» Fragmenty książek » Pustka: Czas - fragment

Pustka: Czas - fragment


wersja do druku
Pustka: Czas - fragment
Araminta nie spała przez całą noc. Jakżeby mogła spać?
„Nie”, powiedziała.
„Nie” dla Władcy Niebios. „Nie” do istoty, która oferowała się, że poprowadzi część ludzkości ku czemuś, co ci ludzie uważają za swoją nirwanę.
Nie. Tak powiedziałam ponieważ: jestem Drugim Śniącym.
To ja. Ja!
Och, Ozzie, proszę, pomóż mi. To po prostu nie może się dziać.
Ja, powtarzała w kółko w myślach. Jak to mogę być ja? Z powodu jakiegoś odległego przodka, o którym nigdy nie słyszałam, aż do przedwczoraj, z powodu tej Mellanie i jej przyjaźni z silfenami. I to wszystko, wszystkie te niewiadome sprzed wieków przybyły, by wywrzeć na nią nacisk, zabrały jej przeznaczenie, jej samookreślenie. Los ją wybrał.
Mnie!
A teraz miliony, miliardy wyznawców Żywego Snu u niej szukałyby pomocy, by się połączyć z Władcą Niebios. A ona powiedziała „nie”.
Władca Niebios był zaskoczony. Nawet zszokowany. Kiedy wycofywała swój umysł z kontaktu, czuła, jak trwa jeszcze to zranione zdumienie. Ta odpowiedź nie pasowała do rzeczywistości. Mogła równie dobrze powiedzieć „nie” grawitacji – miałoby to taki sam sens.
To, co zrobiła, przerażało ją. Ale to reakcja instynktowna. Nie chciała być Drugim Śniącym. Tylko parę godzin przed kontaktem, po dniach rachunków sumienia i samopoznania, zdecydowała o swej przyszłości. Miała zamiar zostać panią Bovey. Miała zamiar dostać dla siebie więcej ciał i stać się wielokrotną. I mieszkaliby tutaj, w tym wspaniałym domu, albo w innym, który by zbudowała, a który byłby równie rozkoszny. I połowa ich ciał byłaby przez cały czas razem w łóżku. Dałaby mu szczęście takie, jakie on dał jej. A przyszłość byłaby jasna, piękna i pełna obietnic. Mogłyby się pojawić dzieci. Jaki rodzaj dzieci mają wieloosoby? Czy on ich pragnie? Nigdy jeszcze nie rozmawiali na takie tematy. Tyle na nią czekało w nadchodzących latach, tyle odkryć. Tak wiele radości.
Oczywiście, że powiedziała „nie”. Cóż innego mogła powiedzieć?
Nie będę w tym brała udziału. To nie jestem ja.
Miliardy pragnęły, żeby wzięła w tym udział. Zamierzały nalegać.
Ale oni nigdy się nie dowiedzą, kim jestem. Nigdy już nie będę rozmawiała z Władcą Niebios.
Taką właśnie decyzję podjęła, kiedy na niebie poza sypialnią zagościł świt. Była koszmarnie zmęczona, cała się trzęsła. Ślady łez na policzkach – płakała cicho podczas samotnych godzin, a łagodny deszcz bębnił o szyby. Ale teraz wiedziała, czego chce. Pozostanie niewzruszona.
Kilkunastoletni pan Bovey, blondyn, leżał obok niej na wielkim łożu na plecach. Lekko się chmurzył, usta mu drgały, kiedy zmagał się z nieprzyjemnym snem.
Nie tak nieprzyjemnym jak mój, powiedziała mu w myślach. On również nigdy się nie dowie, to brzemię byłoby zbyt ciężkie. To się skończy. W końcu zniosę to i z tego wyjdę.
Araminta pochyliła się i pocałowała młodzieńcze ciało. Z początku łagodnie. W czoło. W policzek. W usta.
Poruszył się. Grymas na twarzy się wygładził. Uśmiechnęła się na ten widok i pocałowała go w szyję. Dłońmi pieściła mu elastyczne mięśnie torsu, a z jej spacji pamięci włączył się program mieszający. Pędzące myśli uspokoiły się, oddychała powoli i ostrożnie, zgodnie ze swymi wewnętrznymi głębokimi rytmami, aż osiągnęła pożądane panowanie nad sobą. Teraz mogła się w pełni skoncentrować na leżącym obok ciele.
Przez następną godzinę nic nie zakłócało jej spokoju, żadne zewnętrzne myśli ani wątpliwości. Tak dobrze było zapomnieć o Władcach Niebios, Drugich Śniących i Żywym Śnie, i zastąpić ich dobrym, brudnym, ludzkim seksem.
***
– Wybacz, że ci to mówię, zwłaszcza tego ranka, ale nie wyglądasz dobrze – powiedział pan Bovey.
