» Opowiadania » Oka Wejrzenie – Hal Duncan

Oka Wejrzenie – Hal Duncan


wersja do druku

(The Behold of the Eye)

Redakcja: lemon
Ilustracje: Anna 'Otai' Kmiecik
Tłumaczenie: Artur 'mr_mond' Nowrot

Oka Wejrzenie – Hal Duncan

Obrazy ich Pragnienia

– Oka Wejrzenie – powiedziała Flashjackowi wnuczka brata jego dziadka (przybrana), Pebbleskip – to miejsce, w którym ludzie przechowują Obrazy swojego Pragnienia, czyli wszystkie rzeczy, na których najbardziej im zależy, na widok których odebrało im mowę. Na przykład malowidło czy rzeźbę, skrzynię pełną złota i klejnotów, albo walizkę pełną tysiąc-jakichkolwiek banknotów, albo wymarzony dom z czasopisma, oszałamiający krajobraz widziany podczas podróży, a nawet innych ludzi. Bo widzisz, cokolwiek przyciągnie ich wzrok, zostaje pochwycone przez oko, zatrzymane w Wejrzeniu, i wszystkie te obiekty nawarstwiają się z biegiem czasu, tworząc prywatną jaskinię skarbów. Ludzie mówią, że piękno tkwi w oku patrzącego, ale jak zwykle obracają wszystko tyłkiem do przodu; powinni mówić coś zupełnie innego.

– Piękno tkwi w Oka Wejrzeniu – powiedziała Pebbleskip. – Więc większość z nas, faerie, tam właśnie teraz mieszka.

***

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Nieco wcześniej Flashjack podciągnął się na krawędź kieliszka do wina, w którym pływał nago jeszcze przed chwilą, strząsnął Rioję ze skrzydełek, usiadł obok Pebbleskip i rozejrzał się po szklanym lesie zajmującym cały stół. Narodził się ledwie kilka godzin temu, w nagłym porywie fantazji; pojawił się w powietrzu w tej samej chwili, w której stuknęły o siebie kieliszki, wznosząc radosny toast. Otaczało go morze barw – mandale na ścianach i suficie, a wszystkie krawędzie w pokoju wiły się jak węże. Przemknął pomiędzy dziko gestykulującymi dłońmi, uniesiony wybuchem śmiechu poleciał w górę, zawirował w płomieniu zapalniczki przytkniętej do skręta i wylądował na nosie śnieżnej pantery, która czaiła się pośród cieni na skraju pola widzenia. Stamtąd przyglądał się, jak jeden z gości wykonywał sztuczkę karcianą z waletem kier, i wciąż tam właśnie siedział, gapiąc się jak cielę na szalejącą imprezę, wypuszczając maleńkie płomienie z czubków palców (bo potrafił to robić), gdy nadleciała Pebbleskip, tańcząc przed nim w powietrzu.

– Dobrze jest się wyrwać raz na jakiś czas, co? – powiedziała. – Cześć, jestem Pebbleskip.

– Ja jestem… Flashjack – zdecydował. – Co to znaczy "raz na jakiś czas"? To coś jak "pewnego razu"? I wyrwać się skąd?

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

– Ach – mruknęła. – Ty pewnie jesteś nowy.

Potem zaczęła tłumaczyć.

***

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Okolica była teraz znacznie spokojniejsza; wszyscy pijani, upaleni i naćpani ludzie zniknęli, gdy nadszedł świt; gospodyni leżała w łóżku, martwa dla świata, ale przez okno poranka, wypełnione błękitem, sączyły się promienie słońca, błyszczące wśród lasu kieliszków i szklanek zajmujących całą powierzchnię blatu. Wypełniały cały pokój ciepłą przejrzystością, którą nowo narodzony Flashjack uznał za równie ekscytującą, co kwasowy kalejdoskop barw, który sprowadził go na świat. Wzgórza i klify skórzanych foteli i sofy, regały i półki z książkami, kominek, lodówka i lada – wszystko było wspaniałe; puste butelki mieniły się soczystą zielenią; puszki po piwie, wewnątrz których pobrzmiewało echo, pełne niedopałków, przejmowały rozkosznym dreszczem; nawet popielniczki ze stertami petów wydzielały uderzający do głowy zapach. W czasie, gdy Pebbleskip wszystko mu objaśniała, Flashjack był zajęty badaniem. W tej chwili przysiadł obok niej, zwieszając nogi z krawędzi kieliszka i potoczył wzrokiem po swoim królestwie.

– Chcesz powiedzieć, że to wszystko przechowają w swoim Wejrzeniu? – zapytał. – Na zawsze?

– Raczej nie – odparła Pebbleskip. – Większość uznałaby, że to kompletny burdel. Dywany są ładne i całkiem tu przytulnie, ale musieliby być kompletnie pokręceni, żeby Wejrzeć to tak, jak jest. Nie, gdyby to miejsce trafiło do Wejrzenia, byłoby trochę bardziej jak… Ikea.

Flashjack pokiwał energicznie głową; nie miał pojęcia, co znaczyło "Ikea", ale przypuszczał, że coś jak złociste. Światło słoneczne, rozpromieniona kula, z której się rozchodziło, i efekt, jaki wywierało na otoczeniu, zawładnęły jego wyobraźnią.

