» Artykuły » Inne artykuły » Redaktorzy oceniają - maj 2013

Redaktorzy oceniają - maj 2013


wersja do druku
Redaktorzy oceniają - maj 2013
W okresie od 1 do 31 maja 2013 roku w Dziale Książkowym opublikowanych zostało 27 recenzji, których średnia ocen wyniosła 7,57.

Czytać:




"Wiele opowiadań Jeffreya Forda można traktować jako polemikę ze stwierdzeniem o odmienności logiki snów i opowieści. W wielu z nich oniryczność, czy to obecna od początku, czy wkradająca się stopniowo w realistyczny tekst, odgrywa znaczącą rolę.

Nie ma potrzeby szukać daleko. Wystarczy spojrzeć na opowiadanie otwierające zbiór, Stworzenie, w którym narrator – młody chłopiec zafascynowany biblijną opowieścią o stworzeniu człowieka – konstruuje własną istotę z patyków i gałęzi znalezionych w lesie. Później jego twór ożywa, a przynajmniej tak mu się wydaje, do końca tekstu nie otrzymujemy jednak jasnej odpowiedzi, zaś całą sprawę gmatwa dodatkowo sen, w którym bohater poznaje imię swego dzieła. W Rzeczach nad morzem sny właściwie całkowicie dominują, i tylko gdzieś spośród fantasmagorycznych wizji daje się wyczytać rodzinny dramat – jeśli przyjąć, że informacje zawarte w snach są prawdziwe. Taka konstrukcja fabularna wymaga od czytelnika pewnego wysiłku i sporo uwagi.

Nie zawsze zresztą w opowiadaniach Forda kryje się jakieś drugie dno. Najdobitniejszym przykładem jest Delikatny, napisany jako wprawka przed rozpoczęciem trylogii o fizjonomiście Cleyu. To ciekawostka przede wszystkim dla fanów tego właśnie cyklu, bo, jak przyznaje sam Ford w komentarzu do tekstu, to "ciekawa odrealniona bajka, która ma tyle samo zalet co wad". Licząca niecałe pięć stron miniaturka składa się na krótki opis postaci i scenerii, i niewiele więcej. Podobną ciekawostką jest Pansolapia: inspirowana cyklem o Conanie, prosta opowieść o wyprawie wojowników do tajemniczej krainy, skomplikowana zaburzoną chronologią – plany czasowe nakładają się na siebie, przyszłość wpływa na przeszłość, całość przywołuje skojarzenia z greckimi tragediami, w których bieg wydarzeń determinowało fatum.

Ciekawiej wypadają teksty skonstruowane wokół jednego, prostego pomysłu, na przykład Spokojna oaza: historia mężczyzny wygnanego z rodzinnego świata za zamordowanie kobiety, która go zdradziła, na odludną planetę, gdzie zaczyna sterować ewolucją rdzennych człekokształtnych mieszkańców. Łatwo ją odczytywać jako zapis obsesji na punkcie utraconej miłości, która doprowadza człowieka do szaleństwa. Miasto Egzo-Szkieletów i Pływanie w Lindrethool też mówią o rzeczach prostych, na wskroś współczesnych – izolacji wywołanej pogonią za zyskiem i poszukiwaniu bliskości. Ubarwia je natomiast sztafaż wyjęty z pulpowych filmów science fiction: w pierwszym z tekstów ludzie przybywający na planetę gigantycznych, inteligentnych insektów przywdziewają kombinezony stylizowane na dawne gwiazdy kina; w drugim bohaterem jest domokrążca sprzedający mózgi w słoikach. W tych opowiadaniach prostota i barokowe rozbuchanie onirycznych wizji tworzą udaną całość – zaskakującą, nieco absurdalną, ale równocześnie niepozbawioną refleksji."