Araminta, która w końcu wyszła z wielkiej wanny, niechętnie kiwnęła głową. To taki luksus po prostu leniuchować w pachnącej olejkami wodzie. Nie ma porównania z minutowym sporowym prysznicem, wziętym w wyrwanej wolnej chwili. Jej biedne ciało zasługiwało na ten luksus.
– To twoja wina – przekomarzała się.
Nie powiedziała tego z odpowiednim naciskiem. Jej myśli z pewnością przypływu podryfowały znowu ku rewelacjom zeszłej nocy.
Młody Celt wręczył jej ogromny ręcznik.
– Czy wszystko w porządku? Nie rozmyśliłaś się?
– Na Ozziego, nie. To jedyna dobra decyzja, jaką podjęłam. Prawdopodobnie jedyna w życiu.
Uśmiechnął się z dumą, ale nie mógł całkiem ukryć swego zatroskania.
– Wyglądało na to, że... czymś się trapisz. Niepokoję się.
Zaczęła wycierać nogi.
– To był pracowity tydzień. Czuję się dobrze, po prostu źle spałam, to wszystko. Kiedy dotrę do domu, wezmę coś na zwiększenie wigoru.
– Do domu?
– Muszę skończyć remont. Obydwoje wiemy, że potrzebuję pieniędzy.
– Słusznie.
Podrapał się w głowę z wyrazem zakłopotania. Araminta nie była przyzwyczajona do takiego zachowania. Kiedy prowadzili poważne rozmowy, pan Bovey zawsze wolał wykorzystywać swoje ciało w średnim wieku, czarnoskóre, to, z którym spotkała się na pierwszej z nim randce, niemal przypominające jej ojca. Nigdy się nie dowiedziała, czy robi to rozmyślnie.
– Posłuchaj – powiedział. – Nie cierpię przekazywać złych wieści, ale najwyraźniej rano nie zajrzałaś do unisfery.
Sam jego ton sprawił, że serce w niej zamarło. Zeszłej nocy, przed pójściem spać, kazała swemu u‑adiunktowi zawiesić wszelkie kontakty z unisferą. Teraz ponownie się podłączył i wyciągał priorytetowe wiadomości.
– Ozzie drogi – wydyszała.
Było tam wszystko. Inwazja sił Ellezelinu przez doki. Siły paramilitarne przemierzają miasto. Wielkie kapsuły patrolują niebo, zatrzymują wszelki ruch cywilny.
Czym prędzej podeszła do okna i zobaczyła kilka kapsuł unoszących się nieruchomo nad rzeką Cairns – podstępne ciemne jaja na tle mrocznych chmur skąpanych w świetle świtu. Włączone pole siłowe ochrony pogodowej Colwyn przykrywało całe miasto. Najeźdźcy nie interesowali się burzami – pilnowali, by z miasta nie wydostała się żadna kapsuła.
I – co było znacznie gorsze – wiadomość dyrektora Trachtenberga ze Stacji Centurion: Pustka zaczęła się rozprzestrzeniać. Faza pożerania, tak nazywali to komentatorzy. I równie jasno stwierdzali, że to wina Drugiego Śniącego, który odrzucił Władcę Niebios. „Nie ma zbiegów okoliczności” – to zdanie odbijało się echem w jej mózgu. Wszyscy je powtarzali.
– Nie mogę tu zostać – jęknęła Araminta.
– Nie mówisz chyba poważnie? Na zewnątrz jest niebezpiecznie. Cenzurują wiadomości, ale jednak wiadomo, że nasi obywatele nie lekceważą tego. Już było kilka potyczek, a jeszcze jest przed śniadaniem.
Przybyli tu po mnie, uświadomiła sobie. Cały świat najechany, zgwałcony z mego powodu. Ozzie, wybacz mi.
– Po prostu pójdę bezpośrednio do domu – powtórzyła. – Muszę się dostać do mieszkań. To wszystko, co mam, przecież to rozumiesz, prawda?
Czuła się podle, że tak mówi, był to emocjonalny terror, ale chciała tylko oddalić się od niego. To było absolutnie złe, to była osoba, którą planowała poślubić, powinna ufać onym. Po prostu nie mogła ryzykować, wierząc mu w sprawie aż tak istotnej. Zgodził się poślubić dziewczynę, która walczy o sukces jako przedsiębiorca budowlany, a nie jakąś chodzącą katastrofę galaktyczną.
– Rozumiem – powiedział, z ogromną niechęcią. – Ale oni zamknęli ruch kapsułowy. Połowa ze mnie utknęła w mieście.
Araminta zaczęła naciągać ubrania. Cała szafka w łazience należała do niej, więc przynajmniej mogła ubrać się praktycznie, w ciemne dżinsy i niebieski sweter.
– Mój trycykl stoi w garażu. Zostawiłam go tu parę tygodni temu.
