» Fragmenty książek » Pustka: Czas

Pustka: Czas


wersja do druku
Pustka: Czas
1

To dość dziwne, ale z dnia zagłady Stacji Centurion Justine Burnelli zapamiętała na zawsze właśnie dęby. Kiedy wraz z innymi pędziła ku drzwiom schronu, zerknęła przez ramię. Gęstą, szmaragdową trawę zaśmiecały żałosne resztki przyjęcia – rozgniecione, wdeptane w ziemię kanapki i rozbite kieliszki; kolosalne, niesłabnące fale grawitacyjne przelewające się przez stację wstrząsały stosami talerzy. Widoczne zwykle nad głową słabe światło mgławic wokół jądra galaktyki rozmazało się teraz w pastelowe smugi. Efekt spowodowany częściowo nieprzezroczystymi awaryjnymi polami siłowymi kopuły. Justine czuła, jak jej ciężar znowu maleje. Pracownicy stacji usiłowali złapać przyczepność na podświetlonej pomarańczowej ścieżce. Panicznie tłoczyli się wokół Justine, krzycząc z przerażenia. Wtem pod kopułą rozległ się echem głośny trzask niczym uderzenie pioruna: to konar dwustuletniego dębu pękł tuż przy pniu. Po chwili się złamał. Wir liści wzleciał jak chmara spłoszonych motyli. Majestatyczne drzewo osiadło, w pniu otwierały się szpary. Dąb skręcił się i zaczął opadać na sąsiedni. Elegancka platforma małego nadrzewnego domku, na której jeszcze przed minutą grała orkiestra, rozpękła się i połamała. Justine, zanim odwróciła wzrok, zdążyła zauważyć parę rudych wiewiórek czmychających z korony przewróconych gigantów.
Plastmetalowe drzwi schronu skurczyły się za nią. Justine znalazła się w oazie spokoju. Miała przed sobą dziwaczny widok: potargani ludzie w wizytowych strojach ciężko dyszeli. Na ich twarzach malował się niepokój. Dyrektor Trachtenberg rozglądał się wokół szalonym wzrokiem.
– Nic pani nie jest? – zapytał.
Skinęła tylko głową. Bała się, że głos ją zawiedzie.
Stację omiotła następna fala grawitacji. Justine znowu poczuła, że waży mniej. Z sieci stacji, przez swego u‑adiunkta, wyciągnęła czujnikowe obrazy nieba w górze. DF-y raielów nadal przyśpieszały przez układ, zmierzając na nowe pozycje. Sprawdziła – dziwaczne fale grawitacyjne wywoływane przez kule nie uszkodziły „Silverbirda”. Statkowy smartkor poinformował ją, że statek utrzymuje pozycję tuż nad zapylonym polem lawowym – lądowiskiem stacji.
– Właśnie konferowałem z naszymi obcymi kolegami – oznajmił dyrektor Trachtenberg. Uśmiechnął się krzywo. – W każdym razie z tymi, którzy z nami rozmawiają. I wszyscy się zgadzamy, że zmiany ciążenia przewyższają wszelkie parametry przewidziane przez projektantów naszych systemów bezpieczeństwa. Z żalem nakazuję natychmiastową ewakuację.
– Nie możesz tego robić – narzekał Graffal Ehasz. – Jesteśmy tu właśnie po to, by badać coś takiego. Na Ozziego, człowieku, to będzie wysyp danych. Wyjątkowa okazja zdobycia informacji! Nie możemy stąd czmychnąć z powodu ograniczeń bezpieczeństwa, narzuconych przez jakiś komitet gdzieś tam we Wspólnocie.
– Rozumiem twoją troskę – odparł spokojnie Trachtenberg. – Jeśli sytuacja się zmieni, wrócimy. Ale teraz, proszę, wsiądźcie do wyznaczonych statków.
Większość personelu przyjęła to z ulgą. Ehasz i grupka konserwatywnych naukowców promieniowała urazą. Kiedy Justine otworzyła umysł na lokalną gajasferę, wyraźnie widziała zderzenie emocji. Ale Ehasz stanowczo był w mniejszości.
Trachtenberg nachylił się ku Justine i cicho spytał:
– Czy pani statek poradzi sobie z tym wszystkim?
– O, tak – zapewniła go.
– Bardzo dobrze. Niech pani łaskawie odleci razem z nami.
– Oczywiście.
Przez swe łącze ze smartkorem Justine widziała, jak z zapylonej lawowej równiny wydostają się – niczym bańki gazu – tytanowe, czarne kule. To schrony bezpieczeństwa przebijały powierzchnię. Poszybowały gładko ku oczekującym statkom. Procedury ewakuacyjne najwidoczniej działały. Nerwy Justine znacznie się uspokoiły. Poprosiła, by smartkor „Silverbirda” nawiązał wątłym przekaźnikiem komunikacyjnym floty połączenie aż do Wspólnoty, oddalonej o trzydzieści tysięcy lat świetlnych.
– Tato?
– Więc nic ci się nie stało – odezwał się Gore Burnelli. – Chwała Bogu.
Przez wąziutkie pasmo przenoszenia przeniknęło bardzo słabe wrażenie uśmiechu. Na jego wargach lśniło ciepłe karaibskie światło słoneczne. To pocieszenie nieoczekiwanie wstrząsnęło emocjami Justine. Poczuła napięcie w przełyku, oczy wypełniły jej się łzami, a policzki zaczerwieniły.
Niech cholera weźmie to głupie ciało, wściekała się na te słabości. Ale uśmiechnęła się niewyraźnie, ignorując to, że ludzie dziwnie na nią patrzą.
