» Fragmenty książek » Pieśń czasu. Podróże - Ian R. MacLeod

Pieśń czasu. Podróże - Ian R. MacLeod


wersja do druku
Pieśń czasu. Podróże - Ian R. MacLeod
Idę po kamienistej plaży. Na brzegu leży coś białego. Brnę w tamtą stronę przez żwir, zrywają się spłoszone mewy. Gdybym miała pewność, że to po prostu wybielony przez morską sól kawałek pnia, poszłabym dalej, ale nie mogę się tak po prostu odwrócić. Podłoże usuwa mi się spod nóg. Wysoka fala rozbija się o moje kolana. Wymachująca ręka, rozplątujące się kończyny; z cofającego się oceanu wygląda na mnie przesłonięta wodorostami twarz człowieka.
Chwytam dłoń, ramię. Nagły bałwan niemal nas pochłania, ale szarpię mocniej i wraz z ciałem wydostajemy się na wolność. Rozglądam się. Pierwsze drzazgi świtu przebijają już chmury, ale dookoła nie ma nic poza mną, szarym Atlantykiem, i tym mężczyzną. Jest pokryty sińcami, zadrapaniami, rankami i wstęgami glonów. Zupełnie nagi. W oczywisty sposób młody i jeszcze żywy – choć ledwie. Z trudem przewracam go na plecy i próbuję wypompować mu wodę z płuc, jednakże wkrótce ogarnia mnie wyczerpanie. On opiera się na mnie, spina mięśnie i mruga.
– Kim jesteś? – pytam.
Jeszcze jedno mrugnięcie.
– Skąd się tu wziąłeś?
Sine wargi zaczynają układać jakiś wyraz, ale zaraz potem wymiotują do morza.
Ramię w ramię idziemy chwiejnie w stronę urwiska. Długie betonowe schody, prowadzące spod hangaru dla łodzi w górę, w stronę mojego domu, już dawno popękały ze starości. Powinnam go położyć gdzieś tutaj, poza zasięgiem fal, i pobiec do Morryn sama – powinnam powiadomić odpowiednie służby. Zamiast to zrobić, wspinam się razem z nim. Czuję na ramionach jego ciężar. Rozczarowane mewy pikują spod chmur. Bose stopy mężczyzny – co chwila źle je stawia lub w coś uderza – zaczynają krwawić.
Wreszcie docieramy pod kominy Morryn. Z trudem przemierzamy pochyły trawnik. Naciskam guzik przy drzwiach wejściowych i, ociekając wodą, wtaczamy się do holu. Dokąd go zanieść? Na górze mam pokój zarezerwowany dla gości, którzy przestali już mnie odwiedzać, ale nie mam siły na kolejną wspinaczkę, wybieram więc pokój muzyczny. Otwieram drzwi kopnięciem i ostatkiem sił, gdy waga nieznajomego zaczyna mnie przewracać, rzucam go na czerwoną sofę.
Miotana falami bólu i wycieńczenia opadam na krzesło przy biurku. Przytomność zanika. Kiedy powraca, niedoszły topielec wciąż leży rozciągnięty na kanapie. Nie, nie jest duchem, ponieważ na dywanie widzę strużki słonej wody i czuję dochodzący od niego zapach plaży. To się wydarzyło naprawdę. Ma zamknięte oczy. Opuszczona dłoń leciutko drga. Tkwią w niej odłamki muszli, paznokcie ma spękane i połamane. Pomijając nawet obrażenia, jakich doznał podczas wspinaczki po schodach, nogi też ma poranione i otarte. Czy to po prostu dzieło skał i żwiru? Wstaję i podchodzę po zaśmieconym dywanie, by uważniej mu się przyjrzeć. Większość splątanych wodorostów zdążyła już opaść. Na skórze mężczyzny widnieją niebieskawe, poprzecinane zadrapaniami sińce, jest poszarzała i zaczerwieniona od wielu drobnych otarć, choć pod tym wszystkim wydaje się miękko, jednolicie bladozłota. Ma dobrze rozwiniętą muskulaturę. Schnące włosy – zarówno na głowie, jak i w kroczu – przybierają barwę ciemnoblond. Mógłby być utopionym greckim bogiem.
– Dawid? Tak masz na imię?
Oczy lśnią wilgocią.
– Słyszysz mnie?
Lekko unosi nogę. Podniósł na mnie spojrzenie, ale ledwie jest w stanie skupić wzrok. Spazm spina mu mięśnie i mężczyzna opada z powrotem. Gdy ponownie zamyka powieki, dociera do mnie, że rozmyślnie odcina się ode mnie. Po chwili oddycha już spokojniej. Gałki oczne poruszają mu się na boki. Chyba zasnął...
Zostawiam go, wychodzę i opieram się o drzwi pokoju muzycznego. Zmysły mi się mącą. Co ja robię? Jestem przemoczona, pobrudzona żwirem i glonami, które oblepiły mnie podczas naszej wędrówki. Żałuję, że nie mogę pójść spać, uciec... Idę do szafki ze świeżo wypranymi rzeczami. Gdy sięgam po ręczniki i koce, urządzenie suszące i prasujące moje ubrania wyciąga ku mnie swoje srebrne ramiona. Odtrącam je i z pełnymi rękoma wracam słabnącym krokiem do pokoju. Zmagam się z drzwiami. Wewnątrz automatyczny fortepian pobłyskuje drewnianym skrzydłem, zalany napływającym przez szerokie wykuszowe okna światłem poranka.
Dlaczego umieściłam go akurat w tym pokoju, gdzie wszystko jest tak osobiste, tak bardzo moje? Ściany uginają się pod nagrodami, złotymi płytami, skrawkami wiekowych, rzadkich już ręcznie spisanych nut, programami dawnych koncertów, zdjęciami Claude’a – mojego męża – dyrygującego najlepszymi orkiestrami świata. Podłoga jest usłana rodzinnymi fotografiami, starymi kompaktami, kredkowymi rysunkami dzieci. Moje biurko stanowi świątynię, w której piętrzy się przeszłość. W swoim futerale czekają na nim skrzypce Guarneriego. Zgromadziłam tu wszystko, czym sama jestem – przynajmniej tę część siebie, którą zdołałam odnaleźć. A teraz przyniosłam tutaj tego nieznajomego...
Gdy nakrywam go kocami, drżą mi ręce. Nie wygląda na wygłodzonego i – mimo licznych ranek – wydaje się niemal dojmująco doskonały. Jego ciało nie zostało zniekształcone ani zmodyfikowane w żaden z tak popularnych współcześnie sposobów. Mimo chłodu, jego penis jest pulchny i zawadiacki. Jest tym, czym jest: człowiekiem, młodzieńcem, żywym mężczyzną. Zdążyłam już zapomnieć, jak piękni mogą być ludzie w tym czystym, zwierzęcym stanie. Dłoń przestała mu dygotać. Kiedy unoszę mu głowę, by wsunąć pod nią ręcznik, słabo się uśmiecha.
Moje myśli krążą wokół spraw oczywistych. To nie pierwszy raz, kiedy na tym kornwalijskim brzegu znaleziono ciało. Katastrofy i utonięcia zdarzały się tu od wieków, a statki i sterowce z uchodźcami ze wszystkich niedawnych diaspor często idą na dno i rozbijają się, przechwycone przez strzegące wybrzeża okręty podwodne i drony. A uchodźcy zwykle przecież bywają młodymi mężczyznami, tak samo jak zawsze. Co się z nimi dzieje, kiedy chwytają ich żywcem? Sądzę, że odsyła się ich z powrotem ku suszom Afryki i zatopionym miastom południowej Europy...