Jej u‑adiunkt pośpiesznie sprawdzał ograniczenia podróży w Colwyn City. W sieci zarządu transportem znajdował się pełny zakaz ruchu nieoficjalnych pojazdów latających. Zakaz zaopatrzono w certyfikat biura burmistrza i Federalnej Agencji Transportowej na Viotii. Jednakże pojazdy naziemne mogły w obrębie miasta w dalszym ciągu funkcjonować. Radzono jednak, by obywatele wykorzystywali je tylko do podróży niezbędnych. Było wiele odnośników do oficjalnych rządowych biuletynów Viotii, o przyłączeniu się do Strefy Wolnego Handlu na poziomie planet centralnych i o tym, jak po krótkim okresie przejściowym wszystko wróci do normy i rozpocznie się faza silnego wzrostu gospodarczego, co przyniesie gwałtowny wzrost jakości życia zwykłych obywateli. Przez chwilę Araminta wspominała Likana i jego wielkie plany związane ze Strefą Wolnego Handlu, ale natychmiast odrzuciła te myśli.
– Wyślę paru ze mnie – zaproponował pan Bovey. – Mogę sprawdzić dla ciebie to miejsce.
– Nie mam zamiaru rozpoczynać naszego wspólnego życia od uzależniania się od ciebie – oznajmiła, nienawidząc się za te słowa.
Miał nieszczęśliwą minę.
– W porządku. Na Ozziego, ale jesteś uparta.
– Myśl o tym jako o wytrwałości i jak to działa na twoją korzyść w łóżku.
– Niech Ozzie wspomaga paramilitarnych, którzy wejdą ci w drogę. – Jego współczujący uśmiech nie był do końca szczery. – Nie sądzę, by jakiś ja mógł ci towarzyszyć?
– Masz pojazd naziemny? – zapytała.
– Nie.
– Jesteś naprawdę słodki. Nadal chcesz mnie poślubić?
– Tak.
– Nawet jak mnie będzie wiele?
– Po prostu uważaj na siebie.
Cała drużyna onych zebrała się, by pomachać jej na pożegnanie, gdy pakowała się do trycykla. Nieco ją zdziwiło, że akumulator zachował ładunek. Kiedy nonszalancko pomachała im ręką, wszystkie jego znajome twarze miały ten sam żałobny wyraz. Potem wyruszyła po wąskiej żwirowej ścieżce, która przecinała tereny posiadłości, prowadząc do szosy na zewnątrz. Kiedy mijała ostatniego z onych, w pewnym momencie pomyślała, że się złamie, pogna z powrotem i wyzna wszystko. Poczucie łączyło się z przerażeniem, że nigdy już go nie zobaczy, że bez względu na swoją determinację, nie poradzi sobie z tym wszystkim, że to ją przerasta.
Jeśli tak jest, nie mogę go w to wciągać.
Tak więc stabilnie utrzymywała kurs trycykla. Przejeżdżała przez ogród, nadal połyskujący wilgocią po nocnym deszczu. Stara żelazna brama na końcu ścieżki skrzypiała, gdy siłowniki otwierały ją przed trycyklem. A potem znalazła się na zewnątrz, na pustej szosie obsadzonej wysokimi drzewami lakfolowymi, o czerwonawozielonych liściach, które świergotały w łagodnym powiewie pod kopułą pola siłowego miasta.
Najgorszy na trasie był przejazd na północny brzeg po długim moście wiszącym. Czuła się okropnie nieosłonięta przed wielkimi kapsułami w powietrzu po obu stronach mostu. Widok miasta bez zwykłego ruchu, bez kapsuł pomykających wokół, wydawał się dziwny, jakby metropolię w jakiś sposób zraniono. Ludzie na moście chyba podzielali to uczucie. Wiele osób postanowiło pójść do pracy piechotą, okazując obywatelskie nieposłuszeństwo upartym przestrzeganiem codziennej rutyny. Taksówki publiczne nadal brzęczały na centralnych szynach, zapchane ludźmi ­dojeżdżającymi do pracy. I nie wiedziała, że tyle osób rzeczywiście posiada trycykle gondolowe; od lat nie wyciągano ich z garaży.
Kiedy dotarła na szczyt mostu, pozwoliła sobie na krótkie zanurzenie w lokalnej gajasferze i odebrała wojownicze emocje od swych bliźnich – rezydentów, determinację i gniew, które promieniowały i wspierały się wzajemnie. Ta wspólnota napawała optymizmem. Araminta nie pozwoliła jednak, by jej własne uczucia wyciekły na zewnątrz. Doskonale zdawała sobie sprawę z istnienia takich ludzi jak Danal, którzy kopali w gniazdach konfluencyjnych, w poszukiwaniu najmniejszego śladu jej myśli, jej tożsamości. I co za ironia losu: jeden z polujących na nią myśliwych kupuje od niej mieszkanie, rzeczywiście żyje tuż obok swej zwierzyny i żadne z nich o tym nie wie. Zastanawiała się, czy byłby zdolny wyczuć w niej poczucie winy.
