» Fragmenty książek » Portal zdobiony posągami

Portal zdobiony posągami


wersja do druku
Portal zdobiony posągami
4. Chmura ze światłami
(Rita, Karina, Jiżoga, Ioanneos)


Przyciskała go ciemna masa. Była lekka i elastyczna, a podnoszona, lekko sprężynowała. Musiał przydusić się naciągniętym kocem. Sięgnął ramieniem, nieoczekiwanie łatwo odsunął przeszkodę i ujrzał błękitne niebo, a wprost nad głową rozległy, świetlisty obłok. Do reszty zdjął z siebie koc z darni.
Trawa nie brudziła, ziemia nie osypywała się z cienkiej, równej powłoki. Wietrzyk chłodził nagą skórę. Powinien powstać, ale chmura nad głową zadziwiała.
Podłożył ramiona pod głowę. Nie rozumiał, jak taki obłok w ogóle mógł istnieć. Wibrował barwnie, jakby jakieś liczne światła próbowały się przebić przez mgłę, to białe, to tęczowe. Stale zmieniał barwę, od bladego fioletu, przez różne szarości, odcienie błękitu, do bladych brązów. To mienił się wszystkimi kolorami tęczy, to rozjaśniał, to znów ciemniał. Chwilami przebijały się przezeń, jak igiełki, dziesiątki barwnych świateł, a to znów świeciło jakby jedno najmocniejsze, niezwykle czyste i białe. Ioanneos leżał z ramionami pod głową i nie mógł oderwać wzroku.
– Co się tak wylegujesz? – zagadał do niego prawie nagi facet, jedynie w skąpych slipach uformowanych w kształt liścia figowego, ledwie zasłaniających przyrodzenie.
– Pora wstawać.
Ioanneos leniwie spojrzał na obcego. Nie odezwał się.
Nieznajomy wzruszył ramionami i poszedł sobie. Ioanneos obejrzał się za nim. „Z tyłu wygląda jak całkiem goły”, pomyślał i wyciągnął się wygodniej. Na miękkiej trawie leżało się wygodnie, ale było zbyt chłodno. Zebrał się z ziemi. Sam też był odziany jak tamten mężczyzna: jedynie od przodu przyrodzenie skrywał liść figowy. Zdziwiony zauważył, że to nie odzież, lecz jakby część ciała. Jakoś mu to nie przeszkadzało. Nie miał wątpliwości, że w razie potrzeby można będzie to zdjąć. Liść był ciepły i miał fakturę jak skóra. Był jego jedynym odzieniem. Daleko, po łące, snuli się podobnie odziani ludzie. Błąkali się bez celu. Może też nie wiedzieli, dlaczego się tu znaleźli. Ioanneos zauważył, że kilkanaście metrów dalej wysunęły się z darni dwie ręce. Ktoś chciał się wykopać.
Bezradnie poruszał uwolnionymi dłońmi. Ioanneos pośpieszył z pomocą. Skóra na rękach wystających z ziemi była granatowobrązowa, napuchnięta, jednak palce nieduże, smukłe. Powstrzymując obrzydzenie, uchwycił za dłonie. Odpowiedziały uściskiem. Lekko pociągnął.
Wysunęły się przedramiona i ramiona pokryte karminowymi plamami opadowymi, wreszcie darń uniosła się na wypukłości głowy. Ponad ziemią dłonie, a zaraz i przedramiona zaczęły jaśnieć i normalnieć jak kwiaty kwitnące do słońca. Ktoś sam ściągnął sobie powłokę darni z głowy. Wyłoniły się brudnobiałe bandaże owijające głowę. Ioanneos pomógł je rozluźnić. Przerażającym matowym wzrokiem spojrzał mu w oczy trup młodej kobiety. Ale już w jej następnym spojrzeniu był normalny blask, zaraz zniknęły czarne doły pod oczyma. Cera straciła woskową bladość, zabarwił ją leciutki rumieniec. Kobieta wsparła się o trawę, aby do reszty wyciągnąć się z ziemi. Jej głowa już nie była owinięta przesiąkniętym trupimi wydzielinami bandażem, lecz czyściutkim, lnianym turbanem, spod którego wymykały się kosmyki kasztanowych włosów.