Za oknami pokoju muzycznego spękane niebo i horyzont pozostają puste. Nie ma żadnych okrętów, maszyn latających ani widocznych policyjnych automatów. Może to tylko pływak, który wybrał się na poranną kąpiel i złapał go skurcz lub nieoczekiwany prąd wodny? Choć, jeśli tak, to zrozpaczeni krewni już zaczęliby go szukać. A plaża roiłaby się od pełzających, skanujących okolicę dronów i śmigaczy. Teraz ludzi odnajduje się łatwo, w każdym razie tych szczęśliwców, którzy mieszkają w moim kraju. Ciała promieniują niczym latarnie morskie i strzegące naszych granic autowskazy wychwytują to. Gdyby był miejscowym żeglarzem z Fowey, Mevagissey czy Penzance, albo poszukiwaczem przyjemności, spacerowiczem bądź turystą zaskoczonym przez zdradzieckie morze, zostałby uratowany na długo, zanim miałabym szansę go znaleźć.
Przyglądam się jego twarzy, próbując określić jej rysy. Staram się też sobie przypomnieć, jakiej rasy powinniśmy się w tym nowym stuleciu lękać szczególnie. Pozbawionych ojczyzny Amerykanów? Maorysów? Ale te strachy należą do ubiegłych dekad. Obecnie ludzie potrafią przecież dowolnie zmieniać swój wygląd. Można zmienić kolor skóry, układ genów. Ryzykuję i raz jeszcze unoszę koce. Sprawdzam, czy oddycha. Oddycha – wszystko inne też jest nadal na miejscu.
Świt minął już dawno. Za oknami snują się bursztynowe chmury, skrawki błękitu. Dziś będzie jasno, choć pochmurno. Słonecznie i deszczowo. Będzie cisza i burza. Pogoda typowa dla późnego lata w Kornwalii, typowa dla tych moich ostatnich dni. Burczy mi w brzuchu. Powinnam już była wywołać kawę i croissanty z urządzeń wypełniających szklaną, przypominającą pazur przybudówkę nowej kuchni, przejść poranny monitoring i przyjąć leki paliatywne, które mają likwidować objawy, a następnie rozpocząć codzienne ćwiczenia na skrzypcach. A potem, potem – gdyż jestem zdeterminowana, by naprawdę się za to zabrać – zaczęłabym przeglądać wszystkie te rzeczy pokrywające moje biurko i stłoczone w zacinających się szufladach. Siadam na krześle i doznaję zawrotów głowy. Nigdy nie byłam szczególnie dobra w wyrzucaniu, ale nie zamierzam też żyć w takim bałaganie. Co mogę zrobić? Jaki pozostał mi wybór?
Ten dom, te grube granitowe ściany nasiąkały westchnieniami i krzykami narodzin i śmierci oraz wszelkimi innymi wspomnieniami od bez mała czterystu lat. Dla Morryn jest to początek zwykłego dnia. Otwieram szuflady. Pamiątkowe muszelki z wakacji, starożytne kompakty, wyschnięte długopisy, samotny kolczyk, mój pierwszy kamerton, pendrive’y i tandetne prezenty, wszystko to zsuwa się i turla. Oto pocztówka, którą mama przysłała mi kiedyś z Delhi. Jeśli nachylić ją pod odpowiednim kątem i przysunąć do ucha, wciąż się uruchamia i pozwala usłyszeć pomruk ruchu ulicznego, poczuć wonie jaśminu i śmieci, posmakować kurzu tego utraconego miasta. A tutaj czerwony, plastikowy bucik lalki Barbie. I bilecik od Claude’a, pokryty jego zamaszystym, eleganckim pismem. Zapewne dostałam go wraz z jakimś podarkiem. Nad blatem biurka unosi się ekran urządzenia, które wciąż nazywam w myślach komputerem, mimo że nie ma nawet fizycznej obudowy. Gdybym go włączyła, mogłabym zanurzyć się we wspomnieniach jeszcze głębiej: mogłabym przejrzeć świadectwa i raporty szkolne, które mój ojciec dawno temu ręcznie zeskanował podczas jednego ze swoich napadów manii porządkowania dokumentów – „Roseanna (nauczyciele bardzo często błędnie zapisywali moje imię) jest niezwykle żywym dzieckiem. Jeśli jednak chodzi o wykonywanie poleceń...” – na pół nieczytelne e-maile, filmy z urodzinowych przyjęć, multisensoryczne nagrania i niemal nieskończony wybór koncertów moich i Claude’a. To wszystko tam jest. I czeka. Ale od czego zacząć? To moje własne życie, a przecież jest tego zbyt wiele, bym mogła sobie poradzić.
Umieram. Ta myśl wciąż wywołuje lodowaty szok. Czuję się śmieszna, rozczarowana i – tak! – wściekła. W końcu mam ledwie sto lat i ani przez chwilę nie planowałam zakończenia kariery swymi niedawnymi koncertami. Moje zaskakujące przemęczenie składałam początkowo na karb wyczerpującego planu dnia – trasy i występy to ciężka i wymagająca praca. Na przestrzeni zaledwie dwóch miesięcy dałam na całym świecie dwadzieścia jeden recitali kameralnych i piętnaście koncertów symfonicznych. Znikającą ziemię i pojawiające się gwiazdy oglądałam z okien dwunastu promów. Ludzie, co odkryłam z przyjemnością, wciąż chcieli słuchać rewelacyjnego brzmienia Roushany Maitland, porównywanego niegdyś do przejrzystości południowego słońca igrającego na ścianach góry lodowej. Grałam na skrzypcach, tworzyłam nieśmiertelną muzykę, i za taką uważałam się sama. Zastanawianie się nad drgawkami, zaburzeniami widzenia, zawrotami głowy, odkładałam na czas spędzany w apartamentach, a potem ubierałam się i wychodziłam, by jadać w najlepszych restauracjach świata, w towarzystwie nowych i odnowionych znajomych, zarówno realnych, jak i wirtualnych. Pewnego razu upuściłam kieliszek. Zdarzało się, że zapominałam imion. W Pradze nie mogłam trafić ze sceny z powrotem do garderoby, ale przecież wszystkie tego typu sprawy zwykle wiążą się ze starością. Szczerze w to wierzyłam.
Była Nowa Dżakarta. Był Bangalur – i wymuszony nocleg, podczas którego słuchałam pomruku klimatyzatora, a toksyczny deszcz łomotał o szyby mojego pokoju hotelowego. Potem było Sydney i ten ostatni triumfalny bis i późny posiłek, po którym udałam się na jeszcze późniejsze przyjęcie. Gdy drzwi apartamentu wreszcie się za mną zamknęły niczym usta kochanka, nie byłam już pewna, czy koniec trasy przyniósł mi smutek, czy szczęście. Przede wszystkim, upiłam się nostalgicznie i zanim wspięłam się na łóżko, prosząc, by ono i cały świat przestały wirować, pobieżnie się umyłam. Nic więc dziwnego, że obudziłam się dopiero tuż przed południem, nie zaskoczyło mnie nawet potworne pragnienie. Ale pościel była mokra, lepka, oślizła. Z początku wrażenie wcale nie było nieprzyjemne. Prawdę powiedziawszy, uśmiechnęłam się, leżąc w niej z bolącą głową, i przypomniałam sobie utracone chwile, kiedy Maria – moja córka – cichaczem wkradała mi się do łóżka i budziła mnie taką samą wilgocią i identyczną wonią. Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, co zaszło.
Po powrocie, już w Fowey, dyskretnie umówiłam się z lekarzem. Nikomu nie powiedziałam słowa, o niczym nie wspomniałam dzieciom – Marii i Edwardowi – a kto inny mi został? Maszyny w klinice prychały i fukały na mnie za to, że jestem żywym, oddychającym anachronizmem, którym się dobrowolnie stałam. I gdyby jakiś specjalny implant czy inna modyfikacja naprawdę rozwiązały sprawę moich problemów ze wzrokiem i pęcherzem, zapewne bym na to niechętnie przystała... Kiedy jednak do słonecznego gabinetu wszedł prawdziwy lekarz, człowiek, zrozumiałam, że coś jest ze mną bardzo nie w porządku. Z profesjonalną, poważną miną poprosił, bym usiadła.