***

– Zrozumiesz, co mam na myśli, kiedy znajdziesz swojego Wglądającego – powiedziała Pebbleskip. – Lepiej, żebyś z tym nie zwlekał. Zabrałabym cię ze sobą, ale dwoje nas w jednym Wejrzeniu? To by nie wypaliło, rodzi się mnóstwo sprzeczek o wystrój wnętrza. A sam człowiek... jedno faery w Oka Wejrzeniu dodaje iskrę fantazji, ale więcej niż jedno to jak cholerne fajerwerki. Robią się niespokojni, artystyczni, oślepieni powabem wszystkiego, prawdziwego i wyobrażonego, konkretu i abstrakcji. Zaczynają tracić rozróżnienie między pięknem, prawdą a znaczeniem, rozumiesz, zaczyna im się wydawać, że każda głupawa koncepcja musi być prawdziwa. Zanim się zorientujesz, kompletnie im odbija i toczysz wojnę na dwa fronty z aniołami, demonami i ich cholernymi ideologiami.

W głosie Pebbleskip słychać było gorycz. "Lepiej nie pytać" – pomyślał Flashjack.

– Nie twierdzę, że to nie może się udać – powiedziała. – Ale wielu ludzi nie potrafi się uporać z jednym faery w swoim Wejrzeniu, a co dopiero z dwoma. Jeśli spotkasz takiego, który ma w sobie dużo miejsca, to… cóż, może być wspaniale… mimo kłótni o to, gdzie wstawić Wielki Kanion.

"Wygląda na trochę smutną" – pomyślał Flashjack.

– No, a teraz znikam stąd. Moja Wglądająca jest za bardzo skacowana, żeby sobie uświadomić, że mnie nie ma, ale jak już się ocknie, będzie jej mnie brakowało.

Pebbleskip zakręciła się w powietrzu i zanurkowała w szparę pod drzwiami. Flashjack rzucił się za nią, krzycząc "Zaczekaj!". Dogonił ją w sypialni; gdy tam zajrzał, stała na zamkniętej powiece gospodyni imprezy.

– Jak znajdę swojego Wglądającego? – zapytał.

– Użyj wyobraźni – odpowiedziała.

– Ale skąd będę wiedział, że to właściwy człowiek?

– Rozpozna cię, kiedy cię zobaczy – rzekła.

A potem zniknęła.

 

Lazurowe niebo i złociste słońce

Flashjack nie był jeszcze zbyt wprawiony w używaniu wyobraźni, więc skoro nie potrafił wymyślić nic lepszego, powrócił do miejsca narodzin, kuchni połączonej z jadalnią, gdzie usiadł przygnębiony, opierając się plecami o pień drzewka bonsai stojącego na lodówce. Popatrzył przez okno na lazurowe niebo i wstające powoli złociste słońce, na podwórze porośnięte trawą i krzakami, skryte w przybudówce kontenery na śmieci, czynszówki z piaskowca naprzeciw i po lewej, dzielące to samo podwórze. W niektórych oknach paliło się światło, niektóre były ciemne, każde z innymi zasłonami lub żaluzjami, na niektórych parapetach stały donice z kwiatami, a w kilku oknach widać było ciemne sylwetki mieszkańców robiących kawę, zmywających naczynia, snujących się po mieszkaniu, drapiących się, ziewających. Wtedy, używając wyobraźni, ponieważ szybko się uczył, Flashjack zerwał się na nogi i przywarł twarzą do szyby, dopiero teraz w pełni zdając sobie sprawę ze swojego położenia.

Na tym świecie było znacznie więcej mieszkań, niż się spodziewał.

***

Wymknął się przez okno i wzniósł się w powietrzu ponad dachy, odkrywając jeszcze więcej czynszówek, kolejne kwartały poprzedzielane ulicami, w dali zaś wyrastały wieżowce, po prawej znajdował się park, na zachodzie niedorzecznie wielki gmach w stylu neogotyckim, który, jak wyjaśnił mu przelatujący wróbel, należał do uniwersytetu; nie wyglądał on nawet w części tak gustownie jak znajdujący się naprzeciw kościół zbudowany przez Alexandra Thomsona. Flashjack złapał wróbla za ogon, wdrapał się na jego grzbiet i dał się ponieść na "Zachodni Kraniec" "miasta" (które, jak zdążył się dowiedzieć, nazywało się Glasgow), słuchając, jak ptak zachwala swoje ulubione neoklasyczne budowle. Wróbel potrafił myśleć tylko o jednej rzeczy naraz, przez co Flashjack nie dowiadywał się zbyt wiele o całokształcie, więc z szybkim "dzięki, ale muszę lecieć" przekoziołkował na komin, rozważał przez chwilę możliwości, wisząc w powietrzu unoszony biciem skrzydełek, jak koliber, po czym wybrał losowy kierunek i ruszył najszybciej jak potrafił.

Godzinę później był już z powrotem, siedział na kominie z zaaferowaniem, opowiadając mewie o tym, jak niesamowita jest Wieża Blackpool.

***

– Zobacz lepiej Wieżę Eiffla, kolego – usłyszał od mewy. – Ta dopiero robi wrażenie.

– W którą to stronę?

Kiedy już Flashjack został poinformowany o wszystkich astralnych, magnetycznych, geograficznych i meteorologicznych zagadnieniach związanych ze sztuką nawigacji (tak dogłębnie, że zaczął podejrzewać, iż wszystkie ptaki mają własnego konika, o którym uwielbiają rozprawiać, nie posiadają natomiast znajomości etykiety, by wiedzieć, kiedy powinny się wreszcie zamknąć, do cholery), ponownie wyruszył w drogę. Wrócił po kilku godzinach, zachwycony Europą i wszystkimi jej urokami, w tym także – oczywiście – Wieżą Eiffla.

– O wiele lepsza niż Wieża Blackpool, co nie? – powiedział ptak.