Przed sobą widziała kapsuły unoszące się nad dalekim końcem mostu. Zgromadziło się tam kilkudziesięciu paramilitarnych w skafandrach. Sprawdzali wszystkich przechodzących. Już chciała zawrócić, ale wtedy ściągnęłaby na siebie uwagę. A oni obserwowali cały most, czekając, czy ktoś tak nie zareaguje, była tego pewna. Gnała więc naprzód, zastanawiając się, co zrobiłaby jej przodkini Mellanie: ona, która zostawiła w spadku tyle kłopotów zakłócających spokojne życie Araminty. Czy była jakimś twardym agentem rządowym, bohaterką wojenną? Jak została przyjacielem silfenów? Araminta obiecała sobie solennie, że kiedy wróci do mieszkań, natychmiast sprawdzi całą informację o kobiecie, która to wszystko spowodowała.
Paramilitarni stali w rzędach. Przez piersi przewiesili długie karabiny, a wszyscy przechodzący mostem musieli przejść lub przejechać obok nich. Węzły unisfery przesłuchiwały u‑adiunktów. Araminta wysłała swój certyfikat tożsamości i zerkała nerwowo na zwaliste figury, zastanawiając się, jak wyglądają ich twarze. Nic nie dzielili z gajasferą, co było dziwne, gdyż wszyscy związani z Żywym Snem z pewnością mieli gajafejsy. Czy się denerwowali? Musieli wiedzieć, że cała planeta ich nienawidzi.
Smartkor, który Żywy Sen wykorzystywał do testowania i identyfikacji Drugiego Śniącego, nie wydawał się nadmiernie zaciekawiony Aramintą. Żaden z paramilitarnych nie okazał jej zainteresowania, kiedy trycykl przetoczył się koło nich. Po drugiej stronie drogi gromadziła się akurat grupa lokalnych młodziaków. W wilgotnym powietrzu niosły się krzyki kierowane do paramilitarnych. Boty budowlane rozmaitych marek człapały i toczyły się ku ciemnym szeregom, wywijając groźnie warczącymi narzędziami i nadając łotrowskie programy, które blokowały i zniekształcały węzły cybersfery.
Gdy wjechała już sto metrów w Gathano Avenue za mostem, oddział paramilitarnych nareszcie przedsięwziął kroki przeciwko szyderstwom i wojowniczym botom. Krzyki stały się bardziej gniewne i głośniejsze. Zagłuszał je od czasu do czasu nieprzyjemny, wysoki dźwięk „hamm” pochodzący z broni energetycznej skierowanej na boty. Araminta zwiększyła szybkość, a nad jej głową przemknęły dwie kapsuły, śpieszące, by wspomóc kolegów. Ostatnią rzeczą, na jaką mogła sobie teraz pozwolić, było zaaresztowanie jej.
Kiedy po czterdziestu minutach dotarła do swych mieszkań w dzielnicy Bodant, zaniepokoiło ją to, że tyle ludzi kłębi się w pobliskim parku. Araminta wiedziała, że ma uprzedzenia, ale większość z tych ludzi wyglądała jak członkowie gangów – wiadomości w unisferze zawsze twierdziły, że mają one swoją warownię w sąsiedniej dzielnicy Helie. Kiedy odebrała ich emisje do gajasfery, znalazła tam nastrój mrocznego niezadowolenia, który wirował w tłumie i przerażał bardziej niż gniew dojeżdżających do pracy. Niezadowolenie ukierunkowane. Przemoc była tuż-tuż.
Skierowała trycykl do podziemnego garażu, dziękując w duchu za jego podwójne zabezpieczenie, a potem wsiadła do windy i pojechała na górę. Kiedy dojechała na czwarte piętro, modliła się, by Danala i Mareble nie było w domu albo by przynajmniej nie słyszeli, jak idzie przez westybul. Czy dobrze wykonała izolację dźwiękową? Wyznawcy Żywego Snu wprowadzili się dopiero dwa dni temu, oświadczając, że nie mogą dłużej czekać na oficjalne oddanie mieszkania, więc został jej nawał prac wykończeniowych, zanim pełna cena zostanie przelana na jej konto.
Ale dziś mam inne sprawy na głowie!
Drzwi używanego przez nią mieszkania zamknęły się za nią, a ona oparła się o nie plecami, jakby wzmacniając uroczy staromodny mosiężny zamek. Dyszała z sykiem, płaczliwie. Powoli ześlizgnęła się po drzwiach na podłogę.