– Taa, ze mną wszystko w porządku.
– Dobrze, więc jeszcze jedno: monitorowałem przekaźnik komunikacyjny floty na Stacji Centurion. Twój nowy przyjaciel Trachtenberg właśnie wywołał Kleryka Konserwatora, by go zawiadomić o fazie ekspansji. Zrobił to zanim raczył powiadomić flotę, co się dzieje.
Justine poczuła dumę z siebie, że nie zerknęła w stronę Trachtenberga. Dobra, może to stare ciało mimo wszystko nie jest aż tak bezużyteczne.
– Naprawdę? To ciekawe.
– Będzie jeszcze ciekawsze. Mniej więcej pięć godzin temu Drugi Śniący powiedział swemu kumplowi, Władcy Niebios, że nie ma zamiaru prowadzić nikogo w Pustkę. A zaraz potem zaczęła się ta ekspansja. Nie znam twojej opinii, ale tutaj wszyscy sądzą, że nie jest to zbieg okoliczności.
– Drugi Śniący to spowodował?
– Nienaumyślnie. A przynajmniej szczerze wierzę, że nienaumyślnie. Chyba to sprawa przyczyn i skutków. Władcy Niebios istnieją, by przewozić dusze do Serca Pustki, a ktoś im mówi, że obetnie się im nowe źródło dostawy. Ćpunów na ogół irytują takie rzeczy i stają się wtedy irracjonalni.
– Władcy Niebios to nie ćpuny.
– Nie traktuj wszystkiego tak dosłownie. Używam przenośni, alegorii, podobnego gówna. Chodzi o to, że oni wiedzą, że tu jesteśmy i czekamy, aż nas poprowadzą, a jeśli do nich nie przychodzimy...
– Przychodzą do nas – dokończyła szeptem.
– Na to wygląda.
– Ale nic żywego przez barierę się nie przedostanie.
– Pierwszy statek się przedostał. Jakoś.
– Czy Drugi Śniący coś powiedział?
– Ani słówka, nawet nie powiedział „och, przepraszam”. Zarozumiały gnojek. Myślałem, że jestem arogancki, ale w porównaniu z tym... Boże!
– Cóż, w końcu będzie musiał coś zrobić.
– Tutaj też się wszyscy z tym zgadzają. Chodzi o to, że Żywy Sen coraz bardziej go osacza. Jeśli położą na nim łapy, będą poważne kłopoty. Nasza przyjaciółka Ilanthe się o to postara.
Justine podłączyła się do danych nadchodzących ze stacji i obserwowała z troską, jak przepływające fale grawitacyjne coraz bardziej nadwerężają sprzęt podtrzymujący procesy życiowe.
– Nie będzie to znacznie gorsze od tego, co się tu dzieje, tato.
– Cholera, przykro mi, kochanie. Uda ci się cało stamtąd wydostać?
– Wiesz, że nie musisz się o mnie martwić. Poczekaj chwilę, dotarliśmy do statków.
Zewnętrzne drzwi śluzy rozsunęły się. Ludzie włączali swe indywidualne pola siłowe. Niektórzy pobierali również z szafek schronu skafandry ciśnieniowe, zapewniając sobie dodatkowe bezpieczeństwo. Justine wiedziała, że może polegać na swojej biononice w każdej, choćby najbardziej groźnej sytuacji stworzonej przez tę nienazwaną planetę. Indywidualne pole siłowe wokół niej wzmocniło się. Zsunęła szpilki i przeszła za innymi przez potrójną zasłonę ciśnieniową. Zeszła po dziesięciu aluminiowych schodach i stała na polu lawowym bosa, w absolutnie niedorzecznej czarnej koktajlowej sukience. Odczuwała jednak podeszwami wstrząsy, które przebijały się przez poduszeczki ochronne pola siłowego. Wokół niej trzepotał argonowy wietrzyk, wznoszący krótkotrwałe, niskie wiry pyłu, sięgające najwyżej do kolan.
Schron zatrzymał się sto metrów za przysadzistym budynkiem mieszczącym główną śluzę bazy. Z obu stron Justine, kilka metrów nad ziemią, zawisły na ingrawie dwa z pięciu statków floty. Kołysały się lekko, kompensując zdradliwe zmiany ciążenia. Justine obeszła pośpiesznie jeden z nich i zobaczyła „Silverbirda” czekającego dwadzieścia metrów za nimi. Stanowił miły widok. Fioletowy, oszczędny w formie, unosił się nad lawą bez wysiłku, znacznie stabilniej od statków floty. Uśmiechnęła się z ulgą i pomknęła pod pojazd. Powietrzna śluza w podstawie kadłuba wydęła się do wewnątrz, tworząc ciemny tunel, prowadzący do serca statku. Smartkor już kasował ciążenie, by wciągnąć ją do środka, ale Justine nagle zauważyła ruch na horyzoncie. Coś nieprawdopodobnego.
– Stop – poleciła.
