15-09-2011 15:20
Polskie a obce
Odsłony: 13
Ostatnio, z racji trochę większych niż zazwyczaj rezerw wolnego czasu, nadrabiam zaległości czytelnicze. Najpierw, usłyszawszy pogłoski o produkcji serialu na podstawie „Amerykańskich bogów” Gaimana, wziąłem się za tę właśnie książkę – w znacznej mierze po to, by móc chwalić się, że „czytałem oryginał”, gdy serial będzie już emitowany. Zarazem też chciałem zapoznać się ze stylem pisania Brytyjczyka, z którym miałem dotąd do czynienia tylko przy lekturze „Dobrego omena”, napisanego zresztą na spółkę z Pratchettem. O ile dobrze pamiętam, była to całkiem przyjemna lektura, ale tak przecież zwykle jest z Pratchettem: miło, lecz niewymagająco.
Nie napiszę tu, niestety, recenzji, bo trochę wody w Wiśle już upłynęło od czasu, gdy odłożyłem na półkę „Amerykańskich bogów”. Niemniej pozostały wrażenia, jak najbardziej pozytywne. Trudności z przebrnięciem przez tekst nie było, przeciwnie – aż samo chciało się czytać. Historia ciekawa, za wyjątkiem obszernych fragmentów w Lakeside nie nużyła, było warto. Kolejna zrealizowana pozycja na liście „do przeczytania”.
Należało wziąć się za następny punkt. Sagi wiedźmińskiej nie mogłem kontynuować, bo jakiś drań, nikczemnik (niech sczeźnie!), od paru miesięcy nie raczył oddać do biblioteki „Czasu pogardy”, uniemożliwiając uczciwym ludziom zapoznania się z klasyką polskiej literatury fantasy, zaś koleżanka, która obiecała pożyczyć, wyjechała. No nic. Oblany zimnym potem, z trwogą spojrzałem na od dawna leżące na biurku „Inne pieśni” i z drącymi rękami przystąpiłem do lektury.
Dukaja nienawidziłem od czasu „Perfekcyjnej niedoskonałości”. Dawno nie czułem się równie zbesztany, skopany i opluty przez autora książki... Mniej więcej co sto stron powtarzałem sobie: może zaraz wydarzy się coś, co zrozumiem, , może zaraz będę wiedział, o co chodzi; przecież nie przestanę czytać w połowie, skoro już tutaj dotarłem. Nie przestałem. Nie wiem, o czym była ta powieść; wiem za to, że zdecydowanie nie należało jej czytać w trakcie krótkich przerw w pracy, kiedy akurat nie było w pobliżu nikogo zainteresowanego drożdżówką z serem.
Z „Innymi pieśniami” sprawa miała się zupełnie inaczej. Pierwsze strony, wiadomo, jak zawsze u Dukaja: przyprawiające o ból mrowie neologizmów, brnięcie po omacku i rozumienie tylko tego, co autor pozwala nam rozumieć. Ale potem pojmuje się więcej: odkrywamy, co oznacza anthos czy kratistos, coraz lepiej znamy zasady rządzące tym pozornie podobnym, lecz w istocie tak bardzo różnym od naszego, światem. Powieść zaczyna wciągać, uzależniać, w pewnym momencie z trudem można oderwać się od lektury!
Fabuła, bogactwo świata przedstawionego, miejsca i postacie, dialogi, intrygi, tajemnice i wybitne, niejednoznaczne zakończenie – to wszystko w dziele Dukaja wywołało we mnie zachwyt, powaliło na kolana. Teraz trudno mi „Inne pieśni” nazwać inaczej, niż książką genialną: jedną z najlepszych (jeśli nie najlepszą), jakie kiedykolwiek dane mi było czytać. Na miły Bóg, dlaczego nikt tego nie tłumaczy, nie promuje za granicą? Kto może dorównać Dukajowi, jeśli chodzi o tego typu literaturę?
Przeszukując internet w poszukiwaniu interpretacji i recenzji mojej nowej ulubionej książki, wróciłem pamięcią do „Amerykańskich bogów”. Teraz, po konfrontacji z „Innymi pieśniami” spojrzałem na rzecz inaczej. Gdzie tu sens, gdzie logika wydarzeń? O czym właściwie była ta książka? Co autor chciał powiedzieć, przekazać? Dlaczego historia tak miałka, bzdurna opowiastka o niby-bogach znających czarodziejskie sztuczki teleportacji i wydobywania złota z powietrza zgarnęła tyle prestiżowych nagród, co w niej było takiego świetnego? Że magiczna podróż po Stanach Zjednoczonych? Nie poczułem widać tego klimatu. Postacie? Żadna nie była charakterystyczna, żadna nie zapada w pamięć: zwłaszcza rozczarowuje nieźle się przecież zapowiadający Czernobog.