– Pomóc ci?
– Poradzę sobie – odpowiedziała za niskim, gardłowym głosem. Uśmiechnęła się samymi oczyma.
Miała szerokie kości policzkowe i grube, ale regularne, ładne rysy twarzy. To uroda modelki – kobieta nie była aż tak ładna w rzeczywistości, jak w dobrze wychwytującym światło na jej twarzy obiektywie fotograficznym.
Napięła mięśnie raz i drugi, jednak ziemia była zbyt spoista. Drugi raz wyciągnęła ręce do Ioanneosa.
Mocniej uchwycił jej dłonie. Trochę obawiał się, co zobaczy, zanim jej ciało rozkwitnie do słońca.
– Tobie też ktoś pomógł?
– Sam sobie poradziłem. Leżałem płytko pod ziemią.
– Mocniej pociągnął ją do góry.
Niżej było coraz gorzej. Wprawdzie skóra na barkach wyglądała naturalnie, niżej piersi też dobrze zachowane, ale już wiele żeber było na wierzchu, a w miejscu brzucha widniała głęboka wyrwa, w której szarzała rozłożona, brunatnoszara masa.
– Och! – Zaskoczony, puścił jej uniesione ramiona.
– Nie ciągnij mnie za szybko. Wyglądam bardzo źle – powiedziała spłoszona. Wytarła dłońmi piersi z ziemi, żeby ładniej wyglądały. – Długo przecież tam byłam.
– Każdy. Ja też – mruknął. Obserwował, jak szybko odtwarza się jej ciało, jak zasklepia się skóra na żebrach, jak wypełnia się wyrwa poniżej nich. – Na słońcu idzie to szybciej. Wyciągnę cię jednak.
– Żeby się tylko nie odłamały nogi – powiedziała.
– Dalej jest brzeg morza. Tam scalają się z fragmentów pożarci przez ryby. – Nie widział tego, ale coś w duszy powiedziało mu, że właśnie tak się tam dzieje.
Ufnie podała mu ramiona. Na odsłoniętej miednicy zachowało się sporo ciała, jednak niżej zostały dwie gołe kości udowe. Prawe podudzie i stopa trzymały się na zachowanych więzadłach, jednak lewe urwało się i zostało w ziemi.
– Wstydzę się swojego wyglądu. Odwróć się – powiedziała.
Posłusznie odwrócił wzrok. W takiej sytuacji nie wolno sprzeciwiać się kobiecie. Nieopodal znowu nabrzmiewała darń. Ktoś inny wyrywał się z grobu do słońca. „Ile ich tutaj się budzi!”, aż pokręcił głową. „Może to jakiś cmentarz był?”
W dali widniał siny horyzont morza albo oceanu.
– Pomóż mi! – usłyszał po chwili.
Kobieta leżała na murawie i głęboko sięgała ramieniem w głąb. Prawą nogę ugięła w kolanie i celowała w niebo przybrudzoną od ziemi stopą. Wyglądała teraz bardzo ładnie. Ioanneos nie mógł oderwać wzroku od jej foremnych, proporcjonalnych bioder, talii i pleców. Już wcześniej zwrócił uwagę na jej kształtne piersi, nie za duże, ale też w żadnym przypadku nie za małe. „Czy my wszyscy teraz piękniejemy?”, pomyślał.
– Nie mogę znaleźć lewego piszczela i stopy.
Roześmiał się.
– Mnie to nie bawi. Sam sięgnij, może dostaniesz. Masz dłuższe ramiona niż ja.