– A co to jest Blackpool? – zapytał Flashjack.

W tym właśnie momencie, po kilku minutach wypytywania i wyjaśnień udzielanych przez mewę, Flashjack uznał, że dobrym pomysłem byłoby jak najszybciej znaleźć sobie człowieka, by zostać Wejrzanym.

– Widzisz, oni o wiele lepiej radzą sobie z zapamiętywaniem – rzekł ptak. – Wy, faerie, macie pamięć nie lepszą niż muszki owocówki. Gdybym wiedział, że nikt cię jeszcze nie Wejrzał, nie wysłałbym cię tak daleko. Masz szczęście, że udało ci się wrócić.

– Jak to?

– Jesteś wytworem czystej fantazji, chłopie. Jak myślisz, co się stanie, jeśli nikt nie będzie cię trzymał w głowie? Zapomnisz się, a wtedy gdzie będziesz? Nigdzie, stary. Staniesz się niczym, jak strzęp mgły rozwiany przez wiatr.

***

Flashjack popatrzył na lazurowe niebo i złociste słońce, które, jak stwierdził (ponownie), wyglądały cudownie. Nie chciał ich stracić tuż po tym, jak je zauważył, pozwolić, by ulotniły się z jego pamięci, zastąpione przez coś innego – albo by on sam się ulotnił, stając się tak wyblakłym, jak one były pełne koloru.

– Znajdź sobie Wglądającego, stary – poradził ptak. – Zaczynasz się robić przygnębiony, a to pierwszy znak tego, że się zatracasz.

Flashjack miał właśnie zapytać jak, kiedy jego rozbudzona już wyobraźnia zasugerowała pewien plan. By trafić do Wejrzenia, musi przyciągnąć czyjąś uwagę, pochwycić spojrzenie, by samemu zostać przez nie pochwyconym. Był w końcu faery, nie powinno mu to sprawić wiele trudności. Przelatując nad parkiem, zauważył całe połacie trawy zajęte przez ludzi wygrzewających się w popołudniowym słońcu, pijących wino, grających na gitarze lub po prostu leżących; z pewnością należeli oni do tego rodzaju, który potrafi docenić dobry show. Pożegnawszy się z mewą, Flashjack wystrzelił jak pocisk, przemknął ponad jednym dachem, potem drugim, przez bramę, mostek, staw, aż dotarł nad miłośników słońca, gdzie wreszcie wyhamował, po czym zakręcił się, zawirował w powietrzu, odbijając promienie słońca całą powierzchnią ciała, którą pokrył warstewką srebra dla lepszego efektu, tak by każdy, kto na niego spojrzy, wyobraził sobie, że to żywa odrobina rtęci albo czystej magii wisi przed nim w powietrzu. Albo UFO.

Nie był pewien, przez kogo chciałby zostać pochwycony, ale miał cichą nadzieję, że będzie to ktoś doświadczony i obdarzony gustem, z Wejrzeniem aż po brzegi wypełnionym rzeczami, które widział i które do niego przemówiły. Tymczasem to dziewięciomiesięczny Tobias Raymond Hunter – zabrany na spacer przez matkę i drepczącego jeszcze nieporadnie brata – popatrzył ze swego wózka i rozmytym, nie bardzo skupionym Wejrzeniem pochwycił błyszczącą kulę unoszącą się w powietrzu.
 

Dosyć dziwny pokój

Z cichym puk Flashjack pojawił się w pokoju, który uznał za dość dziwny. Wejrzenie zdawało się mieścić wewnątrz sfery, ściany i sufit łączyły się ze sobą w łuku. Flashjackowi, faery zrodzonemu z picia, narkotyków i rozpusty, niespecjalnie przypadł do gustu różowy materiał, którym wszystko było wyścielone – aksamitnie gładki w dotyku i ciepły, przywodził na myśl skórę; w połączeniu z kolorem przypominał nieco ciało, co dla Flashjacka było albo niepokojące, albo trochę perwersyjne – nie potrafił zdecydować. Nie miał co prawda nic przeciwko odrobinie perwersji, ale… Nie był do końca pewien, czy ten wystrój mu odpowiada.

Zdecydowanie odpowiadały mu za to trzy najbardziej wyróżniające się elementy wystroju: nad głową wirowały zawieszone na obręczy geometryczne kształty, pomalowane na podstawowe, ale bardzo wyraziste kolory; pod stopami kilka warstw śnieżnobiałych narzut, błękitnych koców i złocistych futer tworzyło miękkie posłanie, na którym Flashjack zmieściłby się tuzin razy; a na wprost niego znajdowało się okrągłe okno, przez które widać było niebo bardziej niebieskie niż trójkąt wiszący nad głową i słońce bardziej złote niż futra pod nogami.

Wystrój przywodzący na myśl piersi i łono, proste ozdoby i jakże wygodne posłanie pozwoliły Flashjackowi szybko zrozumieć, gdzie się znajduje. Musiał przyznać przed samym sobą, że liczył na coś trochę innego, ale miejsce to tchnęło spokojem i komfortem. Padł na posłanie, zastanawiając się, jak głęboko mógłby się w nie zagrzebać, zanim dotarłby do dna Wejrzenia. W ramach prostego eksperymentu, z czystej ciekawości, wyobraził sobie, że zawieszona pod sklepieniem zabawka zaczyna się kręcić w przeciwną stronę. I tak też się stało.

– Myślę, że będzie mi tutaj całkiem dobrze – powiedział.

***

– Nie, nie, nie – powiedział Flashjack. – Tak nie może być.