Artur 'mr_mond' Nowrot





"Król-czarnoksiężnik Hannan Mosag ma dalekosiężne plany. Zjednoczył już wszystkie plemiona Tiste Edur, ale to dla niego za mało. Wszystko wskazuje na to, że postanowił rzucić wyzwanie potężnemu Letherowi – państwu, które nie zwykło przegrywać wojen. Władca Dzieci Ciemności nie wydaje się jednak przerażony. Wysyła potomków starożytnego rodu Sengarów, aby ci dostarczyli mu podarek od tajemniczego sprzymierzeńca. Czy wystarczy on, aby powalić niezniszczalne królestwo?

W recenzji poprzedniego tomu sagi narzekałem na to, że Erikson coraz częściej przekracza granicę między powagą a patosem, między tragizmem a nadęciem. W Przypływie nocy o tej bolączce nie może być mowy. Pisarz zaskakuje sporą dawką ironii, absurdalnym poczuciem humoru, przewrotnością. Wątek Tehola Beddicta oferuje czytelnikowi coś, czego wcześniej mogło mu brakować w Malazańskiej Księdze Poległych: dowód dystansu autora do własnego dzieła. Przykłady? Dziesiątki komicznych sytuacji, które prowokują martwa złodziejka-nimfomanka, przytłoczony nadmiarem seksualnych obowiązków wojownik i jadający zupę z podeszwy starego sandała geniusz finansowy razem ze swoim podejrzanym lokajem. Na szczęście Erikson nie jest literackim podlotkiem i doskonale wie, na ile może sobie pozwolić i kiedy powinien się zatrzymać, aby rozbawić czytelnika bez wywoływania zażenowania. Ci, którzy znają tylko pierwsze cztery tomy cyklu, mogą poczuć się oburzeni, ale trzeba to wyraźnie napisać: Przypływy nocy bywają naprawdę zabawne.

Powyższy akapit może potencjalnych czytelników powieści zmylić – wyłania się z niego obraz tekstu romansującego z groteską, fantastyki małego kalibru. Nic bardziej mylnego! Poczynania szalonej kompanii malwersantów z Letheru to zaledwie pierwiastek piątej części Malazańskiej.... Lżejsze fragmenty Erikson błyskawicznie kontruje scenami poważnymi, tragicznymi, patetycznymi – typowymi dla sagi, chciałoby się powiedzieć. Wątek ekspansji imperium Tiste Edur, prowadzonych przez obłąkanego cesarza, nie pozwala czytelnikowi zapomnieć, że historia przedstawiona w powieści jest zaledwie częścią większej całości, płytką w skomplikowanej mozaice. Starcie metafizycznych sił trwa w najlepsze, i choć często pozostaje ukryte przed oczami odbiorcy, to wciąż stanowi najważniejszą treść tej obszernej opowieści. Upadek Letheru jest wypadkową dwóch, pozornie rozłącznych, tendencji: agresywnego rozwoju Edur oraz podkopywania gospodarczych fundamentów królestwa przez jego mieszkańców. Powoli staje się jasne, że oba te wątki są odbiciem przesuwania pionków na tej samej niedostrzegalnej planszy. Wątek Tehola rozjaśnia Przypływy nocy, ale ostatecznie powieść okazuje się kolejnym rozdziałem minorowej, fatalistycznej opowieści – bardziej zrównoważonym niż przytłaczający Dom Łańcuchów, ale i tak mrocznym i niepokojącym.

Przypływy nocy to powieść, która do cyklu wprowadza sporo świeżości, ale stanowi zarazem jego kwintesencję. Jeżeli zdążyliście zakochać się w sadze Stevena Eriskona, nie będziecie mogli się od tej lektury oderwać. W moim prywatnym rankingu stoi na tym samym miejscu, co doskonałe Wspomnienie lodu. Oby Łowcy Kości byli równie dobrzy!"