Są inne kliniki. Nie takie, które zajmują się niedomaganiami żyjących, ale takie, gdzie obsługuje się tych niemal umarłych. Pośpiesznie sprawdzając ich oferty, stwierdziłam, że swoje siedziby mają często w starych budynkach, które nowe stulecie wyzuło z poprzedniej roli. Banki. Kościoły – przynajmniej te niezniszczone przez bomby. Dawniej nowoczesne biura rządowe, które uniknęły zjadającego beton wirusa. Także muzea. Teraz – mimo wszystko – wydają się takie... solidne. Zanim się do nich wejdzie, składają poważne oświadczenie, które wciąż rozbrzmiewa echem, gdy się idzie odnowionymi korytarzami. Lśni w mosiężnych tabliczkach, chwytających twarze tych, którzy na nie spojrzą, zadziwieni, że się tu wreszcie znaleźli.
Firma, którą wybrałam, by wraz ze mną oszukała śmierć – choć jej pracownicy nigdy by tego sformułowania nie użyli – ma swoje centra w większości najważniejszych stolic świata, a także przyjemnie prowincjonalne – ale nie za bardzo – biuro w Bodmin. Byłam tam w zasadzie anonimowa – muzyka czyni ludzi sławnymi tylko w konkretnych kręgach – i poddałam się staromodnym, prowadzonym przez prawdziwych ludzi wywiadom medycznym oraz rygorystycznym badaniom psychologicznym i wszelkim innym, a także grupowym sesjom z pozostałymi pacjentami, którzy mieli niedługo dokonać przejścia. Siadaliśmy w niezręcznej atmosferze na ustawionych w krąg miękkich fotelach, pod marmurowymi popiersiami dawno zmarłych dygnitarzy. Śmierć, zapewniano nas, przestała już być ostateczną granicą. Życie może trwać. Wy możecie trwać. Nie wymaga to wiary i na pewno nie jest do tego potrzebny Bóg. Owszem, trzeba nieco wysiłku i pewnej dozy samodyscypliny, oraz okreś­lonej kwoty pieniędzy. Ale to przecież jest potrzebne we wszystkim? Niektórzy z nas, skruszonych, byli ode mnie o wiele starsi; człapiące kraby zamknięte w ochronnych skorupach i kablach swoich automatycznych chodzików. Inni byli młodsi. Część w oczywisty sposób poważnie chora. Pamiętam nawet jedno dziecko.
Zapisałam się na niezbędny zabieg na połowę sierpnia, niemal dokładnie trzy tygodnie od mojego ostatniego występu w Sydney. Chciałam, żeby się odbył wcześniej, i martwiłam się, że zbyt długo z tym zwlekałam. Wyznaczonego ranka niemal biegłam ku granitowym kolumnom dawnego ratusza Bodmin, a kiedy wreszcie zamknęły się wokół mnie ramiona leżanki, poczułam ulgę tak wielką, że niemal wcale się nie bałam. Potem, gdy kryształowe nasionko mej nieśmiertelności, zawodząc, wwiercało mi się w czaszkę, poczułam woń palonej kości.
Powtarzałam sobie – stało się to moją mantrą – że w tym, co się dzieje, nie ma nic szczególnie niezwykłego. W końcu umarli są tu od dawna. Ich twarze od stuleci przyglądają się nam z obrazów, które stały się potem fotografiami, a zdjęcia przeistoczyły się w paski obrazów, które zaczęły się poruszać. Wkrótce zaczęli do nas przemawiać z tub gramofonów, migotali widmowo w ciemności kinowych sal, po czym przenieśli się na szklane ekrany w naszych domach. Te ekrany stały się z czasem sprytniejsze, bardziej interaktywne, aż wreszcie zniknęła sama szyba odgradzająca nas od tego, co po było po drugiej stronie. Kryształowe pola rozrosły się i my, żywi, weszliśmy do środka, lub też umarli, ci którzy dokonali przejścia, wypłynęli na zewnątrz.
Powiedziano mi, że decydujące są wspomnienia. To one nas tworzą. Przestań się zamartwiać tym, czym się staniesz – to wydarzy się ­nieodwołalnie – i zamiast tego pozwól się otoczyć rzeczom, które są dla ciebie ważne, nawet gdyby miały okazać się bolesne. Zanurz się w czasie. Pływaj w nim. Toń. Więc cóż, właśnie to robię, siedząc teraz przy biurku.
Łokcie ślizgają mi się na blacie. Drżące palce przeczesują łamliwe włosy. Słońce zawędrowało zaskakująco wysoko, przebija się przez chmury, igra leniwymi błyskami na grzbietach fal. Nie mogę tak po prostu siedzieć. Tak po prostu czekać. Muszę coś zrobić. Nie mogę tak po prostu umrzeć. Znałam kiedyś kompozytora – znałam ich wielu, ale tu chodzi o Karla Nordingera – który powiedział mi, że rozwiązanie każdego problemu czeka zawsze na wyciągnięcie ręki, tuż przed nami. Cóż to jednak może znaczyć w tej chwili, gdy siedzę przy tym biurku, w tym pokoju, z tym mężczyzną, którego uratowałam – czy to może mieć w ogóle jakikolwiek sens?
Odsuwam część rzeczy na bok i mój wzrok pada na coś srebrzystego, leżącego pod zwiniętym w kulkę szalikiem od Chanel. Przedmioty, które po nas zostają. „Sony Seashell”, od dawna niedziałający odtwarzacz muzyczny, obrzuca mnie spojrzeniem swego strzaskanego oka. Kiedy cię ostatnio słuchałam? Kiedy uruchomiłeś się po raz ostatni? Otwieram szufladę i w parodii pogrzebu wciskam urządzenie pod ryzę papieru nutowego, ale coś blokuje szufladę, gdy chcę ją zasunąć. Wkładam dłoń do środka, szukam po omacku i znajduję winowajcę. Stare pudełeczko po cukierkach „Smith Kendon” – takich, jakie sprzedawali na stacjach benzynowych i w serwisach samochodowych wszystkim ludziom wybierającym się w nieskończone podróże, które niegdyś odbywało się w ręcznie prowadzonych autach. W pewnym sensie – było odtrącone na bok, ale tak naprawdę nigdy nie zostało wyrzucone – pudełko przeżyło tyle samo lat, ile liczy sobie Morryn. Okrągłe, brązowawe wieczko przez chwilę opiera się moim słabym palcom, ale wreszcie ustępuje. Migoce niepewnym światełkiem i wydziela słonawy, ziołowy zapach.
***
– Wszyscy to robią, siostrzyczko. Kojarzysz ten zapach w salonie? W niedzielne poranki, po tym jak rodzice podejmowali gości? To zapach palonej trawki...
Leo i ja leżeliśmy w ogrodzie za domem, na dywaniku pod uschniętą wiśnią. Było upalne letnie popołudnie. Dotąd naśladowałam leniwy monosylabizm brata i jego pozę z dłońmi pod głową. Wpatrywaliśmy się w popękane niebo. Teraz musiałam się obrócić. Zachichotał.
– Wiedziałaś o tym, prawda? Nie pamiętasz tej sytuacji, kiedy zeszłaś na dół, a mama, odprowadzając cię na górę, nie mogła opanować śmiechu?
Co prawda, nie pamiętałam, ale też niespecjalnie wątpiłam w jego słowa. Pasowały do niektórych innych poszlak. Otwarte mimo deszczu okna. Niewyraźne wspomnienie podkreślonych blaskiem świec twarzy dorosłych, które uśmiechały się do mnie promiennie w oparach dziwnej mgiełki. I owszem, ten zapach. Zawsze wydawał mi się przyjemnie domowy, swojski jak woń naszej jutowej wycieraczki czy dymu z ogniska.
– Nie jest szkodliwa. Wiesz? Niektórzy lekarze przepisują trawę na choroby mózgu.
Spokojnymi ruchami palców gładziłam suchą trawę obok dywanu.
– To z ich strony trochę oszukaństwo, prawda? Robić coś i nie przyznawać się do tego?