Nie przeszkadzały mu piasek ani woda same w sobie, lecz to, że znajdowały się one w zupełnie niewłaściwym miejscu. Tobias Raymond Hunter miał pełne prawo zakochać się w swojej piaskownicy i dziecięcym basenie, a wnętrze Wejrzenia powinno to odwzorowywać, ale chłopak zupełnie nie miał wyczucia skali: piasek i woda zajmowały pół cholernego pokoju. A to, że rozciągały się także na część łóżka, było już czystą głupotą. W tej chwili posłanie miało kształt wąskiej klepsydry, z piaskownicą po jednej stronie i basenem po drugiej. Jeśli dodać do tego fakt, że na pozostałej przestrzeni zalegały klocki lego, drewniane sześciany z literami i inne zabawki, Flashjackowi nie zostawało wiele miejsca. Po tym, jak w czasie snu staczał się w jedną albo drugą stronę, odkrył, że nie jest wielkim fanem plucia piaskiem lub parskania wodą. Tak po prostu nie mogło być.

Przysiadł na drewnianym klocku i zastanawiał się przez chwilę, po czym zaprzągł wyobraźnię do roboty. Kiedy skończył, basen zajmował całą przestrzeń, na której niegdyś znajdowało się posłanie. Pośrodku zaś tkwiła przekształcona w słusznych rozmiarów wyspę piaskownica, której plastikowe brzegi odgradzały wodę. Pośrodku wyspy stała platforma z klocków, zasłana kocami i futrami, oraz pomost wiodący do okna na świat.

– O wiele lepiej – stwierdził.

***

– Ta – si – sia – powiedział Tobias Raymond Hunter, chichocząc, podczas gdy Flashjack po raz dziesiąty tego dnia wykonywał swój "Taniec Motyla-Zabójcy". Wydawało mu się, że chłopcu nigdy się to nie znudzi, ale i sam Flashjack chętnie go wykonywał tak długo, jak chciała tego jego publiczność. Kiedy Tobias Raymond Hunter uderzał jedną dłonią o drugą, co miało naśladować klaskanie, Flashjack ukłonił się z wdziękiem i zaczął jeszcze raz.

– Ta – si – sia! Ta – si – sia! – powiedział Tobias Raymond Hunter.

Jego ojciec, zupełnie nieświadomy obecności Flashjacka i przekonany, że syn zwraca się do niego ("Ta") z prośbą o zaśpiewanie ("si") ulubionej piosenki Toby'ego, Pikniku Pluszowego Misia ("sia"), rozpoczynał własny występ z nieco mniejszym entuzjazmem. Śpiewanie zaczynało go nużyć, lecz mimo to wkładał w nie dużo serca. Posłużył się nawet misiem Toby'ego, Fuzzym, jako rekwizytem. Toby nie zwracał na niego większej uwagi aż do połowy trzeciego refrenu (Flashjack zdążył już po raz osiemnasty wykonać swój [dość krótki] "Taniec Motyla-Zabójcy" i postanowił skończyć na dziś), kiedy to ignorowany dotychczas Fuzzy stał się nagle przedmiotem zainteresowania.

Flashjack siedział na skraju basenu, próbując schwytać złotą rybkę, kiedy Fuzzy wyłonił się, tańcząc, spomiędzy słoneczników, które zdążyły już niemal całkowicie zasłonić różowawe ściany Wejrzenia.

***

Miś to jedno, ale cała reszta stawała się powoli niedorzeczna. Flashjack wiedział, że to wszystko przez tę przeklętą opowiastkę na dobranoc, za którą przepadał Toby. Jego rodzice nie widzieli w niej pewnie nic złego, ale Flashjack (podobnie jak brat Toby'ego, Josh, który wzdychał głęboko ["to dla dzieciaków!"] za każdym razem, kiedy opowieść się zaczynała) zaczynał już mieć jej serdecznie dość. Nikt mu nigdy nie powiedział (a przynajmniej nic takiego sobie nie przypominał), że Oka Wejrzenie może się zmienić w menażerię wypełnioną najdziwaczniejszymi stworzeniami. Skrzydlewy latały po niebie na wielkich orlich skrzydłach, z grzywami powiewającymi na wietrze, małe puchate myszowce plątały się pod nogami, tygrosorożce wypadały nagle z lasu w najmniej spodziewanych momentach, żyrasłonie przebiegały gromadami… a bykrólik przebrał miarkę. "Śmieszny potwór z bykrólika, przód ma byka, tył – królika." Śmieszny. Jasne. "Gdy cię zobaczy w czerwonym, to będzie machał ogonem, wścieknie się srodze i cię pobodzie." Flashjack miał już serdecznie dość bodzenia i bykrólik nie wydawał mu się ani trochę zabawny.

– Musimy coś z tym zrobić, Fuzzy – powiedział, stojąc na pomoście i spoglądając na swój dom z klocków, skryty w dżungli. Potarł pośladki w miejscach, w które został wcześniej ubodzony. – Jest ich tutaj za dużo.

– Fuzzy – powiedział Fuzzy, którego słownictwo nie było zbyt imponujące.

Flashjack odwrócił się i spojrzał przez okno na lazurowe niebo i złociste słońce, które dziś wydały mu się szczególnie kuszące. Miał ochotę wyrwać się choć na kilka godzin, uciec z Wejrzenia, które zamieniło się w zoo, lecz Toby nie był już tak… otwarty jak wcześniej. Kiedy poprzednim razem Flashjack próbował wyskoczyć przez okno na zewnątrz, rozbił sobie nos. To kolejny problem, gdy jest się wytworem czystej fantazji: kiedy Wglądający zaczyna rozumieć różnicę między rzeczywistym a fantastycznym, a prędzej czy później to musi się wydarzyć, faerie muszą się stać jednym albo drugim, najczęściej drugim. Flashjack zapatrzył się w lazur i złoto.