Mogę po prostu tu zostać. Nie potrzebuję wychodzić. Mogę kazać, by pompowano tu ciecz odżywczą do jednostki kulinarnej. Mogę pracować i wykańczać ostatnie dwa mieszkania. Zanim skończę, cała sprawa się rozwieje.
Z wyjątkiem fazy ekspansji Pustki. Ale raielowie będą z tym walczyć, o tym właśnie mówią spektakle w unisferze.
Wiedziała, że to żałosne samooszukiwanie.
Jakieś trzydzieści minut później zadzwoniła Cressida. Sam widok ikony wywołania niesłychanie podniósł Aramintę na duchu. Jeśli ktokolwiek wie, co robić w takiej sytuacji, to będzie to Cressida. A może, być może, powie kuzynce, że jest Drugim Śniącym.
– Kochanie, co słychać? Gdzie jesteś?
– Wszystko w porządku, dziękuję. Jestem w mieszkaniach.
– Och. Myślałam, że jesteś z panem Boveyem.
– Byłam. Wróciłam do domu dziś rano.
– Sama przemierzyłaś miasto?
– Tak. Nie było z tym żadnych kłopotów. Wykorzystałam swój trycykl.
– Dobry Ozzie, to było głupie, kochanie. Nie rób więcej takich rzeczy, rozumiesz? Mówię poważnie. Życie tutaj zaraz zrobi się bardzo nieprzyjemne. Rozmawiałam ze znajomymi z biura burmistrza i z biur rządu. Te sukinsyny z Żywego Snu nie mają zamiaru wracać do domu. Nasza gównomózga premierka po królewsku wydymała Viotię.
– Tak, wiem o tym – odparła słabo Araminta.
– A najgorsze miejsce pobytu w tej chwili to Colwyn City. Wydaje im się, że ten durny Drugi Śniący tutaj mieszka. I w żaden sposób nie ucieknie. Najeżdżając nas, złamali chyba wszystkie, co do jednego, artykuły Konstytucji Wspólnoty i teraz się nie zatrzymają. Czy wiesz, kogo przysłali, by nadzorował poszukiwania?
– Nie.
– Cóż, nie powtarzaj nikomu, ale sam Kleryk Phelim przeszedł przez wormhol, by objąć dowodzenie.
– Kto to taki?
– Och, kochanie, nadążaj za sytuacją. To jest szef sztabu Ethana, sam egzekutor. Większego dupka nie spotkasz, nawet uwzględniając twego starego kumpla Likana.
– Och, dobry Ozzie. – Araminta podciągnęła kolana pod podbródek i ciasno objęła nogi.
– Przepraszam, kochanie, nie chciałam cię nadmiernie niepokoić. Z nami oczywiście nic się nie stanie. I właśnie dlatego dzwonię. Istnieje sposób, by się stąd wynieść, jeśli cię to interesuje.
– Jak się wynieść? Włączyli kopułę pogodową, nikt nie może się wydostać.
– Ha, ona powstrzymuje tylko kapsuły. Mimo wszystko to cholerstwo jest tam tylko po to, by chronić nas przed chmurami i wiatrem, a nie odpierać Imperium Ocisenów czy granicę Pustki. Tak naprawdę istnieje wielka luka, w każdym razie dobre dwadzieścia metrów, między dolną krawędzią kopuły i ziemią, by pozwolić na przepływ powietrza. Bez niej podusilibyśmy się wszyscy w ciągu tygodnia.
– Więc można się przedostać?
– Możemy po prostu wyjść pieszo, póki żołnierze tego nie zablokują. A nawet wtedy są do dyspozycji rozmaite tunele, jeśli znasz właściwych ludzi. Mój u‑adiunkt wyśle ci pliki. W każdym razie chodzi o to: kilku moich znajomych i ja wynajmujemy kosmolot. Wylatujemy stąd, nie tylko z Colwyn, ale i z Viotii. Jest na nim dla ciebie miejsce, jeśli tego chcesz. Trzymam je jako rezerwację grupową dla rodziny.
– Hm... ale pan Bovey?
– Kochanie, potrzebowałabyś pięciu statków, by go wywieźć. Patrz na sprawy realistycznie. I bądź rozsądna. W czasach takich jak te musisz myśleć o własnej dupie.
– Ale oni nie wypuszczają nikogo z miasta, nie mówiąc już o planecie.
– Zostaw to nam. Wszyscy, którzy sądzą, że Żywy Sen to jakiś rodzaj nieodpartej siły, zapominają o prawnikach. Wynajęliśmy statek kosmiczny, który należy do cudzoziemców i ma pełen status dyplomatyczny. Jeśli Phelim spróbuje to ograniczać, spojrzy wprost w działo dystorsyjne floty Wspólnoty. Zobaczymy, komu pierwszemu drgnie powieka.
– Rozumiem.
– Więc wchodzisz w to czy nie?