Zawisła kilka centymetrów nad lawą. Wszczepy siatkówkowe zbliżyły obraz. Był to jeździec, silfen. Elfopodobny humanoid odziany w gruby, kobaltowoniebieski płaszcz, bajkowo wyszyty klejnotami, połyskującymi w drgającym pastelowym świetle gwiazd. Na szczycie wysokiego, szpiczastego kapelusza trzepotała prosta złota wstążka. W urękawicznionej dłoni silfen dzierżył długą, fosforyzującą włócznię – wzniósł ją jakby w pozdrowieniu. Rzeczywiście, mogło to być pozdrowienie, gdyż pochylał się na siodle, unosząc się w strzemionach. Obecnośc silfena tutaj zadziwiała, a jego wierzchowiec wprawił Justine w całkowite osłupienie. Stworzenie najbardziej przypominało ziemskiego nosorożca, lecz osiągało niemal wielkość słonia i machało zamaszyście dwoma płaskimi ogonami. Pokrywało je jasnofioletowe długie futro. Cztery krzywe rogi wyrastające z boku głowy wyglądały na diabelnie ostre. Justine, która kiedyś jeździła na lwichsercach, wyhodowanych na Far Away przez starych Barsoomowców, wiedziała, że ta przerażająca bestia to prawdziwy zwierzęcy wojownik. Na sam jego widok jej starodawne ciało zalała powódź hormonów niepokoju.
Silfena po prostu nie powinno tutaj być. Justine nie wiedziała, że któryś z silfeńskich szlaków prowadzi do tej odległej, opustoszałej planety. I silfen potrzebował tlenu do oddychania, a przypuszczała, że jego groźny królewski wierzchowiec również go potrzebuje. Tutejsza rzadka, nasycona promieniowaniem, argonowa atmosfera była zabójcza dla żywych istot. Po chwili Justine uśmiechnęła się na myśl o swojej głupiej, lekceważącej uwadze. Kimże była, by tak twierdzić, kiedy sama stała wystawiona na dziwaczne emisje energetyczne gwiazd Ściany, odziana jedynie w skandalicznie krótką sukienkę koktajlową?
Więc zobaczenie tu silfena było jednak możliwe. Mógł również korzystać z jakiejś technicznej ochrony przed wrogim środowiskiem.
– Ale... dlaczego? – wyszeptała.
– Silfeni żyją, by doznawać wrażeń – wyjaśnił jej Gore, również zafascynowany obecnością obcego. – Spójrz prawdzie w oczy, moja dziewczyno, mało co dostarcza większych doznań od obserwacji końca walącej się wokół ciebie galaktyki.
Zapomniała, że zostawiła otwarte połączenie.
– To bardzo krótkie doznanie – odparła kwaśno. – I na czym to on jedzie?
– Któż to wie? Pamiętam, jak Ozzie wspominał, że silfeni, których spotkał na zimowej planecie, jeździli na polowania na dziwacznych stworzeniach.
– Dziwacznych, a nie przerażających.
– Czy to ma znaczenie? Wybrał chyba jak najgroźniejszego wierzchowca, by uczcić to wydarzenie. Przecież, mimo wszystko, twój statek to największy macho w tej części galaktyki.
– Statek – macho?
Rozmowa sprawiła, że prysł urok spotkania z dziwnym obcym. Skinęła silfenowi głową w formalnym pozdrowieniu. Pochylił w odpowiedzi włócznię i ponownie opadł na siodło.
„Silverbird” wciągnął ją do małej, komfortowej kabiny. Kiedy znalazła się w środku, wysunął z pokładu głęboki fotel o fantazyjnie wygiętych liniach. Justine z ulgą na niego opadła. Pojazd zaprojektowany przez ZAN gwarantował największy stopień bezpieczeństwa dostępny człowiekowi. Czujniki statku pokazywały, jak ostatni członkowie stacyjnego personelu śpieszą ku śluzom okrętów floty. Dalsza dwójka silfenów dołączyła do pierwszego obserwatora. Justine zgadzała się ojcem, że silfeni mogli tu przybyć jedynie z jakiegoś doniosłego powodu. Swoją obecnością tylko wzmacniali wrażenie, jakie na Justine wywierał potworny widok na zewnątrz.
– Lećmy – poleciła smartkorowi.
„Silverbird” wzniósł się ze Stacji Centurion wcześniej od innych statków. Kiedy pozostałe wystartowały, utworzyły stado dziwnie zróżnicowane: opływowe okręty floty Wspólnoty obok niezgrabnych statków ticothów. Połyskujące fioletowe kule ethoxów tańczyły zwinnie wokół wielkich zbiorników sulinów. Eleganckie, ptasie konstrukcje forleenów wznosiły się i pikowały, odwożąc ich jak najdalej od niebezpieczeństwa. W innych okolicznościach chętnie podróżowałaby takim statkiem dla przyjemności. Mimo szalejącego wokół zniszczenia, prawie wszystkie odlatujące gatunki wykonały szybkie skanowanie w kierunku metalowego sześcianu kandrów. Dlatego nikt nie był specjalnie zaskoczony, kiedy cała ta bryła po prostu uniosła się z ziemi i, płynnie przyśpieszając, poszybowała w dal od walących się konstrukcji stacji obserwacyjnych.
Justine przepełniła śmieszna duma z faktu, że żaden ze statków nie osiągał takich przyśpieszeń jak „Silverbird”. Statek z ultranapędem już po kilku sekundach osiągnął wysokość pięciuset kilometrów. Zatrzymał się tam i prowadził obserwacje ostatnich minut Stacji Centurion. Następna fala grawitacji wstrząsnęła masą statku tak mocno, że pokładowy generator grawitacji ledwo ją zniwelował. Justine poczuła, jak przez kabinę przebiega lekki dreszcz. Nienazwana planeta uciekała za kadłubem po krzywej, a jej pradawna struktura uparcie opierała się najgorszym skutkom fal ­grawitacyjnych, przenikających skalną skorupę. Justine obserwowała, jak na planecie pierwsza poddała się wieża ethoxów. Kołysała się z boku na bok, aż wychylenia stały się zbyt wielkie i systemy bezpieczeństwa nie mogły ich skompensować. Wieża zawaliła się z powolnym wdziękiem i rozbiła na nieustępliwej lawie. Ze szczelin w zbiornikach sulinów wylewały się wielkie kaskady wody, niosąc przed sobą pianę gruzów. Lecące krople szybko zestalały się w gradowe igły, po chwili ponownie wchłonięte przez ciemną wodę. W końcu, co było nieuniknione, zimno zwyciężyło, tworząc jezioro pomiętego lodu trzykilometrowej średnicy. Z kopuł ludzi i forleenów wydobywały się proporce cienkich szarych obłoków, szybko rozpraszające się w słabych podmuchach argonu.