– Od tego są właśnie rodzice. – Leo znów zachichotał. – Tata nawet przeprowadził ze mną kilka lat temu rozmowę ostrzegawczą. „Uważaj na narkotyki, synu!”. Ciebie też to pewnie niebawem czeka. Przyznał mi się wtedy do pewnych „eksperymentów” na studiach, ale nic więcej nie powiedział. Na szafce w kuchni, obok zestawu do fondue. Tam trzymali zioło. Parę razy nawet uszczknąłem co nieco dla siebie, ale potem zniknęło, a mama marudziła coś o ludzkim prawie do prywatności, choć nie wystarczyło jej odwagi, by porozmawiać ze mną otwarcie. Dlatego Leo jest teraz dobrym chłopcem. I Leo zawsze dostaje, co mu się należy.
To była nieco mniejsza niespodzianka – w końcu mój brat miał już wtedy siedemnaście lat – aczkolwiek poczułam się tak samo uprzywilejowana jak zawsze, kiedy dzielił się ze mną czymś, co należało do jego świata. Mimo czasu, który spędzaliśmy ze sobą, zawsze miałam wrażenie, że on istnieje w jakiejś niemożliwej do zdefiniowania odległości ode mnie, że prowadzi życie rozleglejsze i bardziej zajmujące niż moje. Często miał minę świadczącą o wielkim, choć tajemnym rozbawieniu. Także i teraz.
– Wiesz co? Chyba już czas, żebyś sama spróbowała...
Wstał i ruszył spacerem do domu, a ja patrzyłam na otaczający nasz ogród mur z czerwonej cegły. Byliśmy całkiem sami. Urodziłam się konformistką, ale jak wszyscy konformiści, w skrytości ducha chciałam łamać swoje własne zasady. Poza tym, byłam przecież dzieckiem dwudziestego pierwszego stulecia. A Leo był moim bratem. No i w końcu, to tylko trawka.
Wrócił z pobrzękującym kostkami lodu dzbankiem soku pomarańczowego i pudełeczkiem po cukierkach „Smith Kendon”. Otarłam z ­naczynia skroploną wodę i nalałam do szklanek, udając zaabsorbowaną i zupełnie niezainteresowaną tym, że Leo rozwinął bibułkę i ze stalową zapalniczką w ręku pokruszył trochę brązowej substancji. Polizał skrawek papierka i skręcił go. Kichnął.
– Nie wyszedł mi najlepiej.
Wzruszyłam ramionami, jakbym widywała już wiele skrętów, i upiłam łyk soku.
– Siostrzyczko, wiesz, jak się będziesz po tym czuła?
– Rozweselona... Zakręci mi się w głowie.
– Całe szczęście, że w tych szkołach czegoś jeszcze uczą. Ale, ale... – Wrócił na dywan i kilka razy zapalił i zgasił zapalniczkę. W powietrzu rozszedł się przyjemny zapach benzyny. – Wiesz, że nie musisz tego robić? Jeśli komuś wygadasz, będę miał poważne kłopoty... Zwłaszcza gdyby się dowiedzieli rodzice. Z drugiej strony, któryś z twoich kolegów i tak niedługo ci to zaproponuje, a dzięki mnie będziesz wiedziała, czego się spodziewać i czy powiedzieć mu tak, czy nie. Roushano, słyszałaś może o Billu Clintonie? Zresztą, nieważne, chodzi o to, żeby się zaciągnąć... – Papierowy skręt rozjarzył się i strzelił iskrą. Spomiędzy warg Leo wypłynął ciepły, słodki dym. – To coś innego niż picie lemoniady przez słomkę. Udawaj, że po prostu oddychasz, jakby to było zwykłe powietrze...
Pochyliłam się i otworzyłam usta. Poczułam na nich papierowy dotyk skręta. Zupełnie jakby to było powietrze, jakbym nurkowała, zaciągnęłam się potężnie i coś we mnie eksplodowało. Zakołysałam się, zachłysnęłam i przycisnęłam do warg szklankę. Sok wytrysnął mi z nosa i spłynął po ramieniu brata.
– Hej! – Leo się śmiał i śmiałam się ja.
Otarł się rąbkiem dywanu i sztachnął raz jeszcze. Tym razem dym zniknął w nim na tak długo, że byłam niemal pewna, że już nigdy się nie pojawi. Kiedy zwrócił mi papierosa, bardzo chciałam, by ta próba wypadła lepiej. Starałam się sprawić, by dym wlatywał mi do ust, ale i tak większość buchała na zewnątrz, a dżoint, blant (te terminy najwyraźniej wpłynęły mi do głowy wraz z narkotykiem) był już tak zniszczony, że Leo musiał wydłubać to, co zostało w środku, i skręcić nowego. Ja jednak leżałam już wtedy na plecach i pozwalałam wiśni obracać się wokół mnie. A więc tak to jest, myślałam, jakkolwiek by to nazwać.
Nie mam pojęcia, ile dymu z marihuany faktycznie wciągnęłam w siebie tego letniego popołudnia. Dzień był tak nieruchomy, powietrze tak wypełnione bijącym od murów ogrodu gorącem, że zapewne ­wystarczyłoby mi samo oddychanie w pobliżu Leo. Kilka domów dalej ktoś włączył kosiarkę. Na błękitnym niebie maleńki samolocik leciał od gałęzi do gałęzi. Pomyślałam o tych ludziach na górze, zamkniętych w długiej srebrnej rurze. Kiedy dźwięk kosiarki zamarł, przestraszyłam się, że spadną.
Potem, zachrypniętym od palenia głosem, Leo zaczął mówić o przyszłości. O tym, że Mars przestanie wisieć na niebie czerwoną kulą i zmieni barwę na soczystozieloną, a Wenus nie będzie już biała, tylko morskoniebieska. Wkrótce długie stalowe statki będą mknąć od istnienia do istnienia, z prawdopodobieństwa w prawdopodobieństwo, z jednego cudownego świata do innego. To wszystko na nas czeka, siostrzyczko, w tym stuleciu, w którym mieliśmy wielkie szczęście się urodzić. Leo z pewnością zdawał sobie sprawę, że tego rodzaju wizje są już przestarzałe, ale to nie miało znaczenia: tego popołudnia liczyło się marzenie i sposób, w jaki powiedział „siostrzyczko”. Liczyło się to, że leżę obok brata na tym wytartym dywanie i myślę, że Leo, mimo swojego wiecznego „wiem lepiej”, naprawdę wyobrażał sobie wtedy, że świat jest oceanem pełnym niekończących się możliwości, dojrzałym owocem, po który niedługo wyciągnie rękę i go zerwie.
Popołudnie trwało. Twarz miałam zesztywniałą od zaschniętego soku i zbyt wielu uśmiechów. Każde ździebełko trawy rzucało cień przypominający te maleńkie kropeczki zarostu, jakie widziałam na brodzie Leo. Przyglądałam się naszym dłoniom – małości i hinduskiemu brązowi moich, i mocnym, po anglosasku bladym rękom Leo. Wtedy trzasnęły frontowe drzwi i ktoś zawołał brata po imieniu. Poznałam ten głos – należał do Blythe Munro, jego dziewczyny. Czy to westchnienie nie było czasem lekko poirytowane, to, które wymknęło się spomiędzy jego przygryzionych warg? Zaczął sprzątać resztki naszego spalonego dżointa i zamknął szczelnie pudełeczko po cukierkach „Smith Kendon”.
– Tu jesteśmy! – krzyknął, ale Blythe już zdejmowała z ramienia futerał z wiolonczelą w drzwiach tarasu i wołała „Cześć, Roushana!” takim tonem, jakby moja obecność tu była dla niej wielkim zaskoczeniem.
– Zajęty, co? – Jej usta z wysiłkiem ułożyły się w uśmiech, gdy wzrok spoczął na bibułce i popiele. – Mówiłeś, żebym wpadła, prawda...?
– Jasne.