„Czy wolno nam tak sobie nawzajem pomagać?”, zawahał się, jednak posłusznie zagłębił ramię w dziurę po jej ciele. Oczywiście nie dostał. Trzeba wsunąć się głębiej. „A jeśli ziemia zamknie się i mnie znowu w sobie uwięzi?” Musiał jednak pomóc kobiecie. Gdyby została bez nogi, inni mogliby traktować ją jako pośmiewisko.
– Przestań! Już nie trzeba! – powiedziała za głośno.
– Co nie trzeba?
– Przecież jest już w porządku.
Nieznajoma przecierała z resztek ziemi foremną lewą łydkę i drobną stopę.
– Jak to się stało?
– Sama nie wiem. Zamyśliłam się, a w tym czasie stracona noga wróciła kompletna. Sama uciekła z ziemi.
Może nie trzeba pomagać, bo rzecz się tylko opóźnia.
– Możesz chodzić? Myślę, że inni jednak potrzebują pomocy.
Kobieta podniosła się. Była niezbyt wysoka, miała dość szerokie biodra i niezbyt długie nogi, ale jednocześnie była niezwykle proporcjonalnie zbudowana.
Piersi miała szeroko rozstawione, kształtne, o wyraźnych czerwonobrązowych kwiatkach. Jej uroda nie olśniewała, ale odnosiło się wrażenie, że patrzy się na wyrzeźbiony ideał ciała. „Ona właśnie tak chciałaby zawsze wyglądać?”
Na policzku nieznajoma miała znamię, jakby bliznę po kroście. Jednak było ono nieduże, foremne, zgrabnie wkomponowywało się w jej urodę jak filuterny pieprzyk.
– Wszystko się wygoiło – powiedziała, pocierając policzek, jakby zaniepokojona, że zauważył znamię. – Prawie nie widać, prawda?
– To jakaś choroba...? – Pokręcił głową.
– Tak. Kiedyś całą twarz miałam w krostach po ospie.
– Została jedna, malutka, płaska blizna.
– Zostawili mi taki znak, wspomnienie.
Wskazał na niewielki liść figowy kryjący środek jej łona.
– To część twojego ciała?
– Nie. Mogłabym to zdjąć, gdybym chciała.
– Z moim jest podobnie.
– Nie zdejmuj. Nie wolno.
Nie odezwał się.
Kobieta spojrzała w niebo na rozległą, kłębiącą się i rozświetlaną tajemniczymi światłami, olbrzymią chmurę. – Myślałam, że niebiosa są puste – powiedziała.
– Skądże. Tam się bardzo wiele dzieje. Zdołałem oderwać wzrok od tego tańca mgieł, dopiero jak ty zaczęłaś się budzić.
– Jest więc zupełnie inaczej, niż wierzyłam. Ależ się formuje tam krzyż ze świateł.
On nie dostrzegał tam krzyża. Wziął ją za rękę. – Chodź – powiedział.
Kobieta sięgała mu ledwie do ramienia. Dłonią poprawiła zawój na głowie – oprócz liścia figowego miała na sobie tylko to.
– Turban się nie przesunął?
– To znak zawodu. Pewnie dlatego mi został.
– Jakiego?
– To strój kąpielowy. Byłam łaziebną. – Spuściła wzrok.
– Nie zdejmowałaś tego do kąpieli?
– Kobiety wiążą włosy do kąpieli. Fryzura się nie rozpada. Wszystkie tak robią.
– Chcesz zajrzeć nad brzeg morza? – spytał.
– Nie chcę widzieć scalających się z kawałków.
Wystarczył mi mój własny widok. Poszli w kierunku grupy osób. Na trawie leżał na wznak szkielet. Pochylał się nad nim mężczyzna w szarej kurtce i dżinsach.
„Odziany, tutaj...?”, pomyślał Ioanneos.
– Rita, podejdźmy, zobaczymy, co on robi – powiedział.
– Ale nie za blisko. Może mieć złe zamiary.