W zadziwiająco krótkim czasie konstrukcje zostały zgniecione i dołączyły do większej enklawy ruin, znaczącej miejsce, gdzie setki obcych gatunków spędziły tysiąclecia na obserwacji straszliwej i zagadkowej Pustki w centrum galaktyki. Justine przerzuciła uwagę na pokaleczone niebo powyżej. Ogromne burze jonowe, jak gdyby czuły, co się dzieje za gwiazdami Ściany, kłębiły się z rzadko obserwowaną gniewną poświatą, jaśniejszą, niż Justine widziała kiedykolwiek podczas swego krótkiego pobytu na stacji.
„Silverbird” śledził kule DF raielów – wielkie jak gazowe giganty – kiedy te kontynuowały swój lot przez system gwiezdny. Fale grawitacyjne wypływały z nich z zadziwiającą siłą, zniekształcając orbity ciał w głównych pierścieniach planetoid. Parę małych księżyców przy okazji również zmieniło nachylenia osi. Wszystkie DF-y kierowały się ku małej pomarańczowej gwieździe, którą nigdy nienazwana planeta ze Stacją Centurion obiegała po orbicie. Kiedy statek obserwował gwiazdę, jej fotosfera zaczynała ciemnieć.
– Cholera jasna – zaskowyczała Justine. DF-y musiały pobierać moc bezpośrednio z gwiazdy. Zastanawiała się, jak tę moc wykorzystają. Efekt fascynował. Prawie zapomniała o swym niepokoju. Kiedy zaczął się alarm, przez kilka minut naprawdę myślała, że właśnie na Stacji Centurion w końcu umrze jej ciało.
Jakby odczytując jej myśl, Lehr Trachtenberg otworzył kanał komunikacyjny do wszystkich ludzkich statków.
– Proszę podać swój status. Czy ze wszystkimi wszystko w porządku?
– Nic mi nie jest – wysłała w odpowiedzi do „Dalfroda”, na którym przebywał Trachtenberg z całym wyższym personelem.
Dyrektor upewnił się, że jego ludzie są bezpieczni, a potem wymienił wiadomości ze statkami obcych, które wyleciały z atmosfery planety. Wszyscy potwierdzili, że nikt nie doznał żadnych obrażeń, choć zagadkowy sześcian kandrów nie odpowiadał na żadne wiadomości, więc mogli tylko domniemywać, że wszystko z nimi w porządku.
– Natychmiast powracamy do Wspólnoty – ogłosił Trachtenberg. – Z ustaleń naszych systemów obserwacyjnych wynika, że możemy swobodnie wyprzedzać granicę Pustki. Rozszerza się ona z szybkością trzech do czterech lat świetlnych na godzinę. Daje nam to ogromny margines bezpieczeństwa.
– Czy dane nadchodzą w dalszym ciągu? – spytała Justine.
– Niektóre. Teraz są nieregularne, w Ścianie dzieje się mnóstwo, nie wszystko rozumiemy. Odbieramy zakłócenia, chyba z systemów obronnych raielów, ale dopóki nasze czujniki nie zostaną oślepione, możemy prowadzić ograniczone obserwacje. W jak największym stopniu staramy się wykorzystać Ośrodek Badawczy floty, tam, w domu.
– Rozumiem.
Justine patrzyła, jak inne statki osiągają jej wysokość. Dziwnie ją irytowały. Sama siebie irytowała również. Z pewnością można było robić coś jeszcze, a nie tylko po prostu uciekać? Miało to posmak tchórzostwa: ciemni wieśniacy kulą się przed burzą z błyskawicami, skomlą o gniewie bogów, i szukają ofiary, by ich przebłagać. Tysiące lat temu skończyliśmy przecież z tymi nonsensami. A jednak mimo całego naszego oświecenia znów jesteśmy dokładnie tam: chronimy się przed napaścią w naszej miłej, suchej jaskini. Statki przyśpieszały obok niej i rozpraszały się – dążyły ku własnym gwiazdom macierzystym. Forleene pierwsi weszli w szybkość nadświetlną – wlecieli w wormhole, które natychmiast się zamknęły, a ostatnie pożegnanie ich dowódcy zawisło w eterze.
Kabina „Silverbirda” znowu się zakołysała. Sto trzydzieści milionów kilometrów dalej DF-y mknęły ku niskiej orbicie wokół ciemniejącej gwiazdy. Kiedy statek znów drgnął, determinacja Justine stała się silniejsza. To nie powinno przebiegać w ten sposób.
– Tato?
– Nadal tu jestem.
– Co raielowie powiedzieli o ekspansji?
– Same pierdoły. Pamiętaj, że „Wysoki Anioł” to łódź ratunkowa, natomiast wszystkie ich systemy obronne są skoncentrowane tam, gdzie właśnie przebywasz. W każdym razie, nie możemy mieć im za złe, że nic nam nie mówią. W tej chwili wszystkie rozumne gatunki w galaktyce są na nas wściekłe z powodu Pielgrzymki. I któżby mógł mieć im to za złe? Ja sam jestem na nas wkurzony.