Obserwowałam, jak Leo wstaje, jak całuje policzek Blythe, zauważyłam matczyny gest, którym potarmosiła mu czuprynę. Była już wtedy piękną w dojrzały sposób kobietą – w zasadzie z trudem przychodziło mi wyobrażenie sobie, że kiedykolwiek była młoda. Uśmiechnęła się do mnie. W swojej świeżej, białej bluzce, szerokiej spódnicy i skrzypiących nowych bucikach wyglądała tak świetnie, jak dzień był gorący. Zadzwoniła trzymanymi w dłoni kluczykami. Blythe miała już własny samochód, i nie był to jakiś rozklekotany gruchot, ale przybysz z przyszłości, pojazd w kształcie mydelniczki, z siedzeniami pamiętającymi ciała swych użytkowników i – w tamtych czasach! – niemal samodzielnie się prowadzący.
Wyplątałam się ze swojej plamy cienia i przeszłam przez trawnik do nich, do jadalni, w której rozstawiali pulpity i otwierali fortepian. Nawet w samym środku letnich wakacji, muzykowanie było dla mnie czymś naturalnym, tak po prostu żyliśmy. Leo miał stypendium w college’u króla Edwarda, a Blythe uczyła się w pobliskiej, prywatnej szkole żeńskiej. Oboje grywali w Towarzystwie Muzycznym, udzielali się w Konserwatorium w Birmingham i wielu innych zespołach, projektach, weekendach, szkółkach letnich, recitalach i konkursach dla młodych, utalentowanych muzyków. Obecnie pracowali nad pierwszą sonatą Brahmsa na wiolonczelę, którą zamierzali wykonać na koncercie w Instytucie Barbnera, a ja – jak to się często zdarzało – przewracałam im nuty. Oczywiście, co zresztą szybko zauważył Leo, Blythe powinna już była nauczyć się utworu na pamięć, ale gdy zawahała się przy pierwszym wolnym kontrapunkcie, kiedy brat rozpoczął senną melodię na fortepianie, stało się jasne, że czeka ją jeszcze wiele pracy. Mimo mej lekkiej wobec niej wrogości, wydaje mi się, że Blythe cieszyła się z mojej obecności na tych próbach. Muzyczna doskonałość Leo bywała dość ostra. Podskakiwał do niej w połowie taktu, by pokazać, w jaki sposób powinna podejść do szczególnie wymagającego palcowania. Nie chodzi to, że nie była dobrą wiolonczelistką, ale po rzutkim sposobie, w jaki Leo podchodził do jej instrumentu, widać było, że prześcignąłby ją po ledwie kilku miesiącach nauki. Takie przynajmniej odnosiłam wrażenie.
I taki był mój brat: uzdolniony do większości rzeczy, w wielu dziedzinach zbliżający się do perfekcji. Niestety, właśnie to stanowiło źródło jego frustracji. Owszem, był w stanie grać Brahmsa i zapewne sto innych najczęściej wykonywanych utworów fortepianowych na niemal koncertowym poziomie. Owszem, wygrywał nagrody i dostał stypendium do jednej z najdroższych szkół w Birmingham, a raz nawet zagrał przed Aszkenazym, jednakże wciąż nie był pewien, czy w ogóle chce zostać zawodowym muzykiem, nie wiedział, jaką drogę obrać, jeśli się na to zdecyduje, ani czy fortepian powinien pozostać jego głównym instrumentem. Kochał jazz. Zabawiał się popularnymi melodiami. Potrafił się podczas jednej sesji przerzucić z Bacha na Chopina, a później Billa Evansa, nie kończąc przy tym żadnego utworu, po czym włączał midi do komputera i pracował nad jakąś własną kompozycją.
Tak wyglądał, świat w jaki wkraczali wszyscy, którzy zadawali się z moim bratem i z muzyką. Czasami na swój dziecięcy sposób zastanawiałam się, czy przypadkiem Blythe nie ćwiczy tak ciężko na wiolonczeli tylko po to, by go zadowolić. Tak więc siedziałam z nimi: mały, choć obdarzony kilkoma pestkami agreścik i samozwańczy przewracacz nut. Drzwi na taras były otwarte, ale powietrze w pokoju za nic nie chciało drgnąć i nawet Blythe straciła nieco ze swojej świeżo nabytej pewności, powtarzając bez końca tę samą niełatwą frazę z trzydziestego ósmego taktu. Po mniej więcej godzinie z ulgą wymknęłam się do kuchni, by przygotować kilka ulubionych kanapek Leo – grube pajdy białego chleba z unurzanymi w majonezie czipsami kukurydzianymi.
Leo jadł, ale nie przestawał grać. Chrupał i kichał, i wydmuchiwał nos, i atakował klawiaturę, ja przewracałam strony nut, a Blythe sączyła z puszki dietetyczną pepsi, podczas gdy niebo na dworze pokrywało się plamami chmur, ciemniejących wokół anten i kominów. Czasami kończyliśmy te próby jakimś łatwiejszym utworem, do którego mogłam dołączyć na moich skrzypcach rozmiaru trzy czwarte. Przy ich tempie gubiłam rytm równie często, jak go odnajdowałam, ale wspaniałość tego, że gram z Leo i Blythe, rekompensowała mi to z nawiązką. Zdarzało się nawet, że – na kilka taktów – doznawałam delikatnego wrażenia, że jestem pochłonięta przez melodię. Zwykle jednak podobne chwile przemijały bardzo szybko – samo uświadomienie sobie tego faktu powodowało, że myliłam dźwięki, które potem już nie powracały.
Leo bez ostrzeżenia przestał grać w połowie finałowej części. Blythe zatrzymała smyczek moment później i zamarła z wydętymi w oczekiwaniu wargami, ale on już przeciskał się między nami, mamrocąc, że nie nadążamy, choć prawdziwy powód tej nagłej ucieczki stał się jasny zaraz potem, gdy usłyszałyśmy szczęk haczyka zewnętrznej toalety znajdującej się za kuchnią. Drzwi do tego reliktu epoki wiktoriańskiej sięgały tylko trzech czwartych wysokości i dźwięki opróżniania jelit dolatywały nas wyraźnie. Zapobiegliwa Blythe zagrała na swojej wiolonczeli kilka przeciągniętych nut, ja tymczasem zastanawiałam się nad skutkami jednoczesnego spożywania czipsów kukurydzianych i palenia trawy.
– Przepraszam za to – powiedział, kiedy wreszcie wrócił. – Koniec z kanapkami... – Spróbował się roześmiać. – Więc na czym skończyliśmy?
Niestety, nie wznowiliśmy próby. Leo, dla którego wszystko musiało być idealne, był zbyt rozkojarzony, a Blythe okazała się o wiele lepsza ode mnie w okazywaniu współczucia i troski. W końcu sama na to cierpiała mniej więcej tydzień temu. Letnia grypa przeskakiwała z osoby na osobę. Brat zapewne zaraził się właśnie od niej...
Wieczór gęstniał. Mama i tata wrócili z konferencji związku zawodowego nauczycieli, a Blythe odjechała swoim nowoczesnym wozem w kierunku żelaznych bram i płotów, które już wtedy zaczęły otaczać Osiedle Edgbastona Calthorpe’a. Zapomniana, zmęczona, lepka, wycofałam się do ogrodu.
W tamtych czasach, tego utraconego lata, tamtego zaginionego stulecia, nad Birmingham nie wisiały prawie żadne gwiazdy. Drzwi na tarasie ciągle stały otworem i przez chwilę wydawało się, że Leo, Blythe i ja wciąż gramy w jadalni. Nie mozoląc się z trudnymi miejscami partytury Brahmsa, lecz tworząc muzykę, która przypominała spokojny nurt rzeki o północy. Niemal namacalnie słyszałam jej śliczne, niewysłowione brzmienie wybijające się ponad szwargot telewizora sąsiadów i pomruk wieczornego korka na Alcester Road.