– Widzisz to? – zapytał. – Tego nam właśnie trzeba. Miejsca.

Nie jakiegoś miejsca, lecz przestrzeni. Spojrzał w dół, na wodę odbijającą błękit nieba, mimo że sklepienie było różowe, i zaczął się zastanawiać… gdyby tak mógł wyciągnąć z niej niebo… to nie powinno być bardzo trudne dla faery

A Oka Wejrzenie było przecież dość dziwnym pokojem.
 

W Krainie Opowieści

Flashjack zeskoczył z grzbietu żyrasłonia i przerzucił sobie przez ramię płaszcz ze skóry skrzydlewa. Pomaszerował przez sawannę w stronę klifu, a gdy dotarł do jego stóp, pochylił się, by nie zahaczyć pióropuszem o wejście, i wkroczył do jaskini Fuzzy'ego.

– Wpadłem na pomysł, kolego – oznajmił promiennie. – Poczułem się zainspirowany.

– Fuzzy – mruknął posępnie niedźwiadek.

Gdyby Flashjack się zastanowił, mógłby pożałować swojego doboru słów. Biedny miś stawał się coraz bardziej poszarpany i zasępiony, odkąd zniknął pluszowy niedźwiadek, który zainspirował jego własne powstanie (rodzice Toby'ego twierdzili, że musiał się gdzieś zgubić; Flashjack podejrzewał, że maczał w tym palce Josh), a uwaga Toby'ego zwróciła się w stronę innych obiektów. Tak więc inspiracja nie była słowem, które wprawiało Fuzzy'ego w dobry nastrój; miś robił się z każdym dniem coraz bardziej wyblakły i ogarnęło go przekonanie, że zniknie na zawsze, gdy tylko zostanie na dobre zapomniany przez świat. Gdyby Flashjack się zastanowił, mógłby pochwalić się w inny sposób. Lecz Flashjack był faery, nie zważał więc zupełnie na fatalizm oraz mało dbał o to, jaki skutek jego słowa wywierają na innych. Dlatego wpadł do jaskini jak burza i zawisł w powietrzu przed swym dawnym przyjacielem z szerokim uśmiechem na ustach.

– Fuzzy, mój drogi – powiedział. – Jeśli chcesz nazwać mnie geniuszem już teraz, uczyń to śmiało. Możesz też poczekać i zrobić to dopiero, gdy zapoznam cię z moim planem. Tak czy inaczej, klnę się na wszystkie świętości, że do diabła ze mną, jeśli nie wpadłem na rozwiązanie twojego problemu.

– Fuzzy – odpowiedział Fuzzy.

– Ależ dziękuję – rzekł Flashjack. – Chodź ze mną.

***

Od ostatniej wizyty Fuzzy'ego na wyspie minęło już nieco czasu, więc kiedy "Jolly Roger" zawinął do portu, a małpia załoga zarzuciła kotwicę i zabrała się za oporządzanie okrętu, Flashjack, mimo trzydniowej podróży i posępności misia, natychmiast zapomniał o tym, że przybyli tutaj żeby czegoś dokonać, i zaczął opowiadać Fuzzy'emu o wszystkim, co zrobił. Pod starym pomostem mieszkał teraz troll, na wyspie znajdowało się jezioro – a na nim kolejna wyspa, na której znajdował się zamek i łodyga fasoli sięgająca aż do chmur, a w chmurach był zamek, w którym mieszkał olbrzym!

– Fuzzy – powiedział niecierpliwie miś.

– Dobrze, dobrze – powiedział Flashjack i zabrał go do swojego domu w dżungli (obecnie niemal całkowicie zakrytego przez pnącza; prawie nie widać było, że został zbudowany z klocków), odsunął rowerek z bocznymi kółkami (na którym Josh nie pozwalał jeździć swojemu bratu), posadził misia na pufie (który Toby zobaczył w domu wuja i ciotki, i to krzesło bez oparcia zdziwiło go niepomiernie), sam zajął otomanę (która stała w sypialni rodziców Toby'ego, i ponieważ była w połowie krzesłem bez oparcia, a w połowie skrzynią ze skarbami, zadziwiła go jeszcze bardziej niż puf), po czym przystąpił do objaśniania swego planu.

***

Flashjack uświadomił sobie, że Toby'ego oczarowały baśnie, kiedyś czytane mu na dobranoc, a teraz pochłaniane przez niego samego w ogromnych ilościach. Marzył o przygodach, pożądał ich, więc w Oka Wejrzeniu każdego dnia pojawiały się nowe cuda. Chciał krainy czarów, do której mógłby uciec, miejsca, w którym żył Kot w Butach, Jack Zabójca Olbrzymów czy Trzy Koziołki – to były obrazy jego pragnienia, pojawiły się więc w Oka Wejrzeniu. Ale w zaczarowanej krainie Toby'ego czegoś brakowało.

– On potrzebuje potwora – powiedział Flashjack. – Widziałem przez okno, jak zagląda pod łóżko, do szafy, jak otwiera oczy w środku nocy i zasłona przybiera przerażające kształty. Boi się tego, naturalnie, więc nie może przyznać, że chce potwora, ale to go także ekscytuje. Kraina czarów nie może istnieć bez olbrzymów, trolli i Wielkiego Złego Wilka, ale te, które Wejrzał, są jak z kreskówek. Ja wiem, że on ma ochotę na więcej.

– Fuzzy?