– Wiem, dlatego lecę do środka – powiedziała, sama zdumiona nag­łością tej decyzji.
– Robisz... co takiego?
– Lecę w Pustkę. – Już przy tych słowach instruowała smartkor, okreś­lała trasę. Szybko. Zanim się spietram.
– Nic podobnego, córeczko.
„Silverbird” gładko opadł w hiperprzestrzeń i kierował się ku gwiazdom Ściany z szybkością pięćdziesięciu lat świetlnych na godzinę.
– Powiedz mu – powiedziała do ojca. – Powiedz Drugiemu Śniącemu. Zmuś go, by poprosił Władcę Niebios o wpuszczenie mnie. Kiedy dostanę się do środka, kiedy porozmawiam bezpośrednio z Władcą Niebios, spróbuję mu wyjaśnić sytuację, szkodę, którą wyrządza ich granica.
– Natychmiast, kurwa, zabierz tu swoją dupę!
– Tato. Nie. To nasza szansa dyplomatycznego rozwiązania. Raielowie próbowali rozwiązań siłowych przez milion lat. Nie zadziałało.
– Wracaj. Nie możesz tam wlecieć. Ta rzecz zabija całą pieprzoną galaktykę. Twój statek...
– Ludzie mogą się dostać do środka, wiemy już o tym. W jakiś sposób możemy to zrobić. A jeśli Drugi Śniący mi pomoże, mam naprawdę niezłą szansę.
– To szaleństwo.
– Muszę to zrobić, tato. Ktoś musi się na to zdobyć. Musimy spróbować metody ludzkiej. Jesteśmy teraz częścią galaktyki, wielką jej częścią. Mamy prawo. – Podniecała się, a krew łomotała jej w uszach. – Mam zamiar ponieść pochodnię w imieniu nas wszystkich. Jeśli mi się nie uda, wtedy... spróbujemy czegoś innego. To także ludzkie postępowanie.
– Justine.
Przez trzydzieści tysięcy lat świetlnych wyczuwała jego cierpienie. Ułamek sekundy cierpiała razem z nim.
– Tato, jeśli ktokolwiek może dotrzeć do Drugiego Śniącego, jeśli ktokolwiek może przemówić mu do rozsądku, to właśnie ty, właśnie ten Gore Burnelli. Śniący nie musi robić nic więcej, niż tylko powiedzieć Władcy Niebios, że jestem tutaj. Poproś go. Błagaj go. Ofiaruj mu skarby. Bez względu na cenę. Możesz to zrobić. Proszę, tatusiu.
– Cholera, dlaczego zawsze jesteś tak drańsko trudna?
– Jestem twoją córką.
Zaśmiał się gorzko.
– Oczywiście, że poproszę. I, do diabła, zrobię znacznie więcej. Jeśli nie będzie błagał na kolanach tego Władcy Niebios, to unicestwienie podczas galaktycznej ekspansji uzna za najlepsze, co mu się może przytrafić.
– Przestań straszyć ludzi – napomniała go natychmiast Justine.
– Dobra, dobra.
– Spróbuję jak najdłużej trzymać otwarty kanał przekaźnikowy do Stacji Centurion. Systemy floty są mocne i powinny jeszcze chwilę przetrwać.
– Dobra, idę znaleźć małego palanta odpowiedzialnego za ten megapieprznik.
– Dzięki, tato.
– Szczęśliwej podróży.
***
O trzeciej nad ranem Chris Turner wyszedł ze stołówki dla personelu na wschodniej stronie doków w Colwyn City. Skrzywił się, gdy deszcz opryskał mu twarz. Miał nadzieje, że gdy wypadnie mu przerwa w pracy, nietypowy o tej porze roku front atmosferyczny się rozproszy. Ale nie, ciężkie chmury ani myślały ustępować. Półorganiczna bluza Turnera owinęła mu gardło kołnierzem. Pośpiesznie wrócił do magazynu części.
Tej nocy Chris nie widział w dokach jakiegoś szczególnego ruchu. Inne noce jednak niewiele się pod tym względem różniły. Na nocną zmianę zatrudniano niewielu ludzi. Boty wyłączano dla przeglądu i napraw, właśnie dlatego wybrał sobie ten paskudny czas pracy – niepopularny, lecz dobrze płatny. Barki transoceaniczne cumowały przy nadbrzeżu, a ich załogi spały lub bawiły się w miejskich klubach. Składy były zamknięte.
W mieście również niewiele się działo. Deszcz przeszkadzał w zwyk­łym o tej porze nocnym życiu. Kapsuły i pojazdy naziemne dawno już przetransportowały do domu ostatnich hulaków – optymistów. Chris ledwo widział ogromny most wiszący nad Cairns. Jego światła tworzyły w deszczu zamglone plamy. Zwykle coś by się poruszało na jego części przejezdnej, a po szynie prowadzącej ślizgałyby się taksówki. Ale nie tej nocy. Zadrżał. Taki widok miasta rzeczywiście miał w sobie coś ­niepokojącego. Aby przeciwdziałać poczuciu izolacji, sięgnął do gajasfery po jakieś emocjonalne pocieszenie, czerpane z wiecznie tam wirujących myśli. Zwykłe ożywione tło prześlizgiwało się obok niego niczym hałaśliwe widmo. Myśli, które nawoływały żałobnie i namiętnie, emocje, które intrygowały, mimo że omijał te najsmutniejsze.