Gdy pochyliłam się, by podnieść leżący pod wiśnią dywan, coś zagrzechotało. Potoczyło się, lśniące, ku bladym latarniom słonecznym, rozwieszonym wokół ogrodu niczym błędne ogniki na mokradłach. Chwyciłam to i uśmiechnęłam się.
Gdy poszłam na górę, u Leo było już ciemno. Wiedziałam jednak, że jeszcze nie śpi.
– Masz. – Z siostrzaną dumą cisnęłam pudełeczko po cukierkach na łóżko, gdzie leżał w półmroku. – Ocaliłam ci skórę.
– Sobie też. – Przekręcił się na bok, wyciągnął dolną szufladę nocnej szafki i wrzucił pod nią puszeczkę.
– Ja mogłabym powiedzieć rodzicom, że mnie zmusiłeś.
– Wyjaśniłbym, że to po prostu element twojej edukacji. Nawet nie musiałbym kłamać.
Pokój brata znajdował się we frontowej części domu, okno wychodziło na sodowo-żółtą latarnię uliczną, rzucającą na jego cienkie zasłony cienie liści. Twarz Leo lekko połyskiwała potem. Spojrzałam na jego zarost i przypomniały mi się cienie trawy, odmienne kształty i barwy naszych dłoni...
– Tak czy inaczej, dzięki – podjęłam.
– Za co?
Wzruszyłam ramionami.
– Wiesz, siostrzyczko, to, co mówiłem dziś po południu... to nie do końca prawda.
– Czyli trawka może jednak zaszkodzić?
Zachichotał z westchnieniem.
– Chodzi mi o to, co powiedziałem o przyszłości. Nie miałem racji. Przyszłość nie jest już czymś, co na nas czeka. Żyjemy w niej. Przybyła do nas. Jest wszystkim dookoła. Trwa teraz.
A więc to była przyszłość – polegała między innymi na kilkudniowym leczeniu się Leo z kłopotów żołądkowych, które przeszły potem na tatę i na mnie. Pamiętam wizyty w aptece, smród w toalecie i pralkę mielącą niezliczone ilości zabrudzonej pościeli. Wydobrzeliśmy wszyscy, ale mój brat chorował najciężej.
Przyszłość polegała też na wyprawie do Ikei podczas jednego z następnych weekendów po nową lampę do salonu, polegała na staniu w wielogodzinnym korku na M5, kiedy ojciec zmagał się z klimatyzacją, chłodnica prawie się gotowała, a Leo siedział ze mną z tyłu, pocąc się i marudząc po każdym nieładnie pachnącym beknięciu. Do domu wróciliśmy dopiero pachnącym ozonem wieczorem, bez lampy, za to z kilkoma pudełkami szklanek, wieloma roślinami doniczkowymi, niedorzecznie wielkim zegarem ściennym i pobrzękującym stosem rozmaitych żarówek, które były wtedy z jakiegoś powodu bardzo potrzebne.
W tym zaginionym świecie było tak wiele przedmiotów! Nasz dom niemal pękał w szwach od starych kaset, płyt i kompaktów ojca oraz zbieranych przez mamę ozdóbek, czasopism obojga i muzycznego majdanu gromadzonego przez wszystkich. Z kolei ja i Leo mieliśmy całą masę zabawek, którymi nigdy się nie bawiliśmy, niemniej, wciąż traktowaliśmy je z wręcz totemicznym szacunkiem.
Niedomagania zdrowotne Leo ciągnęły się przez całe to gorące, irytujące lato. Zacieśniliśmy kontakty z obiema parami dziadków. Przypominam sobie pojawienie się kolorowych tac z hinduskimi łakociami i garnków pełnych zimnych, pożywnych potrawek, a także babkę w roztargnieniu podszczypującą moje policzki, zanim jej wydatne piersi nie zwróciły się z pełną atencją ku Leo. Nie chodzi o to, że niedomagał poważnie – nadal szykował się do wspólnego z Blythe wykonania ­Brahmsa oraz kilku innych koncertów – ale wciąż nie mógł się pozbyć tego ­choróbska, tego wirusa żołądkowego, dziwnego rodzaju letniej grypy, czy też lekkiego zapalenia jelit.
Wybraliśmy się nawet na nasze tradycyjne, upalne dwa tygodnie do jednego z tych długich, blaszanych prostopadłościanów o nazwie „Clarion” czy „Belviour”, które opalały się rzędami w uschniętym parku przy plaży gdzieś na południu Francji. Były to przyzwoitsze wersje post-Yellowstonowskich obozów dla uchodźców, które zakładano dwadzieścia czy trzydzieści lat później, zwykle wypełnione mniejszymi i mniej trwałymi odpowiednikami wszystkich rzeczy, jakie mieliśmy w domu. „Kieliszki do wina – 6, patelnia – 1, korkociąg...”. Pamiętam to odczytywanie laminowanego inwentarza w dzień przyjazdu, z nadzieją, że natknę się na brakującą szczotkę do ubikacji czy niedostatek puszek herbaty, zanim będę musiała przejść między szeregami bomb gazowych i zmierzyć się z wysypanym piaskiem, obowiązkowym placem zabaw, gdzie bawiły się inne dzieci. Mama potrafiła beztrosko się opalać i ignorować spojrzenia rzucane jej przez baraszkujących wśród fal ludzi, ale ja byłam tylko dziec­kiem, na dodatek często jedynym dzieckiem o azjatyckich rysach. Ojciec matki, Ram Ashar, przybył do Anglii z Gudżarat pod koniec lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku, w poszukiwaniu nowego życia i przyzwoitej pracy. Podejmował się wielu brudnych zajęć, póki nie dorobił się na tyle, by założyć umiarkowanie popularny sklep jubilerski w Handsworth, dzięki czemu był w stanie sprowadzić na Wyspy żonę. Moi dziadkowie ze strony ojca także byli imigrantami, ale z innego stulecia – irlandzkimi katolikami. Los sprawił, że Leo bardzo przypominał tatę, a ja mamę. Apatycznie bujające się na huśtawkach z opon samochodowych dzieciaki o czerwonych twarzach – potomstwo gości tych zdecydowanie anglosaskich enklaw turystycznych – obracały się ku mnie i uważnie przyglądały. Co ty tu robisz? Nie musiały nawet tego mówić, pytanie samo pojawiało się w mojej głowie. Dość często więc spacerowałam wśród otoczonych płotem sosen z jedyną w ośrodku ciemnoskórą dziewczynką, albo małym Chińczykiem, podobnymi do mnie rozbitkami rzuconymi na ten słoneczny przyczółek Anglii. Potem, jak w domu, czekałam na Leo, który wracał z książką lub gitarą, porzuciwszy tłum wielbicieli, jaki zawsze przyciągał, i ratował mnie z opresji. Tego jednak ostatniego lata, które spędziliśmy w jednym z tych francuskich ośrodków, nie czuł się dobrze i najczęściej bawiłam się sama.
Z powrotem w Moseley, gdy ospale szłam pod pokrytym smugami kondensacyjnymi samolotów niebem, wracając z pobliskiego liceum na początku jesiennego semestru, często zastawałam brata wciąż w piżamie, siedzącego przy komputerze lub wściekle łomocącego w klawiaturę fortepianu, albo wręcz leżącego jeszcze w łóżku. Potem, pewnego dnia, natknęłam się na mamę – która zazwyczaj o tej porze uczyła jeszcze w szkole – klęczącą w kuchni w otoczeniu przemoczonych gazet i uwiędłych pudełek po pizzy. Rozmrażała lodówkę.
– Roushana... – Spojrzała na mnie, marszcząc brwi. Uzbrojona w drewnianą łyżkę i suszarkę próbowała oderwać kolejny kawał lodu. – Nie mogłam się do ciebie dodzwonić. Dlaczego nie włączasz telefonu? Leo jest... – Patrzyła na topniejący szron. – Musiał pójść do szpitala. Nic poważnego, kilka badań w związku z tą jego chorobą. – Pociągnęła się za kucyk. – Nie mam pojęcia, czemu się za to zabrałam. Słuchaj, pomóż mi to wszystko powkładać z powrotem do środka. Potem go odwiedzimy...