„Przecież ona nie powiedziała mi swojego imienia”, uświadomił sobie. Słysząc swoje imię, Rita uśmiechnęła się. Nieznajomy klęczał koło szkieletu i rysował mu kciukiem na czole znak krzyża.
Ioanneos pochylił się, żeby lepiej zobaczyć. Nie obawiał się nieznajomego.
– Tak trzeba robić każdemu, kogo zobaczycie – powiedział mężczyzna, nie podnosząc głowy.
– Każdemu czy tylko szkieletowi? – spytał Ioanneos.
– Pomoże każdemu, ale szkieletowi trzeba najpilniej.
Każdy musi przecież zdążyć.
Szkielet miał gałki oczu. Wlepił wzrok w ich dwoje.
– Odwróć się – powiedziała Rita. – Ona wstydzi się swojego wyglądu. Budzenie się to rzecz intymna.
Położył jej rękę na ramieniu. – A tobie nie zimno?
– Trochę wieje, ale może być. Możesz tę rękę tak trzymać. Wreszcie czuję dotyk ciała ludzkiego, ciepły i delikatny. Mam dosyć ziąbu, wilgoci i grud lepkiej gliny.
Usłyszeli ruch za sobą. Instynktownie się obejrzeli.
Facet w szarej kurtce gdzieś sobie poszedł. Nie było też szkieletu. Za nimi stała przepiękna brunetka, jak i oni odziana w liść figowy. Miała wielkie, wilgotne czarne oczy skrzące się blaskiem. Duże, ciężkie piersi nisko opadały, a poniżej wąskiej talii wzbierały dość szerokie biodra. Podobnie jednak jak Rita, również i ona sprawiała wrażenie idealnego wcielenia swojego typu urody. Gdyby piersi wisiały nieco niżej, nie byłyby tak piękne, gdyby biodra były szersze, byłyby już za szerokie, i przeciwnie, gdyby była tylko nieco smuklejsza, jej uroda straciłaby na tym wiele. Wiedział, że nazywa się Karina, czy jakoś podobnie.
– Chodź! – Rita pociągnęła go za rękę.
– Można iść z wami? – spytała Karina.
– Nie. On jest mój – powiedziała stanowczo Rita.
Ioanneos nie odezwał się. Nie mógł oderwać wzroku od urodziwej niewiasty.
– Tutaj już nikt niczyj nie jest – skarciła Karina. – Wszyscy się znają, Rita.
– A ty skąd znasz moje imię?
„A ja skąd je znałem?”
– Ty też znasz moje. Tu wszyscy znają swoje imona, nie trzeba się przedstawiać.
– On znał moje imię, bo jest moim mężczyzną od zawsze mi pisanym. Czekałam na niego.
– Mylisz się. – Karina pokręciła głową. – Jest inaczej.
– Jednak nie życzę sobie, żebyś z nami poszła. – Rita wydęła wargi. – Sama się chcę przekonać. – Skoro tak mówisz, spróbuję czegoś innego. – Karina uśmiechnęła się do nich tak radośnie, aż jakby poleciały srebrzyste iskry.
„Przepiękny uśmiech. Ile blasku”. Karina pomachała ramionami jak ptak. – Och...! – Zrobiła okrągłe oczy. – Powietrze wspiera! Można się na tym wesprzeć.
Jeszcze jedno, drugie energiczne uderzenie ramion i dziewczyna oderwała nogi od ziemi. Z każdym uderzeniem nabierała prędkości i wysokości. Już z wysoka pomachała im rękoma. Wkrótce zmieniła się w mały punkt. Ioanneos dopiero teraz dostrzegł wiele takich małych punktów fruwających poniżej tęczowej chmury.
„Ileż ich tam się wzniosło!”, pomyślał.
– Może i my pofruniemy?
– Nie da się. Powietrze nie wspiera. Sam spróbuj.
Kilkakrotnie machnął ramionami. Oczywiście, nic.
Takie machanie nie miało sensu.