Wiedza, że inni ludzie są wciąż żywi i nie śpią, dodała mu nieco otuchy. Chris przyśpieszył kroku. Następne osiem botów ogólnego przeznaczenia oczekiwało na remont przed świtem. Choć do stanowisk obsługi technicznej w warsztatach podłączono firmowy smartkor, to Chris będzie się musiał napocić, by zdążyć. Znowu się zastanawiał, czy dodatkowe pieniądze za pracę na nocnej zmianie są naprawdę warte ponoszonych kosztów. Przyjaciele widywali go tylko w weekendy, a i wtedy nie stanowił atrakcyjnego towarzystwa, bo przysypiał, nawykły sypiać w dzień.
Szedł przy długim szeregu lądowisk, rozpryskując butami kałuże, zebrane na rozległej betonowej płycie. Łagodne zielonkawe fale odbijały poświatę z osadzonych na wysokich słupach kul latarni. Wielkie krople rozbryzgiwały się hałaśliwie na ciemnych kadłubach zaparkowanych statków gwiezdnych.
Przed nim, około dziesięć metrów nad śliskim betonem, rozbłysła niebieskofioletowa gwiazdka. Chris otworzył usta ze zdziwienia. Cała obsługa statków kosmicznych, nawet ludzie wykonujący tak marginalne prace jak on, znała charakterystyczne oznaki promieniowania Czerenkowa.
– Coś tu nie gra – powiedział osłupiały.
Gwiazda zniknęła, a powietrze, gdzie się znajdowała, zafalowało. Chris nagle miał przed sobą idealny, stykający się z gruntem czarny krąg. Czerń znowu się zmieniła, rozbłysła szarym fioletem, a potem cofnęła się z zawrotną szybkością. Instynktownie wyciągnął ręce przed siebie. Łapał równowagę, był pewny, że przewraca się w przód. Kiedy ją odzyskał, spoglądał w głąb nieskończonego tunelu. Jego materia, świecąca łagodnym światłem, rozbłysła nieznośnie, kiedy wydostało się z niego światło słoneczne i oślepiające. To nie świeciło słońce Viotii. Była to zupełnie inna gwiazda.
Światło na chwilę przygasło, a z otworu wychynęła wielka kapsuła. Chris czmychnął na bok. Widział, że wormhol obniżył się tak, że jego dolna ćwiartka znajdowała się pod poziomem gruntu. Utworzyło to szeroką płaską dróżkę, po której ze swego świata maszerował długi szereg opancerzonych postaci. Nad nimi wślizgiwały się kapsuły. Buty uderzały wilgotny beton w stałym rytmie, ich odgłos rozlegał się echem wśród wysokich murów budynków w doku. To niesamowicie brutalny dźwięk, pomyślał Chris. Po stronie Viotii znajdowało się już przeszło stu żołnierzy. Żołnierzy? Ale jak inaczej mógł ich nazwać?
W końcu zaczął ogarniać całą tę nieprawdopodobną sytuację. Jego u‑adiunkt nadawał wezwania alarmowe do rodziny, znajomych, kolegów z pracy, biur firmy, policji, burmistrza, rządu... Jego umysł wypuścił potężny skowyt szoku w gajasferę, co spowodowało natychmiastową reakcję zaskoczenia u lokalnych abonentów, którzy natychmiast zainteresowali się jego wizją.
– Hej, ty tam! – zadudnił wzmocniony głos z pierwszego szeregu maszerujących postaci.
W powietrzu musiało teraz znajdować się już ze trzydzieści kapsuł, które natychmiast ruszyły nad miasto, a z tunelu wyłaniały się wciąż nowe. Wormhol widziany pod tym kątem jawił się Chrisowi jako wąskie okno wychodzące na rozległe pole po drugiej stronie. Ciepłe popołudniowe słońce miło oświetlało rzędy opancerzonych postaci, tysiące postaci – dziesiątki tysięcy. Większość stała w cieniu rzucanym przez armadę kapsuł regrawowych zawieszonych w powietrzu nad nimi.
Chris Turner odwrócił się i zaczął biec.
– Stój! – rozlegał się czyjś srogi głos. – Jesteśmy legalną policją Viotii, uznaną przez waszego premiera. Natychmiast się zatrzymaj, bo poniesiesz konsekwencje.
Chris biegł dalej. To nie może się dziać. To jest Wspólnota. Bezpieczna i wygodna. Ludzie z bronią nie dokonują inwazji z innych planet, nawet w takich niespokojnych czasach jak te. To się nie dzieje!
– Ostatnie ostrzeżenie. Stój.
Rodzina zaczęła odpowiadać na jego rozpaczliwe wezwania. Ci, z którymi połączył się przez gajasferę, reagowali takim samym przerażeniem jak on. A potem uderzył go impuls janglowy i Chris, już nieprzytomny, zwalił się na mokry beton.
***
„Rewanż Elvina” znajdował się tylko o godzinę lotu od Viotii, kiedy gówno uderzyło w wentylator. Mniej więcej jednocześnie u‑adiunkci zaczęli podawać wiadomości, które przedostały się do unisfery i wszyscy na pokładzie ucichli. Ze zdziwieniem odbierali obrazy, na których opancerzona, paramilitarna policja i jej kapsuły wspierające wylewają się z wormholu w dokach Colwyn City. W starannie wyreżyserowanej sekwencji posunięć politycznych biuro Kleryka Konserwatora na Ellezelinie wydało formalne publiczne zaproszenie dla Viotii, by przyłączyła się do Strefy Wolnego Handlu. Zaraz po tym nastąpiło wystąpienie premiera Viotii, przyjmującego to zaproszenie w imieniu planety. Chwilę później wormhol został otwarty.