W milczeniu, poważne, umieściłyśmy ociekające zimną wodą stosy mrożonych posiłków w lodówce i wyruszyłyśmy, przebijając się przez niekończące się miejskie godziny szczytu. Od urodzenia byłam zdrowym dzieckiem i nigdy przedtem nie oglądałam szpitala od środka. Zdumiałam się, widząc, jak wielkim przemysłem może stać się choroba. Korytarze ciągnęły się we wszystkie strony. Oddziały. Tablice informacyjne. Windy. Tysiące obrotowych drzwi. Ludzie na wózkach i utykający o kulach. Pielęgniarki nosiły na twarzach maski. Z plakatów krzyczały srogie ostrzeżenia o nieuchronnie zbliżającej się epidemii. Rzucałam bezwstydne spojrzenia na niechlujne ciała, plastiki i stal, miejscami inkrustowane brązowymi śladami krwi.
Leo siedział na łóżku, z wesołą miną, mimo że on także miał wbitą w ramię rurkę podłączoną do przejrzystego woreczka, kołyszącego się leniwie nad jego głową. Razem z tatą, który przyjechał z nim karetką, komentowali prędkość, z jaką postępowały testy i badania. Zajmował pojedynczą salę, co – podobnie jak rozsuwane drzwi, otwierające się dopiero po wpisaniu specjalnego kodu – uznałam za dowód uznania, jakim służba zdrowia darzy wybitne talenty mego brata.
Tata pojechał z powrotem do domu przez gęste, zakorkowane ulice, by przywieźć wszystko to, czego zapomniałyśmy z mamą, która tymczasem wyszła do labiryntu korytarzy, żeby poszukać doktora. Zostaliśmy z Leo sami. Jak to się ostatnio działo dość często, nie mieliśmy sobie zbyt wiele do powiedzenia. Sala znajdowała się wysoko w jednej z wież szpitala i z jej okien roztaczał się piękny widok na ogrody i pola golfowe jesiennego Edgbaston. Leo obrócił się na wielkim metalowym łóżku, spojrzał przez okno i zaczęliśmy się zastanawiać, czy widać stąd dom rodziców Blythe. Oboje w duchu ponaglaliśmy ją, by czym prędzej się tu pojawiła, wraz ze swoją chłodną, pościelową aurą spokoju.
Potem umilkliśmy i właśnie w tej niezręcznej chwili, bardziej po to, by wypełnić czymś niepokojącą ciszę, jaka między nami zapadła, pozwalając rozbrzmiewać szpitalnym hałasom, niż dlatego, bym naprawdę chciała, powiedziałam Leo coś, co zmieniło całe moje życie.
– Tak się zastanawiam – zagaiłam – czy nie mogłabym nieco podciągnąć się na skrzypcach. To znaczy... – machnęłam nieporadnie ręką – ...wiem, że nie będę nigdy tak dobra jak ty. Albo jak Blythe. Ale chciałabym grać lepiej. I pomyślałam sobie, że mógłbyś mi pomóc.
Leo zastanawiał się przez chwilę. Nieznacznie uniósł brodę.
– Wiesz co? – odpowiedział. – W zasadzie możemy zacząć od razu.
Powinnam być mądrzejsza. Wszczynanie z Leo rozmowy na jakikolwiek związany z muzyką temat przypominało wysadzanie zapory na rzece. Po chwili rozwodził się już, wchodząc w coraz głębsze detale, tłumacząc, że same ćwiczenia to nic, że praktyka muzyczna jest wręcz bezwartościowa, o ile się nie planuje i nie rozumie. Wtedy wreszcie przybyła Blythe, z naręczem kwiatów i nowym odtwarzaczem „Sony Seashell”. W tym drogim upominku czekały już ulubione utwory Leo. Zawiesił sobie srebrny łańcuszek urządzenia na szyi, posłuchał przez chwilę, po czym przycisnął maleńką, zewnętrzną słuchawkę do kostki tuż poniżej mojego ucha i wlały się we mnie wspaniałe dźwięki.
– Tego się właśnie po tobie spodziewam, siostrzyczko! – Roześmieliśmy się wszyscy.
Czy byłam wtedy dobra? Czy miałam słuch? Zalążek talentu? W naszym domu muzyka była stale obecna i nierozerwalnie z nami związana, ale dar Leo polegał na czymś innym. Ujawnił się już, kiedy mama zaśpiewała mu do snu w kołysce, a on odpowiedział jej melodyjnym gaworzeniem, i jeszcze wtedy, gdy tata posadził go sobie na kolanach za fortepianem, i dwulatek bezbłędnie naciskał klawisze odpowiadające zagranej przez ojca melodyjce. Nie była to sytuacja, w której upiorni rodzice zmuszają swe dziecko do czegokolwiek, jak to często bywa z małymi uzdolnionymi matematykami czy tenisistami. Gdyby nie pozwolono Leo na rozwijanie muzycznych uzdolnień, byłoby to takie samo okrucieństwo, jak niedopuszczenie, by nauczył się chodzić. Ja, z drugiej strony, byłam przeciętnym muzykiem, podobnie jak przeciętna byłam we wszystkim innym. Co prawda, mama chwaliła moje piskliwe skale z takim samym zaangażowaniem, z jakim zawieszała na lodówce moje dziecinne rysunki, ale sama zdawałam sobie sprawę, że jestem średniakiem, i to zapewniało mi – mnie, która wyróżniałam się na innych polach z powodu swojej rasy – przeciętne zadowolenie.
Leo wrócił ze szpitala z kilkoma sińcami na ramieniu, zupełnie nową baterią tabletek i niewyraźnie odbitą na ksero kartką, zawierającą zasady przepisanej mu, restrykcyjnej diety. Musiał już zdawać sobie sprawę, że nie zostałam obdarzona szczególnym talentem. Kazał mi odłożyć skrzypce – tanie, z powłoką z kruchego plastiku i równie kruchym brzmieniem – i po prostu słuchać. Postęp przychodził powoli. Nadal nie dokonałam gwałtownego skoku naprzód, moje nieporadne palce nie nabrały zręczności, nie wydobywałam z instrumentu cudownych tonów. Dla mnie jednak najbardziej liczyło się to, że zyskałam szansę na spędzanie czasu z bratem.
Mimo choroby, Leo w jakiś sposób zdołał utrzymać swoje stypendium. Ostatecznie był to rok, kiedy miał, jak wszystkie inne ambitne nastolatki, podjąć decyzję co do wyboru dalszej drogi edukacyjnej. Muzyka, anglistyka czy może historia? Dwa kierunki czy tylko jeden? Akademia Królewska, Durham czy też Oksford? Potem nadszedł czas walki o granty i nowe stypendia, ponieważ rodziców nie było stać na opłacanie wysokiego czesnego. No i jeszcze nauka, ćwiczenia. Do tej pory zdumiewa mnie, że znalazł czas na to wszystko. Blythe z kolei, która stanęła przed podobnymi decyzjami i mierzyła się z mniej więcej identyczną liczbą obowiązków, postanowiła, że nie będzie się już koncentrować na wiolonczeli. Przyznała, że to raczej mało prawdopodobne, by kiedykolwiek została zawodowym muzykiem. Przyszła mi też do głowy myśl, że znalazła sobie inne metody zadowalania Leo.