– Ja... Nie wiem.
– Jest pewna sprawa, kochanie, którą muszę poruszyć. To nie będzie tanie. Jak stoisz ze sprzedażą mieszkań?
– Och. Nie najlepiej. Nadal nie mam depozytów na dwa ostatnie i nie dokończyłam pozostałych. Teraz nikt nic nie kupi.
– Tak, to problem. Nie znalazłaś nabywcy, frajera, tak jak ci wtedy mówiłam? Trudno. Nie powinnaś lekceważyć rynku, kiedy dochodzi do robienia różnych rzeczy dla zysku. Poczekajmy dzień, a na połowie światów Zewnętrznych pojawią się grupy przedsiębiorców, oferujących obywatelom Viotii gotówkę za ich własności i firmy. Będzie to znacznie poniżej wczorajszych cen rynkowych, ale oni myślą długookresowo. Kiedy Żywy Sen dopadnie Drugiego Śniącego, sprawy zaczną się stabilizować. Jeszcze dwadzieścia lat i wszystko wróci do normy, a ta własność będzie warta pięć razy więcej.
– Jeśli sądzisz, że sytuacja się unormuje, czemu wyjeżdżasz?
– Normalna jak na hagiokratyczne planety ze Strefy Wolnego Handlu, kochanie. Na której nie mam zamiaru spędzać reszty życia, wielkie dzięki. Chcę miłej demokracji liberalno‑rynkowej, a wraz z nią wszelkich okazji do nieporozumień i konfliktów. Gdzie mamy kłótnie, znajdziesz nas, prawników, oferujących pomoc. A pomoc oznacza masę pieniędzy. À propos: już przeniosłam moje konta gotówkowe na inne planety.
– Już?
– Jasne, kochanie. Banki bardzo chętnie mnie powitały. Nie ja pierwsza. Poza planetę wypływa dostatecznie dużo pieniędzy, by zgotować naszej ukochanej pani premier gospodarczy koszmar już dziś przed obiadem, o jutrze nie wspominając. Jedyna rzecz, o którą jeszcze się musi martwić, to o to, jak bolesna będzie utrata ciała, kiedy jej elektorat, uprzednio lojalny, dostanie ją w swoje łapy. Więc chcesz, żebym sprawdziła, czy uda mi się zbyć w twoim imieniu te mieszkania? Mam kilka kwaziinteligentnych programów finansowych, którym mogę powierzyć ten problem.
– Hm, tak. Tak mi się wydaje.
– Doskonale, więc zarezerwuję dla ciebie bilet.
– Tak. Zrób to – powiedziała Araminta bez namysłu. Nie chciała wyjeżdżać, ale Cressidę trzeba było jakoś ugłaskać, a każda inna reakcja byłaby podejrzana. Och, Ozzie, jak mało czasu mi zabrało zostanie paranoiczną intrygantką.
– Nie martw się – powiedziała Cressida. – Za dziesięć dni będziemy sączyć koktajle na tarasie basenu w La Cinal na Etinnie. To będzie zabawa, nowy start.
Rozmowa skończyła się, a Araminta, lekko oszołomiona, patrzyła na wykończony w połowie, pozbawiony ścianek działowych salon. Nie mogła uwierzyć, że ktoś może równie łatwo porzucić całe swoje dotychczasowe życie, nawet Cressida. Ale z drugiej strony, to była właśnie Cressida, szybciej myśląca i sprytniejsza od innych. Ona prawdopodobnie przeszła te wszystkie etapy – szoku, gniewu, oceny sytuacji, obliczeń i działania – w pierwszej godzinie po wydarzeniach. Araminta nadal brnęła przez pierwszy etap. Z pewnością nigdy nie rozważała, jak będzie wyglądało życie na Viotii, kiedy sprawy się ułożą. I oczywiście Cressida miała rację, będą od tej pory już zawsze częścią Strefy Wolnego Handlu. Chyba żeby interweniowali senat, flota, albo żeby mieszkańcy Viotii zorganizowali powstanie.
Albo jeśli Pustka nas pożre.
Bez względu na przyszłe rezultaty, Cressida miała rację co do jednego. Araminta nie mogła po prostu tu czekać i mieć nadzieję, że jej nie złapią. Zaczęła się zastanawiać nad politycznymi i gospodarczymi kosztami najazdu na planetę. Kleryk Konserwator Ethan i jego pomagier Phelim nie zrobiliby czegoś takiego, a potem po prostu siedzieli bezczynnie i mieli nadzieję, że wpadną na Drugiego Śniącego. Mieliby plan. I to dobry.
Araminta zmusiła się do powstania na nogi. Nie wiedziała, co zrobi, ale nierobienie niczego nie wchodziło w rachubę.