Bartosz 'Zicocu' Szczyżański





"Druga Era Królów zaczyna chwiać się posadach. Po wiekach pozornego bezpieczeństwa, gdy jedynym zagrożeniem były wojny i wojenki władców, tudzież rozgrywki prowadzone przez Magistrów – czarnoksiężników władających nieograniczoną mocą, ludzkość staje przed niebezpieczeństwem, wobec którego te wcześniejsze zdają się być dziecinną jeno igraszką. Pradawne zło, Duszożercy, istoty karmiące się ludzką energią, zwodniczo piękne jaszczury o tęczowych skrzydłach przekroczyły chroniącą ludzi od wieków magiczną barierę – Gniew Bogów. Do walki z nimi staną połączone niezbyt początkowo chętnym aliansem armie królestw, siły podległe biskupom Pokutników i Magistrowie, a ceną tej rozgrywki będzie ich dalsze istnienie. Pod przywództwem króla Salvatora, wspomagani przez Kamale – pierwszą (czy aby na pewno?) kobietę – Magistra, która swą inicjację w szeregach kasty okupiła krwawo i wciąż nie ujawniła się przed konfratrami, stawią oni czoła ikatim, które zdążyły znaleźć sobie sojuszników pośród śmiertelnych. A jako że zbliża się czas godów, gdy ostatnia pozostała przy życiu samica wybierze sobie partnera i zapoczątkuje nowy miot demonicznych potworów – liczy się każda chwila.

Friedman, niczym jej bohaterki, uwodzi słowem, gra na emocjach czytelnika subtelnie, a zarazem niezwykle wyraziście. Narrację prowadzi wielotorowo, dzięki czemu na toczące się wydarzenia spoglądamy z perspektywy różnych bohaterów, natomiast, gdy autorka opisuje dyskursy toczone przez konkretne postaci, jednocześnie wzbogaca je oddaniem ich stanu emocjonalnego. Rozmowa toczy się zatem na dwóch płaszczyznach: w jednej warstwie mamy słowa wypowiedziane i ich znaczenie, a w drugiej (częstokroć znacznie bardziej wymownej), ukazany jest złożony proces myślowy, który stanowi uzupełnienie lub komentarz, nadający dialogowi głębi i sprawiający, iż można go odczytywać zupełnie inaczej, zwłaszcza gdy pod pozornym spokojem kryje się istny huragan emocji.

Dodatkową zaletą książki jest piękny, przebogaty język, jakim pisarka operuje. Potrafi ona odmalować słowami zarówno dramatyczną akcję, jak i trudne do uchwycenia emocje. Cyzeluje najmniejsze nawet detale, zaś jej opisy, tak plastyczne, iż czytelnik oczyma swej duszy widzi owe ukryte w piaskach pustyni pradawne miasta, splendor królewskich siedzib i surowy urok górskich bezdroży, a nawet pozornie mało ważne szczegóły, jak chociażby opis wykonanej z drogocennych kamieni i kruszców mapy, stanowią literacką perełkę.

Dziedzictwo królów jest znakomitym zwieńczeniem świetnego cyklu, bodajże jeszcze lepszym, niż poprzedzające je tomy, ponieważ nie dopadła tej książki klątwa słabych finałów, często doskwierającą cyklom fantasy. Wszystkie wątki zostają w niej w mistrzowski sposób zamknięte, chociaż niektóre nieco zbyt gwałtownie, jak chociażby historia królowej Siderei, mająca swój finał na zasadzie deus ex machina. Natomiast w kulminacyjnych scenach nakreślonych na miarę eposu, gdy bohaterowie toczą tytaniczne walki z Duszożercami, klucz do zwycięstwa opiera się na dość zaskakującym i jednocześnie stanowiącym o istocie człowieczeństwa przesłaniu. Dodawszy do tego wielowymiarowe, niezwykle przekonująco przedstawione postaci, które dopiero w tym tomie odsłaniają swe prawdziwe oblicza, otrzymujemy historię, która zapewnić może Friedman stałe miejsce w panteonie pisarzy fantasy. Ta słodko-gorzka opowieść zakończona happy endem, który jednak nie jest oczywisty (zwłaszcza, kiedy spogląda się na niego przez pryzmat finałów poprzednich części trylogii), lecz skłania do głębokiej analizy, zapada głęboko w pamięć i zapewne jeszcze niejeden raz do niej powrócę. I na sam koniec, choć nie powinno się oceniać książki po okładce, muszę przyznać, iż jest ona dobrana niezwykle trafnie (jak zresztą miało to miejsce i w przypadku wcześniejszych tomów), idealnie oddając ducha powieści."