– Dlaczego Karina pofrunęła, a my nie możemy...?
– Spodziewam się najgorszego. – Rita pokręciła głową. – Chodźmy stąd. Poszukajmy spokojniejszego miejsca. Schowajmy się gdzieś, może to nie jest nieuchronne.
Nie spytał, dlaczego powinni się schować, lecz wziął ją za rękę i poszli przed siebie. Spotkali wiele osób wychodzących z ziemi, odtwarzających się, a potem wzlatujących w powietrze. Mijali leżące szkielety.
Wzorem nieznanego mężczyzny na ich czołach Ioanneos kreślił palcem znak krzyża. Jednak ta czynność w żadnym z nich nie wyzwoliła procesu odżywania.
Odwracali się, nie patrzyli – nic to nie pomagało.
– Kości jak leżały, tak leżą. Jestem bezradny.
– Ten facet nie był jednym z nas – powiedziała Rita. – On jeden tutaj był odziany, a wszyscy inni tylko przysłonięci listkami figowymi, jak my. Tylko odziany może im pomóc. W oddali zauważył stojący pomnik skrzydlatego rycerza z uniesionym mieczem w jednej ręce i wagą szalkową w drugiej. Płyty zbroi jaśniały lustrzanie.
– Popatrz na niego! On się rusza! – Ioanneos przysłonił oczy dłonią.
– Kto?
– Uskrzydlony rycerz na horyzoncie. – Wskazał ręką. – Pójdziemy ku niemu.
– Trochę się boję, bo ten olbrzym jest żywy.
– No dobrze, to chodźmy do tego lasu. Zagajnik zaczynał się równą linią, jakby ktoś skosił trawę łąki aż do granicy gałęzi smreków. Poszli skrajem lasu. Pod zwisającymi gałęziami, na ściółce znajdowali leżące fragmenty ciała, odgryzione i rozszarpane.
– To pożarci przez zwierzęta leśne – powiedziała.
Pokiwał głową. – Wiedziałem o tym bez słów, podobnie jak o tych nad morzem.
– Ja nie wiedziałam. Domyśliłam się.
– Też bez słów znałem twoje imię i imię Kariny.
– Dlaczego przede mną ta wiedza jest zakryta?
Bezradnie wzruszył ramionami. Ruszyli przed siebie.
Trafili na leśną przecinkę, a raczej utwardzony leśny dukt. Koleiny były płytkie, bez kałuż.
Zaraz zatrzymał ich nieoczekiwany gwar. Schowali się pod zrudziałymi gałęziami świerka. Kilku osiłków w skórzanych kurtkach i spranych dżinsach pędziło przed sobą leśnym duktem kilkanaście osób odzianych jedynie w listki figowe. Nadzy nie bronili się, lecz pokornie znosili ciosy i kuksańce. Byli urodziwi, na sposób taki jak Rita czy Karina. Każdy wyglądał, jakby jego typ urody został wydoskonalony do granicy ideału. Ioanneos nie miał wątpliwości, że każda z tych osób wcześniej wyglądała podobnie, a teraz została upiększona bez utraty charakterystycznych cech swej urody. Dla kontrastu ci w skórzanych kurtkach mieli opuchłe, opalone twarze o brutalnym wyrazie, a oczy pałające wręcz zwierzęcym bestialstwem. „Jak likaony, które pożerają swoją ofiarę, nie troszcząc się nawet, by zabić ją przed jej męką”, pomyślał. Pojmanych gnano w stronę widocznych na horyzoncie kłębów czarnego dymu i płomieni. Gdy grupa oddaliła się, oboje odważyli się opuścić kryjówkę.
– A myśmy szli właśnie w tamtą stronę – mruknął.
– Gdybyśmy ich nie spotkali, sami trafilibyśmy w pułapkę.
– W lesie trudno się nie zgubić. Wcześniej tych płomieni nie było widać, las zasłaniał.