Każdego wieczoru, gdy wracałam ze szkoły, sprawdzałam, czy brat jest w domu, patrząc na okno jego pokoju. Któregoś gorącego, jesiennego popołudnia, kiedy z powodu kolejnego alarmu bombowego odesłano nas wcześniej do domów, okno było zamknięte i po prostu nie wpadłam na to, że mogę go jednak zastać. Ściągnęłam sweterek i weszłam na górę. Zza drzwi jego sypialni doleciały mnie odgłosy jakiegoś zamieszania – uznałam, że może to mysz, odwiedzały nas już przedtem – i weszłam bez pukania, nie spodziewając się jego, a już na pewno nie w towarzystwie Blythe. Ale byli. Oboje. Zupełnie nadzy w łóżku, w duchocie nasłonecznionego, niewietrzonego pokoju. Oczywiście, wiedziałam już, że uprawiają ze sobą seks. W tej umierającej, liberalnej epoce rodzice dali mi jasno do zrozumienia, że niekiedy bratu i jego dziewczynie nie należy przeszkadzać. Ale wiedzieć o seksie to jedno, a co innego ujrzeć Blythe klęczącą nad nim w tej akurat pozycji. Podniosła się, wyjęła z ust wilgotny kosmyk włosów i sięgnęła dłońmi do piersi, a Leo próbował się zakryć, ale wtedy już zdążyłam zatrzasnąć drzwi, po czym zbiegłam po schodach.
Niebawem zeszli na dół. Siedziałam z kolanami pod brodą i gapiłam się tępo na telewizyjne kreskówki. Zaczęli mi tłumaczyć, że to wyłącznie ich wina, że powinni byli mnie uprzedzić, że są w domu. To jednak była przyszłość i wszystko tej dziwnej, niepokojącej jesieni stanowiło jej część, a zwłaszcza muzyka, w którą wprowadzał mnie Leo. Studiowaliśmy partity Bacha. Wygrywał je dla mnie na gitarze lub fortepianie. Wyszukał najważniejsze wykonania. Ja musiałam tylko słuchać. Brat wtedy nieco już schudł. Stał się wdzięcznie patykowaty, a jego skóra, oddech, cała jego osoba, były niezwykle gorące, co czuło się z bliskiej odległości. Zapuścił też dłuższe włosy, i kiedy nimi zarzucał, rozkładając przede mną nuty – „To wszystko tu jest, widzisz?” – swymi szybkimi, ładnymi rękoma, przypominał trochę Chopina.
Nasz dom stał się tymczasem miniaturowym polem bitwy toczonej w wojnie przeciwko chorobie Leo. Każde z nas dostało własny ręcznik, oznaczony własnoręcznie wyhaftowanymi przez mamę imionami, żaden dzień nie upływał bez przypomnień o konieczności mycia rąk i bez stale obecnej ostrej woni środków do dezynfekcji. To jednak była moja ucieczka, mój sposób na przebywanie z bratem i jeśli nawet nie nauczyłam się dobrze grać, to przynajmniej dowiedziałam się, jak należy słuchać. Leo pożyczył mi seashell, który dostał od Blythe. Wszystkie te zasłużone koncerty romantyczne – Mendelssohn, Brahms, Elgar, Sibelius i Bruch – były dla mnie wielką nowością i z wypiekami na twarzy słuchałam ich, wracając ze szkoły, skulona na huczącym wietrze, mijając zalanych deszczem przechodniów. Czułam wówczas, że gdzieś wśród tych tęsknych brzmień jest ze mną Leo.
Święta wisiały w powietrzu. Brat znów spędził krótki czas w szpitalu – tym razem planowo – gdzie przeprowadzono mu serię jednych badań, przełożono inne, które – wiedziałam to, ponieważ dwie koleżanki z mojej klasy cierpiały na to samo co on – trafiły na wiecznie wydłużającą się listę testów do wykonania. Kiedy wybraliśmy się na bożonarodzeniowy obiad do dziadków, nie pojechał z nami, gdyż mama, zdając sobie sprawę z zamieszania, jakie wywołałaby jego dieta, uznała, że lepiej będzie, jeśli ten dzień spędzi z rodziną Blythe. Pamiętam, że tamtego roku śnieg utworzył niewiarygodne, zatrzymujące cały świat zaspy; że Birmingham, a nawet Handsworth podczas tej powolnej podróży wyglądały za zaparowanymi szybami samochodu bardzo pięknie, pamiętam domy przeobrażone białymi brwiami zimnego puchu i stalaktytami lodu na dachach.
Babcia Ashar nie próbowała nawet ukryć rozczarowania nieobecnością wnuka i zdobyła się jedynie na pobieżne uszczypnięcie mojego policzka w drzwiach swego bliźniaka. Podobnie jak dla większości Hindusów, święta stały się dla Asharów jeszcze jednym festiwalem, podczas którego pulchne Mikołaje, aniołki i renifery spotykały się z figurkami Siwy i Ganesza. Potem rozpoczął się obiad i siedzieliśmy stłoczeni łokieć w łokieć przy owalnym stole, wokół indyka, którego babcia podała z wielką pompą, choć zauważyłam, że ona i dziadek jedli jedynie warzywa i sosy. Był z nami także brat matki i jego rodzina. Wujek Indra mieszkał nieopodal ze swoją rozłożystą, cichą ciocią Rupą i, idąc za przykładem mego ojca, zajmował się tym, co zwyczajowo nazywaliśmy „rodzinnym fachem”.
W końcu pozwolono mi odejść od stołu i bawić się z dwójką chłopców wujostwa, którzy siedzieli w ciasnym pokoiku na górze nad zakurzonym komputerem. Starszy, Kapil, był tylko o rok młodszy od Leo i uważał się za osobę umuzykalnioną – za DJ-a. Przyglądając się paskowi ładowania na ekranie, przypomniałam sobie chwilę, gdy zademonstrował mojemu bratu to, co nazwał „swoją najnowszą kompozycją” – i co w oczywisty sposób stanowiło efekt wielu tygodni pracy, na co Leo zareagował, układając kilkoma ruchami myszki melodię nieskończenie słodszą i bardziej na czasie. Tego dnia jednak byłam z nimi sama – nawet nie dziewczyna, tylko ktoś w rodzaju gorszego chłopca, co zresztą w pewien sposób zawsze sama prowokowałam, upinając włosy, nie stosując makijażu i nosząc obszerne, workowate koszulki, często zresztą pożyczane od Leo, doskonale maskujące moje rosnące piersi. Wreszcie gra się wczytała; pełna hałaśliwych helikopterów, eksplodujących wnętrzności i głośnych zderzeń ciała z metalem. Gdy Kapil ze swoim bratem, po błyskawicznym pokonaniu kilku poziomów, pozwolili mi zagrać, odkryłam, że nie mam do tego smykałki. Niemal natychmiast rozszarpała mnie przypominająca boginię Kali wieloramienna istota i chłopcy mogli znów przejąć stery.
Sylwestra spędziliśmy w domu rodziców ojca, w Hall Green. Co prawda, tym razem był z nami Leo, ale ja nie należałam do szczególnych wielbicielek tego konkretnego święta, pełnego blichtru i alkoholu. Pozwolono mi wówczas napić się szampana, ale odmówiłam. Następnie zachęcano mnie do tańca – czynności, którą się wtedy potwornie brzydziłam. Nie podobała mi się też bijąca z ust gości woń papierosów i piwa, i w ogóle nie cierpiałam tego radosnego hałasu zamkniętego w maleńkich pokojach bliźniaka. Z niechęcią patrzyłam również na Leo, któremu udało się wejść do kręgu tych anonimowych istot, będących w większości durnymi sąsiadami babci i dziadka Maitlandów. Jak mógł się weselić wraz z innymi, gdy wreszcie odezwał się Big Ben, jak mógł chwytać ich za ręce i obściskiwać się z kimś takim?
– Szczęśliwego Nowego Roku, siostrzyczko! – Brat chwycił mnie za ręce i podniósł z sofy, na której się ukryłam. Pił jak wszyscy i odniosłam wrażenie, że się chwieje, opiera o mnie.
Poczułam bliskość jego warg, całe to wrażenie bycia w jego ramionach. Pocałunek trwał dłużej niż powinien – i świat się wywrócił.
***
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Pieśń czasu. Podróże - Ian R. MacLeod
Podróż przez emocje
- recenzja
Czerwony śnieg
Pokonać głód
- recenzja
Dom burz - Ian R. MacLeod
Forma ponad treścią
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.