– I w tym właśnie momencie wchodzisz na scenę ty.

***

Niebo pociemniało z nadejściem nocy, słońce ustępowało miejsca księżycowi i gwiazdom, chowając się za horyzontem, pozwalając cieniom na wypełznięcie spomiędzy drzew, aż okryły całą wyspę. Tylko łuna z wielkiego ogniska oświetlała Flashjacka i Fuzzy'ego, stojących nad brzegiem wody.

Flashjack sięgnął w górę, w ciemność, i oderwał cienki pasek księżycowego światła, zaczął go ugniatać i rozciągać jak plastelinę, a następnie dmuchnął mocno, czyniąc je twardym jak kość. Zrobił to wszystko jeszcze raz, i jeszcze, aż wyrósł obok niego stos księżycowych kości. Zebrał trochę morskiej piany i zrobił z niej nożyce, którymi rozciął Fuzzy'ego, a następnie jedną po drugiej powkładał do środka kości. Następnie pomiędzy kciuk a palec wskazujący schwycił rąbek ciemności i oddarł cienką warstwę, którą przyciął odpowiednio i przy pomocy sosnowej igły oraz łodyżki winorośli zaczął naszywać drugą skórę na Fuzzy'ego.

Kiedy skończył, cofnął się o krok i spojrzał na swoje dzieło. Był dumny z Potwora, którego stworzył.
 

Zupełnie zwyczajny kuros

Z początku książki pojawiały się powoli. Przez długi czas można było się natknąć tylko na dżungle zamieszkałe przez Pigmejów, pustynie z wielbłądami i dzikimi rumakami, lasy pełne wilków, góry zasiedlone przez smoki, oceany, w których żyły węże morskie. Po jednej z erupcji pragnienia Flashjack obudził się i odkrył, że błękit nieba zniknął, zastąpiony przez bezkresną przestrzeń pełną planet i gwiazd; gdzieś tam czekały zupełnie nowe światy i przygody, statki kosmiczne przemieszczały się między nimi i toczyły bitwy kończące się wybuchami supernowych. Odtąd wyruszał na wyprawy badawcze i dawał się wciągnąć w epickie starcia, a za wszystkim zawsze wydawał się stać Fuzzy, czy raczej Mroczny Cień, jak wolał się teraz nazywać (choć Flashjack uważał to za nieco pretensjonalne). Flashjack często znajdował magiczną broń, miecze światła, pistolety laserowe, hełmy niewidzialności, odrzutowe plecaki, mundury tak krzykliwe, że każde faery nosiłoby je z dumą. Stając po stronie Dobra, pokonywał Fuzzy'ego i odsyłał go z powrotem w ciemność, z której przyszedł. Po jakimś czasie zdarzało mu się budzić już w innym miejscu, będąc kimś innym, najczęściej sierotą o nieznanym pochodzeniu (a w rzeczywistości księciem). To była niezła zabawa i Flashjack bardzo długo po prostu cieszył się ogromem pragnienia swojego Wglądającego, bogactwem nagromadzonych obrazów. Za każdym razem, kiedy budził się we własnym łóżku, biegł natychmiast na pomost, by spojrzeć przez okno z nadzieją, że uda mu się zobaczyć, jaką książkę czyta Toby, najmniejszą wskazówkę co do następnej przygody. Przez długi czas do Wejrzenia trafiała tylko zawartość książek czytanych przez chłopca. Później jednak stopniowo zaczęły przybywać same książki.

***

"To bardzo ładny regał", pomyślał Flashjack, "ale zupełnie nie rozumiem, po co chłopiec w tym wieku miałby Wglądać regały. Rozumiem, że krzesło może stać się tronem, stół przydaje się do wyprawienia uczty, szafa może być bramą do innego świata, ale regał to regał. Nie wywołuje okrzyków zachwytu".

Przeszedł kilka kroków w stronę wyspy, a następnie zawrócił, po czym stanął z rękoma opartymi na biodrach, przypatrując się regałowi. Nie był brzydki; cały z ciemnego drewna, prosty i solidny. Do tego dosyć praktyczny, można było z niego wyciągnąć kolejne regały, które się przydadzą do ułożenia książek – tomów oprawnych w skórę, nowiutkich wydań w jasnych obwolutach, tanich wydań kieszonkowych o pożółkłych stronach i kiczowatych okładkach. Wszystkie one zalegały gdzie popadło, pojawiały się w łóżku, na plaży, w komnatach zamkowych, na leśnych polanach, w górskich jaskiniach; podczas swojej ostatniej międzygwiezdnej podróży znalazł całą planetę książek. Ale praktyczność nie była kryterium, które Flashjack jako faery umieściłby wysoko na liście. Znajdowała się poniżej świecidełkowatości i bardzo daleko od cudaczności.

W opinii Flashjacka regał był dość przyziemny.

– To bezpieczne – odezwał się jakiś głos za jego plecami.

Flashjack odwrócił się, ale nikogo nie zobaczył.