Rany, kiedyś czytałem „Alchemika” Coelha, żeby choć trochę zrozumieć jego fenomen. Po „Innych pieśniach” muszę umieścić „Amerykańskich bogów” w tej samej kategorii ambitnych powieści o niczym. Może, gdybym nie wrócił do Dukaja, nadal komukolwiek bym Gaimana polecał.
Nie napiszę tu, niestety, recenzji, bo trochę wody w Wiśle już upłynęło od czasu, gdy odłożyłem na półkę „Amerykańskich bogów”. Niemniej pozostały wrażenia, jak najbardziej pozytywne. Trudności z przebrnięciem przez tekst nie było, przeciwnie – aż samo chciało się czytać. Historia ciekawa, za wyjątkiem obszernych fragmentów w Lakeside nie nużyła, było warto. Kolejna zrealizowana pozycja na liście „do przeczytania”.
Należało wziąć się za następny punkt. Sagi wiedźmińskiej nie mogłem kontynuować, bo jakiś drań, nikczemnik (niech sczeźnie!), od paru miesięcy nie raczył oddać do biblioteki „Czasu pogardy”, uniemożliwiając uczciwym ludziom zapoznania się z klasyką polskiej literatury fantasy, zaś koleżanka, która obiecała pożyczyć, wyjechała. No nic. Oblany zimnym potem, z trwogą spojrzałem na od dawna leżące na biurku „Inne pieśni” i z drącymi rękami przystąpiłem do lektury.
Dukaja nienawidziłem od czasu „Perfekcyjnej niedoskonałości”. Dawno nie czułem się równie zbesztany, skopany i opluty przez autora książki... Mniej więcej co sto stron powtarzałem sobie: może zaraz wydarzy się coś, co zrozumiem, , może zaraz będę wiedział, o co chodzi; przecież nie przestanę czytać w połowie, skoro już tutaj dotarłem. Nie przestałem. Nie wiem, o czym była ta powieść; wiem za to, że zdecydowanie nie należało jej czytać w trakcie krótkich przerw w pracy, kiedy akurat nie było w pobliżu nikogo zainteresowanego drożdżówką z serem.
Z „Innymi pieśniami” sprawa miała się zupełnie inaczej. Pierwsze strony, wiadomo, jak zawsze u Dukaja: przyprawiające o ból mrowie neologizmów, brnięcie po omacku i rozumienie tylko tego, co autor pozwala nam rozumieć. Ale potem pojmuje się więcej: odkrywamy, co oznacza anthos czy kratistos, coraz lepiej znamy zasady rządzące tym pozornie podobnym, lecz w istocie tak bardzo różnym od naszego, światem. Powieść zaczyna wciągać, uzależniać, w pewnym momencie z trudem można oderwać się od lektury!
Fabuła, bogactwo świata przedstawionego, miejsca i postacie, dialogi, intrygi, tajemnice i wybitne, niejednoznaczne zakończenie – to wszystko w dziele Dukaja wywołało we mnie zachwyt, powaliło na kolana. Teraz trudno mi „Inne pieśni” nazwać inaczej, niż książką genialną: jedną z najlepszych (jeśli nie najlepszą), jakie kiedykolwiek dane mi było czytać. Na miły Bóg, dlaczego nikt tego nie tłumaczy, nie promuje za granicą? Kto może dorównać Dukajowi, jeśli chodzi o tego typu literaturę?
Przeszukując internet w poszukiwaniu interpretacji i recenzji mojej nowej ulubionej książki, wróciłem pamięcią do „Amerykańskich bogów”. Teraz, po konfrontacji z „Innymi pieśniami” spojrzałem na rzecz inaczej. Gdzie tu sens, gdzie logika wydarzeń? O czym właściwie była ta książka? Co autor chciał powiedzieć, przekazać? Dlaczego historia tak miałka, bzdurna opowiastka o niby-bogach znających czarodziejskie sztuczki teleportacji i wydobywania złota z powietrza zgarnęła tyle prestiżowych nagród, co w niej było takiego świetnego? Że magiczna podróż po Stanach Zjednoczonych? Nie poczułem widać tego klimatu. Postacie? Żadna nie była charakterystyczna, żadna nie zapada w pamięć: zwłaszcza rozczarowuje nieźle się przecież zapowiadający Czernobog.
Rany, kiedyś czytałem „Alchemika” Coelha, żeby choć trochę zrozumieć jego fenomen. Po „Innych pieśniach” muszę umieścić „Amerykańskich bogów” w tej samej kategorii ambitnych powieści o niczym. Może, gdybym nie wrócił do Dukaja, nadal komukolwiek bym Gaimana polecał.