– Tak. Ten las, z początku świetlisty i jakby pełen obietnic, zaraz zrobił się mroczny.
Zawrócili więc. Może iść jego skrajem, gdzie leżały części pożartych? Może skierować się nad brzeg morza? Znowu stali na zielonej łące na skraju lasu. Pamiętał to miejsce. Pod gałęziami nie leżały już jednak fragmenty ciał nieszczęśników rozszarpanych przez zwierzęta.
– Czas się kończy – powiedziała Rita.
– Jaki czas?
– No, czas niepewności. Przecież coś musi się stać, kiedy już wszyscy się obudzą.
Jakby w odpowiedzi na słowa Rity podeszła do nich kobieta w szarej kurtce i czarnych spodniach. Nie zauważyli, skąd przyszła, bo nie pojawiła się przecież znikąd. Nieznajoma miała dużą zaciętą twarz, poprzecinaną głębokimi, ale rzadkimi zmarszczkami, i pojedyncze siwe pasemka wśród ciemnych włosów. Uśmiechała się wrogo.
– Jiżoga... – wyszeptała Rita.
– Znasz ją?
– Znam jej imię, jak ty znałeś moje... – urwała.
Zauważył, że wargi Rity zupełnie zsiniały, mocno zaznaczył się rysunek kwiatków piersi, a ich koniuszki uniosły się. Całe jej ciało pokrywała gęsia skórka.
– Zimno ci?
– Strasznie marznę... – wyszeptała.
– Przytul się.
– Nie. Raczej ty się odsuń.
Jiżoga hipnotyzowała wzrokiem Ritę. – Długo cię
szukałam – powiedziała.
– Poszliśmy razem na spacer – odezwał się Ioanneos.
– Przez łąkę, trochę po lesie...
Tak zimnego i odrażającego spojrzenia nigdy jeszcze nie poczuł. Jakby ten wzrok wdzierał się w głąb ciała, wyszukiwał poszczególne organy i dławił je w lodowatym uścisku. Brakowało tchu, bolące płuca nie mogły nabrać powietrza, a ściskane żelazną dłonią serce przestawało bić. Czuł, że nieznana kobieta zazdrościła mu wszystkiego: że tak wygląda, nie inaczej, że stoi obok Rity, że Rita jest piękna, że trawa na tej łące jest tak równa i zielona, a las za nimi lekko szumi i pachnie żywicą. Że oboje przechadzali się, trzymając się za ręce, a on dyskretnie gapił się na nagie piersi Rity. Ale jakby najbardziej zazdrościła im obojgu, że są zwyczajnymi ludźmi. Szarozielone oczy Jiżogi prawie wwiercały się przez oczodoły do mózgu. Ioanneos cofnął się krok pod naporem szarej, płaskiej, niepowstrzymanej nienawiści.
Nagle Jiżoga rzuciła się przed siebie z prędkością niezwykłą dla kobiety w jej wieku. Schyliła się do stóp Rity i mocno schwyciła ją za obie nogi tuż nad kostkami.
Następnym ruchem poderwała ją w powietrze i wysoko uniosła. Rita nie uderzyła głową o ziemię, bo Jiżoga była znacznie od niej wyższa i szeroka w ramionach. Zanim Ioanneos zdążył zareagować, Jiżoga zarzuciła ją sobie na plecy. Rita krzyczała z przerażenia, bezradnie machała rękami. Odwrócona, nawet nie mogła dosięgnąć prześladowczyni, wisiała tyłem do pleców niosącej. Ioanneos ruszył do przodu, ale Jiżoga odwróciła się gwałtownie ku niemu. Ciało Rity wahnęło się jak serce dzwonu.
– Nie śmiesz! – wściekle syknęła Jiżoga i posłała mu hipnotyzujące spojrzenie, trafiające jak piorun.
Wyglądała inaczej: zniknęło jej odzienie, ujawniona naga skóra stała się chropowata, pełna znamion i narośli, szara jak nienawiść Jiżogi. Z ramion wyrosły jej spore błoniaste skrzydła.