***

Rzeźby zaczęły się pojawiać wkrótce po Incydencie z Głosem. Oczywiście posągi trafiały do Wejrzenia już dużo wcześniej, razem z popiersiami, reliefami, a raz pojawił się nawet kolos. Toby najwyraźniej przechodził fazę zainteresowania wszystkim, co wiązało się z antykiem – efekt uboczny zafascynowania mitami – o ile jednak wcześniejsze rzeźby były tylko dekoracją dla starć z Minotaurem, chimerą, hydrą i pozostałymi, tak te były inne. Flashjack nie zauważył tego przy pierwszej: wydawało mu się, że to zupełnie zwyczajny kuros w stylu Lizypa z Sykionu. Nie zauważył tego również przy drugiej, która wyglądała dość podobnie, choć rysami twarzy przypominała posąg Antinousa zamówiony przez Cesarza Hadriana (tyle że tutaj Antinous został przedstawiony tak, jak wyglądałby w początkach okresu dojrzewania). Nie zauważył tego nawet przy trzeciej, która dość wyraźnie przedstawiała młodego Aleksandra Wielkiego. Dopiero przy czwartej, piątej, szóstej i siódmej Flashjacka zaczęła zastanawiać… spójność tematyczna Toby'ego. Popędził więc do okrętu zbudowanego w całości z regałów, zaszył się w kajucie kapitana i po kilku godzinach porównywania posągów z ilustracjami w książkach (to z nich, podczas wielu wcześniejszych posiedzeń, zaczerpnął wiedzy na temat Lizypa, Antinousa i Aleksandra – a jeśli zastanawiacie się, jak też mu się udało zapamiętać takie rzeczy, skoro wcześniej nie potrafił zapamiętać nawet słońca, weźcie pod uwagę, że Flashjack był teraz niemal dojrzałym faery) zrozumiał, na czym polegają rozbieżności.

Na poziomie faktów nie dało się odnaleźć śladu takich posągów w świecie rzeczywistym. Na poziomie stylistyki kilka elementów odbiegało od klasycznego, przypominającego literę S kontrapostu, z biodrami wygiętymi w jedną stronę i ramionami przechylonymi w drugą. Na poziomie uderzających oczywistości – co nie dotarło do Flashjacka wcześniej tylko dlatego, że jako faery nie znał koncepcji decorum i za nic miał sobie przyzwoitość – rzeźbiarzom okresu klasycznego nie zdarzało się obdarzać swoich dzieł erekcjami.

– Nasz mały chłopiec staje się mężczyzną – powiedział do siebie Flashjack, uśmiechając się, ponieważ jako faery nie wiedział także, co to znaczy "heteronormatywność".

***

– Moja siła wzrasta z każdym dniem, stary przyjacielu – powiedział Fuzzy.

– Nie czas teraz na numery z Niegodziwym Łotrem – odpowiedział Flashjack. – Martwię się o Toby'ego. Książki i posągi, posągi i książki. A teraz jeszcze to.

Spacerowali po bibliotece, która pojawiła się w przeciągu ostatnich kilku tygodni; półki materializowały się stopniowo, najpierw jako cienkie linie w powietrzu, stopniowo gęstniejące, przeplatające się, rozgałęziające. Ściany robiły to samo, aż wreszcie cały budynek wykrystalizował się wokół siedziby Flashjacka, stapiając się z istniejącymi już elementami, niemal całkowicie się dopasowując, lecz nie do końca. Łóżko Flashjacka stało teraz na antresoli (mieszczącej sekcję dziecięcą i młodzieżową), która jeszcze niedawno nie istniała. Poniżej, w centrum budynku i na wprost od wejścia (strzeżonego przez dwa skrzydlewy), gdzie łóżko powinno się znajdować, stała lada połączona z biurkiem, tworząca kwadrat o boku długości czterech Flashjacków. Wyposażona była w komputer i katalog zbiorów, stempel wybijający datę, a także kuchenkę i zmywarkę. Najwyraźniej obiekt miał łączyć w sobie funkcje biurka bibliotekarza i kuchni. Dalej w głębi mieścił się główny magazyn biblioteki połączony z salonem (zajęty głównie przez powieści fantasy i science fiction). Można tu było nawet znaleźć męskie i damskie toalety, których Flashjack jednak unikał. Całkiem podobało mu się sikanie na śnieg, kiedy tylko można było go znaleźć, poza tym jednak raz spróbował "wydalania" i niezbyt mu się spodobało to doświadczenie. Gdzie nie spojrzeć, na półkach stały książki; wyjątek stanowił dział romansów, przez liczbę rzeźb przypominający muzeum.

Budynek nie był wiele większy od chaty Flashjacka, nie można go więc było nazwać dużą biblioteką. W istocie mocno przypominał Flashjackowi siedzibę biblioteki publicznej, którą często oglądał oczami Toby'ego. Chłopiec spędzał w niej teraz mnóstwo czasu; wyglądało na to, że tak bardzo uwielbiał swoje książkowe sanktuarium, iż stało się ono jego wymarzonym domem, zajmując miejsce nieco bardziej awanturniczej chaty w dżungli, którą preferował Flashjack. Ten czuł się zupełnie w porządku, kiedy sam dokonywał przekształceń obrazów przechowywanych przez Toby'ego, natomiast odwrócenie ról go nie zachwyciło. Niezdrowo było dla nastoletniego chłopca, żeby przechowywał w Wejrzeniu dom pełen książek. W dodatku nawiedzony.

– Nie rozumiesz, przyjacielu – powiedział Fuzzy. – Moja siła wzrasta z każdym dniem.

– Posłuchaj, Fuzzy, nie jestem dzisiaj w nastroju, żeby się bawić w Dobro i Zło. Rano w dziale z romansami znowu słyszałem Głos. "To bezpieczne. To bezpieczne". Stale to powtarza. Z naszym Wglądającym dzieje się coś złego.

– Nadal nie rozumiesz – odpowiedział Fuzzy. – To właśnie mnie martwi. Cokolwiek się z nim dzieje, czyni mnie silniejszym, bardziej żywotnym. Pełnym mocy. Jestem jego potworem. I w niektóre dni czuję się jak cholerny bóg.