***
Trwało to dwie godziny plus pobyt w komorze medycznej statku, ale Troblum w końcu przestał się trząść. Kiedy wyszedł z komory, z trudem poczłapał parę metrów do swego wielkiego fotela. Zapadł się w tapicerkę, obawiając się nawrotu drżenia. Medyczny odczyt w egzowizji pokazywał mu, jak wiele leków krąży w jego krwiobiegu w tej właśnie chwili, pracując łącznie z jego biononiką, by zdławić zwierzęce reakcje ciała. Był przerażony.
Był też dość zaskoczony, że nadal żyje. Wszystko, co pamiętał ze strzału z lasera neutronowego, to oślepiający błysk i hałas tak wielki, że raczej odczuł go kośćmi niż uszami. Jego biononika nadal naprawiała siatkówki oczu i uszy środkowe. To, że dotarł do śluzy statku, było rodzajem cudu – smartkor musiał dawać mu instrukcje, informując, jak ma poruszać każdą kończyną.
Ale był żywy i niemal bez szwanku. Smartkor wykorzystał czujniki, by śledzić kosmolot Kotki. Widział, jak odlatuje z willi, a potem znika. Jej systemy maskujące były równie dobre jak systemy Trobluma, jeśli nie lepsze. Nie czekał, by sprawdzić, jaki dobry jest statek Pauli, po prostu zamaskowany wystartował i wszedł w hipernapęd. Teraz siedział w zawieszeniu transwymiarowym, dziesięć lat świetlnych od Sholapuru.
– Miałeś szczęście – zauważyła Catriona Saleeb.
– Wiem.
Spojrzał na jedyny ocalały obiekt z kolekcji. Układ procesorowy Mellanie Rescorai leżał na pomoście tam, gdzie go upuścił. Foksorowy futerał miał poczerniałe rogi, jego zarys wyraźnie rysował się na dłoni. Zamknął oczy i odwrócił głowę, chciał być pewien, że kiedy otworzy oczy, będzie patrzył na sufit. Wszystko przepadło. Cała kolekcja. Zniszczona ­własnoręcznie. Wszystkie unikatowe, ważne obiekty. Tak jakby osłabiono samą historię.
– Drugi raz ci się nie uda – powiedziała Trisha Halgarth, nawijając na palec wskazujący pasmo włosów Catriony, kiedy ta umościła się przy przyjaciółce. – Jestem zaskoczona, że Kotka cię nie wykończyła.
– Ja nie – odparła Catriona. – Ona będzie cię ścigać. Ma zamiar cię złapać. A wtedy umrzesz. To prawdopodobnie zajmie kilka lat.
– Zamknij się! – ryknął. – Zamknij się. Wesprzyj mnie.
– W porządku – powiedziała Catriona. Przytulała Trishę. – Nie jesteś bezpieczny, dopóki w okolicy kręci się Kotka.
– A Paula jej nie odstrzeliła – powiedziała Trisha, nieco zaintrygowanym tonem. – Więc pozostają ci tylko dwie opcje.
– Dwie? – zapytał.
– Sam poleć za nią i skończ robotę.
– Nie! To żadna opcja. Tylko Paula może to zrobić. Ona jest nadal jedyną osobą, której mogę ufać. Nie mogę uwierzyć, że ZAN jest taka niewiarygodna. To musi mieć źródło w wadach unisfery, którą jakaś frakcja może manipulować.
– Przemyśl to – odparła poważnie Catriona. – Kotka jest sprzymierzona z Progresywistami. Dali jej wszystko, czego chciała, statek, broń, towarzystwo. I w jakiś sposób dowiedziała się, gdzie będziesz. Nie możesz ufać ZAN, już nie. Ja z pewnością nie ufam – dodała wyniośle.
– To musi być unisfera – powiedział, bardziej do siebie niż do dziewcząt. – Przejęli moją wiadomość.
– Co tylko pogarsza twoją pozycję – odparła Trisha. – To pozostawia opcję numer dwa. Uciekaj! Uciekaj daleko i szybko. Musimy dotrzeć do innej galaktyki. „Odkupienie Melanii” może to zrobić. Będziesz tam bezpieczny.
– A jeśli Żywy Sen ma słuszność i Pustka pracuje dla nich? – zapytał. – A jeśli Kotka dostanie się do wewnątrz? A jeśli zdoła nią manipulować, tak jak to robił Stąpający po Wodzie?
Dziewczyny spojrzały po sobie. Obie wydęły usta.
– Co sobie myślisz? – spytała Catriona.
– Powinienem ich ostrzec – odparł Troblum. – Przynajmniej Paulę. Ona rozumie, jak to jest z Kotką. Paula wie, że trzeba ją zatrzymać. Paula nie zrezygnuje.
– Więc zadzwoń do niej, a potem zwiewaj – doradziła Catriona.
Troblum nic nie mógł na to poradzić, jego wzrok padł znowu na układ procesorowy Mellanie.