Tak więc Oscara Monroe zupełnie nie zdziwiło, że po paru minutach wywołała go Paula.
– Wiedzieliśmy, że planują aneksję – oznajmiła. – Decydującym bodźcem musi być Drugi Śniący.
– To by się zgadzało – zgodził się Oscar. – Wszyscy robią w majtki ze strachu z powodu fazy pożerania. Jeśli zdołamy go dopaść, sam chciałbym wbić głupiemu sukinsynowi do głowy nieco rozsądku.
– Sądzę, że pożeranie zaskoczyło Żywy Sen w takim samym stopniu, jak wszystkich innych. Sen po prostu stanowił dla nich potwierdzenie miejsca pobytu Drugiego Śniącego. Działają na tej podstawie.
Oscar przejrzał obrazy przekazane przez reporterów zebranych na skraju doków.
– Więc możemy bezpiecznie przyjąć, że znajduje się w Colwyn City.
– Owszem, ale oni nie wiedzą, gdzie dokładnie. Gdyby wiedzieli, ich stali agenci po prostu przeprowadziliby tajną operację porwania. To wskazuje na desperację Ethana. Nasze źródła na planecie podają, że zamyka on cały ruch z miasta i do miasta. Naziemny, powietrzny i kosmiczny.
– Zaciska pętlę.
– Właśnie.
– To wcale nie ułatwia naszej misji. Będziemy musieli przeniknąć przez blokadę.
– Nie komplikuj spraw. Sugeruję, byś po prostu poleciał prosto do doków.
– Kpisz sobie ze mnie, co?
– Wcale nie. Każ smartkorowi zademonstrować sobie funkcję maskowania. Nie wierzę, by Żywy Sen miał na Viotii cokolwiek, co pozwoliłoby cię wykryć w deszczową noc.
– O, cholera. W porządku.
Połączenie zakończyło się. Odwrócił się do współtowarzyszy, by wyjaśnić sytuację.
– Mogę wpuścić trochę oprogramowania, które ułatwi nasze podejście – powiedział Liatris McPeierl. – Ich sieć już wykipiała z doków. Monitoruję jej rozwój przez unisferę, ale mogę się włamać do węzłów połączeń. To dopuści mnie do ich czujników i ogniw sterujących.
– Doki będą dobrą pozycją – zauważył Tomansio. – To ustawia nas dokładnie w sercu ich operacji. Obojętne, jak gęsta jest ich sieć, jak potężne są ich smartkory, kiedy się zacznie, na dole będzie chaos. To da nam wspaniałą okazję.
– W porządku – oznajmił Oscar. – Jesteście, chłopcy i dziewczęta, ekspertami. Powiedzcie mi, którędy chcecie podchodzić.
***
Czterdzieści minut później „Rewanż Elvina” wynurzył się w przestrzeni rzeczywistej, tysiąc kilometrów nad Colwyn City. Był już w pełni zamaskowany, zdolny do ominięcia najnowocześniejszych czujników klasy wojskowej. Wspaniały przypadek nadmiaru środków. Cywilne detektory kosmiczne Viotii z trudnością zlokalizowałyby statek na orbicie geosynchronicznej, gdyby nawet włączył radiolatarnię. Jak dotychczas siły Ellezelinu wlewające się do doków nie ustanowiły żadnego nadzoru czujnikowego nad atmosferą. Były skupione na ruchu kapsuł w mieście i zatrzymywaniu wszystkich próbujących wyjechać z miasta. Nikt nie szukał statków wlatujących do tego obszaru. Komercyjne gwiazdoloty, przybyłe po rozpoczęciu aneksji, pozostawały na orbicie. Oczekiwały na rozwój wydarzeń i na wyraźne rozkazy właścicieli.
Zgodnie z zaleceniami Tomansia, Oscar sprowadził statek prosto w dół, nad ujście rzeki, parę kilometrów za miastem. Nadal padało, ciężkie chmury ciągnęły nad wezbraną rzeką. Wokół kadłuba jajowatego statku drżało zniekształcenie optyczne wysokiej intensywności, sprawiając, że w kilku smugach ponurego światła przedzierającego się przez chmury, statek wyglądał jak jakaś wyjątkowa gęsta łata mżawki. Czujniki elektroniczne po prostu traciły ostrość, skanery masy nie mogły znaleźć tam nic cięższego od powietrza. Nawet wyższe funkcje Elewata – gdyby jakiś tam działał – miałyby wielkie trudności w znalezieniu czegokolwiek. W pełnym świetle dnia być może ktoś by coś zauważył. Ale nie tej ponurej cienistej nocy.
Oscar zszedł do trzech metrów ponad błotniste wody i prowadził statek w górę rzeki. Posługiwał się jedynie czujnikami biernymi. Kilka wielkich kapsuł pomocniczych sił Ellezelinu przemknęło nad nimi, starając się przechwycić uciekających obywateli. „Rewanż Elvina” pozostawał niewidzialny. Mimo to, Oscar wstrzymał oddech i głupio wpatrywał się w sufit kabiny, kiedy kapsuły przelatywały mu nad głową. Wspomniał filmy wojenne, które oglądał w swym pierwszym życiu, filmy już wtedy starodawne, które przedstawiały ciche przebiegi w łodziach podwodnych. Tutaj zasady były podobne. Kusiło go nawet, by zejść statkiem pod wodę i tak posuwać się dalej. To pogłębiłoby podobieństwa. Tomansio odwiódł go od tego pomysłu, wskazując, że hałas i przesunięcia wody, które nastąpiłyby w chwili ich zanurzania, prawdopodobnie zdradziłyby obecność statku.