Maja 'Vanth' Białkowska


Unikać:




"Wszechświatem od tysiącleci rządzi Hegemonia, stowarzyszenie ras, które zdołały wynaleźć technologię umożliwiającą loty międzygwiezdne. Większość z nich to stworzenia roślinożerne lub wszystkożerne – jedynym wyjątkiem są mięsożerni Shongairi. Są oni zarazem najbardziej agresywnym członkiem Hegemonii, gardzącym "chwastożercami". Ci przypominający kojoty drapieżcy obierają sobie za cel skolonizowanie Ziemi. Dostają na to pozwolenie, gdyż kilka wieków wcześniej wyprawa badawcza oceniła ludzi jako nierokujących nadziei psychopatów po tym, jak badacze byli świadkami bitwy pod Azincourt. Shongairi rozpoczynają od precyzyjnych ataków orbitalnych, które niszczą całkowicie ogromną większość potencjału wojennego Ziemian oraz ich stolice. Najeźdźcy nie spodziewają się jednak, jak poważny wpływ na technologię miały militarne zapędy ludzi.

Tym, co zdecydowanie Weberowi się udaje, są opisy starć. Czytelnicy nie doświadczą tu, co prawda, wielkich bitew, lecz mniejszych potyczek, niemniej jednak ma to swoje dobre strony. Autor może szczegółowo przedstawić przebieg całej walki, a czytelnik nie musi radzić sobie z chaosem opisowym, który towarzyszy bataliom na szerszą skalę. Opisy są dynamiczne, akcja jest prezentowana z perspektywy ludzi i kosmicznych najeźdźców a jednocześnie czuć obeznanie Webera w tematach militarnych. Z jednej strony mamy tu imponującą wiedzę o prawdziwym uzbrojeniu wszelkiej maści, a z drugiej dokładnie przemyślaną wizję potencjału wojskowego Shongairich. Wizja ta jest wręcz zbyt precyzyjna, chociaż, gdyby dobrze się wczytać, okaże się, że autor prezentuje bardzo często słabe strony armii najeźdźców, które nadają się do wykorzystania przez ludzkie wojsko. Można zaakceptować, że członek potężnej Hegemonii to rasa zadufana w sobie i arogancka, lecz brak wyobraźni i indolencja "najbardziej agresywnej rasy w kosmosie" wyglądają podejrzanie.

Nieudolność agresorów to jednocześnie chyba jedyny wyróżnik w zgranym motywie inwazji. Poza tym jest do bólu wtórnie. Mamy bohaterskich mężczyzn (choć i parę dzielnych kobiet się znajdzie, lecz poza jedną z Shongairich odgrywają jedynie marginalne role), głównie z USA, pałających zemstą po stracie bliskich lub też zażarcie ich broniących. Są odważni, pomysłowi, świetnie posługują się bronią i bez większych zgrzytów dostosowują się do nowych czasów. Ciekawe są natomiast fragmenty, w których narratorami są obcy dowódcy. Wstawki te w większości służą ukazaniu niedostosowania strategii wroga do ziemskich warunków, lecz prezentowane są również takie momenty, w których najeźdźcy zyskują niemal "ludzką" twarz. Takiej perspektywy nie dostrzegają jednak bohaterowie, którzy mordują przeciwników z niczym niezmąconą bezwzględnością.

Z mroku na pewno nie zostanie uznane za perłę w dorobku Davida Webera. Bardzo dobrze napisane sceny starć oraz kilka ciekawych pomysłów to zbyt mało, aby zrównoważyć dość poważne wady. Duża ilość "zapychaczy", przesadnie nieudolny przeciwnik oraz ewidentny brak pomysłu na sensowne zakończenie sprawiają, że powieść ta może rozczarować nawet fanów tego autora. Dostarczy wprawdzie parę chwil emocjonującej rozrywki, lecz poza tym nie ma wiele do zaoferowania. "



[b]Jakub "Qbuś' Nowak
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.