– Przez nią moja kolekcja przepadła. Taka szkoda. – Samo myślenie o tym groziło ponownym szokiem fizycznym. Medyczne odczyty powróciły ku bursztynowym poziomom alarmowym. – To było wszystko, co kiedykolwiek posiadałem – łkał Troblum. Zaczął zwijać się w ciasny kłębek, ściśnięty brzuch przelewał mu się po udach. – Zgromadzenie tego wszystkiego zajęło mi wieki. Obiekty były ze mną bezpieczne, byłem ich strażnikiem. – Łkał tak bardzo, że słowa stały się niemal niezrozumiałe. – Były takie drogie, takie cenne. Pomogły ukształtować nas w to, czym jesteśmy, były częścią naszej ewolucji. Czemu nikt nigdy nie rozumiał, jakie te artefakty są ważne?
– Troblum – zanuciła Tricia. – Biedny Troblum.
– Są inne obiekty – zauważyła Catriona. – Pamiętasz, odwiedzałeś Smithsonian i naprawdę pozwolili ci dotknąć „Charybdy”. Kustosz była aż do tego stopnia pod wrażeniem twojej pracy konserwatorskiej. Wiedziała, że jesteście równi. Widzisz, tak wiele nadal pozostało. I to spuścizna na zawsze.
– Nie, jeśli Kotka nadal żyje – powiedział. Sięgnął ręką, by wytrzeć z oczu wilgoć. – Jest niszczycielem. Jest śmiercią. Jest pustką: Pustka to ona.
– Dzwoń do Pauli – powiedziała Tricia. – Zrób to.
– Muszę wiedzieć – szepnął. – Muszę wiedzieć, że jesteśmy bezpieczni. Że jest martwa na dobre. Nie mogę żyć, myśląc, że mogłaby pojawić się za mną. Że wzięłaby mnie i... I...
Catriona westchnęła.
– Nigdy nie można tego przewidzieć.
– Owszem, można.
Wypchnął się z fotela i poszedł na tył kabiny. Otworzyły się małe drzwi, przecisnął się przez nie. Równie mała schodnia poprowadziła go do prawej środkowej ładowni. Za mało miejsca, by stać, musiał przykucnąć i przygarbić ramiona. Bez względu na to, jak się wykręcał, jego znoszony togatur zawsze ocierał się o skradzione cargo. Niewielka przestrzeń była zapchana maszynerią, ułożoną przypadkowo na stosie, niczym skarb cybernetycznego smoka. Tysiąc trzysta siedemdziesiąt dwa elementy, przypomniał sobie Troblum. Nachmurzył się i podniósł pierwszy z nich. Rozmaitość zasilania hiperpola, pokrzywiony kawałek jakiejś substancji, która wydawała się na przemian kryształem i metalem. Wiedział, czemu służy każdy składnik, ale stosy nie miały struktury. Wszystko zostało ­wepchnięte przypadkowo, kiedy jego zarekwirowane boty łupiły replikatory stacji Progresywistów.
Musiał więc tylko to wszystko złożyć, zaczynając od jednostek centralnych, i powoli, w odpowiednim porządku, stworzyć nową maszynę, a następnie zintegrować ją z istniejącym hipernapędem statku. Dostanie wtedy w pełni funkcjonalny statek z ultranapędem, całkowicie zdolny do rejsu do Andromedy, a nawet dalej.
– Możesz to zrobić? – spytała Catriona. Wsadziła głowę przez luk, na twarzy miała wyraz powątpiewania.
– To będzie działać – odpowiedział Troblum. – Teoretycznie.
Pod stosem nawet nie widział jednostek centralnych.
– Potem co?
– Będziemy mieli konkretną drogę ucieczki. Ale nadal zamierzam skontaktować się z Paulą.
– Przez unisferę?
– Nie. Przerażają mnie możliwości Progresywistów. To oni napuścili na mnie Kotkę. Następnym razem to będzie Marius czy ktoś inny, którego nie będą rozpraszały stare pretensje.
– Więc jak się z nią skontaktujesz?
Troblum podniósł węglowo czarny dwudziestościan, próbując go zaklasyfikować.
– Pozostał jeszcze jeden człowiek, któremu bezgranicznie wierzę. Jest związany z Paulą, a przynajmniej był wtedy, podczas wojny. Powiem mu, co wiem o Progresywistach. Będzie mógł przekazać wiadomość Pauli. Może kiedy ZAN dowie się o roju, zatrzyma Progresywistów. Wtedy Kotka będzie sama. I wtedy Paula zdoła ją wykończyć.
– Kto to jest? – spytała Catriona. – Komu ufasz?
– Oscarowi Męczennikowi.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Pustka: Czas
Zwrot inwestycji?
- recenzja
Pustka: Sny
Rozdział 1

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.