Dryfowali więc nad opustoszałymi nadbrzeżami jak duchy przez mgłę. Według informacji, którą Liatris wydobył z sieci najeźdźców, wokół doków ustawiono kilka oddziałów paramilitarnych, wspartych dziesięcioma uzbrojonymi kapsułami, zabezpieczającymi ich bezpośrednie tyły. Nikt nie obserwował długiego frontu rzecznego.
Beckia McKratz przeniknęła do oryginalnej komercyjnej sieci doków. Zręcznie manipulowała węzłami sieci, stosując oprogramowanie, które otwierało kanały bez wzbudzania podejrzeń monitorów zarządu. Jeszcze zanim dotarli do lądu, wzięła pod całkowitą kontrolę gigantyczny magazyn cargo należący do firmy importowej Bootel & Leicester. Kiedy przelatywali nad wielkim dokiem remontowym dla barek, położonym tuż przed tym magazynem, otworzyła jedne z poliplastikowych drzwi i statek wślizgnął się w ciemną, zamkniętą przestrzeń, ociekając zimnym deszczem na enzymatycznie wiązany beton podłogi. Drzwi cicho zamknęły się za nimi, a z kadłuba pojazdu wypączkowało pięć zaokrąglonych nóg cokołowych. Oscar wylądował nimi przy wysokim stosie zielonych i czerwonych skrzyń z cargo, zawierających koparki pozaplanetarnego pochodzenia.
– Na dole, bezpieczni – oznajmił Oscar, wzdychając z ulgą.
– To my jesteśmy bezpieczni – powiedział radośnie Tomansio. – Nie jestem zbyt pewny co do bezpieczeństwa wszystkich innych.
***
„Pokuta Melanii” wypadła z hiperprzestrzeni cztery tysiące kilometrów nad Sholapurem. Troblum spojrzał na kontynent w dole, wsuwający się z wolna w świt. W jasnym blasku nowego dnia rysował się szeroki monsun formujący się tuż przy subtropikalnym wybrzeżu. Tam, wśród kamienistego krajobrazu, przycupnęło miasto‑państwo Ikeo. Troblum z zainteresowaniem obserwował pogodę. Na Sholapurze nieczęsto występowały monsuny, ale te, które się już pojawiały, były na ogół bardzo gwałtowne. Monsun dotrze do lądu przed upływem dwóch godzin.
Na fotelu naprzeciw niego, w kabinie statku, rozłożyło się z uśmiechem zadowolenia solido Catriony Saleeb. Dziewczyna pogładziła dłonią swe czarne loki – leniwy gest, który zawsze uważał za zmysłowy.
– Ta burza może nam pomóc – stwierdziła chropawym głosem.
Solido Trishy Mariny Halgarth przebyło niewielką przestrzeń kabiny i podeszło do Catriony. Trisha miała na sobie obcisłe skórzane czarne dżinsy i śnieżnobiały T-shirt, który uwydatniał jej przyjemne, wysportowane ciało. Zielone OCtatuaże w kształcie skrzydeł motyla zatrzepotały wolno na jej policzkach, kiedy wciskała się na poduszki obok Catriony. Obie dziewczyny oplotły się wygodnie ramionami. Trisha zgięła palce u nóg.
– Tak myślisz? – zapytała Catriony.
– Przejście przez Ikeo zajmie jej kilka godzin. Zakłóci to pracę czujników, bez względu na to, jak są wyrafinowane. Nad większością rezydencji będą pola siłowe, co w znacznym stopniu zablokuje skanowanie kątowe. To zadziała na naszą korzyść, prawda, kochany Troblumie?
– Niewykluczone – przyznał. Właściwie wolałby mieć opinię Isabelli Halgarth na temat sytuacji, ale stracił program jej I-rozumnej osobowości przy opuszczaniu stacji Progresywistów. Wykorzystał ją w projektorze, by przekonać czujniki, że jego statek nadal biernie stoi w doku. Isabella, ogólnie rzecz biorąc, spoglądała na świat w sposób bardziej chytry i pokrętny od pozostałych dziewcząt, co sprawiało, że nadawałaby się idealnie do analizy możliwego przebiegu zdarzeń.
– Nie wtedy, kiedy podchodzisz do lądowania podczas burzy – odparła Tricia. – Nawet przy użyciu ingrawu trudno będzie utrzymać stateczność przy wiejących wiatrach. Później lepiej zostawić ingraw włączony. Łatwiej będzie startować, gdybyś musiał odlatywać w pośpiechu.
Troblum znowu wywołał obrazy z zewnętrznych czujników. Wielka burza. Nawet z tej wysokości widział rozświetlane błyskawicami ciemne chmury. Na żądanie Trobluma smartkor nałożył na obraz wzorce czujników, strzegących Ikeo od nieproszonych gości. „Odkupienie Melanii” mogło prześlizgnąć się niezauważone. Prawdopodobnie. Ale byłaby to bitwa elektroniczna w zwarciu. I Tricia miała rację, burza wytworzy środowisko trudne dla pilotażu. Przeprowadził pasywne skanowanie, szukając orbitujących statków, ale ani nic nie przylatywało, ani nie wylatywało. Na orbicie krążyła tylko gromadka satelitów geosynchronicznych.
– Zaktywizuj zespół pełnego maskowania i sprowadź nas na dół – polecił smartkorowi. Potem wyciągnął plan miasta i wyznaczył dolinkę, siedem kilometrów od domu Stubsy’ego Floraca, tuż za oficjalną granicą posiadłości.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Pustka: Czas
Zwrot inwestycji?
- recenzja
Pustka: Sny
Rozdział 1

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.