Rita dłońmi targała trawę. Walczyła. Próbowała się czegoś przytrzymać.
Jiżoga chwyciła obie kostki Rity w jedną rękę, a drugą machnęła raz i drugi. Tak lekko odbiła się od ziemi, jakby dźwigane ciało ofiary nic nie ważyło. Za połamanymi paznokciami Rity została ziemia i strzępy trawy. Zła kobieta wznosiła się jednak wolno i ciężko.
Pierwszy skok miał być prawdopodobnie demonstracją dla Ioanneosa, pokazaniem, że Jiżoga może, potrafi. Teraz zataczała kolejne równomierne kręgi, mozolnie wznosząc się ku górze.
Zupełnie zmienił się jej wygląd. Była już wielobarwnym rogatym potworem o długich, ostrych zębach, o palcach zakończonych szponami, kopytach zamiast stóp, niezwykle chudych, zwisających poniżej pasa piersiach, wreszcie długim ogonie zakończonym strzałką.
Wznosiła się w powietrze na pastelowo ubarwionych nietoperzych skrzydłach. Nie był zaskoczony tą przemianą.
Już wcześniej domyślił się jej prawdziwej postaci. Jedynie zdziwiło kolorowe ubarwienie skrzydeł. Może to należna jej odrobina radości za pochwycenie pięknej kobiety?
Ioanneos czuł dławiący żal. Nie potrafił uratować Rity przed zgubą. Nie mógł ani krzyknąć, ani nawet zapłakać. Gardło było jak zasznurowane. Rzeczywistość ciemniała, błękitne niebo i tęczowa chmura nad głową odpływały gdzieś w dal. Wspaniałe otoczenie zamykało się w coraz mniejszej jasnej plamie, mrowiącej barwnymi ziarenkami. Wokół tężała gęsta szarość.
Pojawiały się zniszczone, brzydkie meble jego pokoju.
Znowu budził się ze wspaniałego snu. Żałował każdej chwili, każdego zapachu, każdego powiewu wiatru.
Tam wszystko było tak piękne, wprawdzie dziwne, ale jakżeż porywające, tutaj otoczenie było małe, ciasne, jakby zaklęsłe.
Przypomniał sobie rozpacz w oczach przerażonej Rity, unoszonej w dal przez złą kobietę. Poczuł ulgę, że cierpienie Rity nie było prawdziwe, i przeciągnął się. Rozległo się pikanie budzika. Znowu znajdował się w ośrodku. Za oknem było ciemno, noc albo półmrok przedświtu. Trzeba zebrać się na zajęcia.
Podniósł się z łóżka, a wtedy zniechęcenie rozeszło się bez śladu. Ogarnęła go złość. Zaczął drobiazgowo przeglądać najpierw koc, potem poduszkę, wreszcie całe łóżko.
„Gdzie oni ukryli całą aparaturę?”, myślał, gniotąc poduszkę miejsce przy miejscu. „Przecież zostałem umieszczony w rzeczywistości średniowiecznego Sądu Ostatecznego. Nic tam nie ma”.
Zaglądał po kolei do wszystkich zakamarków pokoju.
Długopisem próbował sięgnąć do wnętrza szpar w podłodze. Kichał od kurzu. „W końcu to znajdę. Nic nie widać”. Pokój był regularnie odkurzany jedynie na środku. Po kątach kryły się całe pokłady szarości.
Kichając raz za razem, poddał się wreszcie. „Cholerna miniaturyzacja”, skwitował klęskę. „Ale żadnego wykładu nie można przegapić, zapowiadają się świetnie...”
Uśmiechnął się do swoich myśli i kichnął od kurzu.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Miasta pod Skałą - Marek S. Huberath
Demony watykańskich podziemi
- recenzja
Balsam długiego pożegnania - Marek S. Huberath
Balsam na długie zimowe wieczory
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.