Wyczyścić to miejsce. Sprzątnąć całe jedzenie, całe wino. Koce, bandaże, pieniądze. Zabierzcie drewno z kominka. Wylejcie wodę z dzbana. Przekażcie wiadomość oberżyście, że tych dwóch obejmuje zakaz obsługi.

– Proszę – powiedział Jean. – Proszę...

– Zamknij się. Możesz zatrzymać ubrania i broń. Nie odeślę was całkiem gołych, ale macie zniknąć. Przed wschodem słońca macie być poza miastem, albo Zodesti będzie miał okazję osobiście obciąć wam uszy. Twój przyjaciel może znaleźć sobie inne miejsce na umieranie. – Cortessa poklepał go po nodze. – Pomyśl o mnie ciepło w piekle, biedny sukinkocie.

– Możliwe, że sam niedługo tam wylądujesz – odparł Locke. – Będę czekał na ciebie z szeroko otwartymi ramionami.

Ludzie Cortessy przetrząsnęli apartament. Ostrożnie złożyli na stos broń Jeana. Wszystko inne zabrali albo zniszczyli. Locke został na pustym łóżku w zaplamionych krwią spodniach i tunice. Prywatna sakiewka Jea­na i ta, w której mieli całe fundusze, z

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
6.28
Ocena użytkowników
Średnia z 9 głosów
-
Twoja ocena
Tytuł: Republika złodziei (The Republic of Thieves)
Cykl: Niecni Dżentelmeni
Tom: 3
Autor: Scott Lynch
Tłumaczenie: Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła
Wydawca: MAG
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 23 października 2013
Liczba stron: 680
Oprawa: miękka
Format: 135x202 mm
ISBN-13: 978-83-7480-396-0
Cena: 45 zł



Czytaj również

Republika złodziei
Gdzie się podziali złodzieje z tamtych lat
- recenzja
Republika złodziei
Niecni Dżentelmeni nadal w formie
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.