Flashjack spojrzał na Fuzzy'ego, który jakiś czas temu przestał nalegać, by nazywać go Mrocznym Cieniem, i obecnie tylko śmiał się gorzko i powtarzał: "Ja nie mam imienia, Flashjack". Jego skóra została uszyta z nocy, przypominał czarną dziurę, bardziej pustkę niż obecność.

– I mam… pragnienia – powiedział niedźwiadek. – Chcę spalić to miejsce do gołej ziemi. Chcę zamienić te wszystkie posągi w pył i pożreć właściciela Głosu, usłyszeć, jak krzyczy, a potem zapada cisza.

"Fuzzy zrobił się ostatnio bardzo melodramatyczny", pomyślał Flashjack.
 

Duch obrazu

Przez większą część tygodnia z nieba spadały trupy pozbawione twarzy, krwawiące z poderżniętych gardeł. Flashjack siedział w bibliotece, przysłuchując się uderzeniom o dach, albo wstawał, by spojrzeć przez przeszklone ściany na ciała spadające na pomost jak szmaciane lalki, walące o deski i odbijające się od nich. Patrzył, jak zsuwają się lub staczają z pluskiem do wody, toną, a po chwili wynurzają się na powierzchnię, twarzą w dół, z krwią rozlewającą się jak atrament, aż całe morze staje się czerwone. Troll żyjący pod pomostem, spod którego nie wychodził od wielu dni, czaił się podczas tych opadów jako ciemny kształt, porywający zwłoki i ciągnący je w głębiny; Flashjack nie miał pojęcia, co tam z nimi robi, i nie był pewien, czy chce wiedzieć.

Jezioro płonęło. Wyspę pośrodku niego pokrywały trujące, kolczaste pnącza. Zamek na wyspie przemienił się w ruiny. Łodyga fasoli wyschła i obumarła, przybierając barwę kości; na jej szczycie olbrzym siedział w swojej twierdzy, z zaszytymi ustami i oczami, przywiązany do tronu drutem kolczastym i haczykami do łowienia ryb, które wbijały się w jego ciało. Flashjack próbował go uwolnić, lecz drut odrastał natychmiast po przecięciu. Flashjack płakał, słysząc jęki olbrzyma, które – jak doskonale wiedział – były błaganiem o śmierć, lecz nie potrafił się zmusić do zabicia go.

Najgorsi byli ci, których Flashjack potrafił zabić, ofiary tortur przybite do odartych z kory, pełnych drzazg gałęzi, ciała wiszące w powietrzu, przybite do martwej łodygi fasoli. Rozpoznawał twarze, które widział wcześniej przez okno, śmiejące się w grupach; wiedział, że są to udręczone obrazy dręczycieli, obrazy zemsty. Kiedy próbował je zdejmować, sięgały ku niemu z szaleństwem i żądzą mordu w oczach. On jednak nie mógł znieść ich cierpienia, nie w Oka Wejrzeniu, które powinno być miejscem piękna – skracał więc ich męki za pomocą noża, gdy tylko się pojawiali, jeden albo dwóch za każdym razem, przez większą część tygodnia, tuż po nawałnicy trupów.

***



W końcu ujawnił się właściciel Głosu i był to sam Toby, a właściwie nie-całkiem-Toby. Toby miał włosy ciemne, a nie-całkiem-on jasne. Toby był blady, a nie-całkiem-on opalony. Toby był chudzielcem, a nie-całkiem-on był po prostu szczupły. Toby nosił dżinsy, t-shirt, tenisówki i kurtkę baseballową, które nie całkiem do niego pasowały, a nie-całkiem-on miał na sobie te same ubrania, tyle że wyglądał w nich świetnie. Toby poruszał się trochę niezdarnie, jak wyrośnięty nastolatek, który nie w pełni jeszcze kontroluje swoje kończyny, a nie-całkiem-Toby wstał z fotela znajdującego się w salonie biblioteki z gracją sportowca, niemalże zwierzęcia. Podszedł do Flashjacka i jedną ręką położył na ladzie czytaną przed chwilą książkę, drugą pogłaskał gryfa stojącego u boku Flashjacka – gest płynnie przeszedł w wyciągnięcie ręki do powitania.

– To bezpieczne – powiedział.

– Dlaczego to bezpieczne? – zapytał Flashjack, ściskając wyciągniętą dłoń.

Duch obrazu, obraz ducha Toby'ego spojrzał na niego z krzywym uśmiechem, unosząc brew. Coś w tej niedbałej pewności siebie wydało się Flashjackowi znajome – ślad Josha, brata Toby'ego, a może kogoś innego, kogo Flashjack nie potrafił sobie przypomnieć.

– Nie jestem gejem – powiedział nie-całkiem-Toby.

Zaśmiał się, poklepał Flashjacka po ramieniu i odwrócił się, chwytając książkę z lady, po czym wrócił do fotela i usiadł na nim, kładąc stopy na stoliku.

– Chwileczkę – powiedział Flashjack; obserwował ostatnio Toby'ego, który wściekle próbował zetrzeć jakieś słowo z plecaka, i pozwoliło mu to uświadomić sobie kilka rzeczy. – Widziałem, na co patrzy, kiedy wali konia. Wystarczy spojrzeć na…

Wtedy właśnie, gdy wyciągnął rękę i spojrzał w tamtą stronę, Flashjack dostrzegł, że posągi w dziale romansów zostały zakryte białymi prześcieradłami, a nie-całkiem-Toby uśmiechnął się tak jak Josh, gdy zwyciężył w braterskiej bójce, jak dręczyciele, którym Flashjack wbijał nóż w serca, jak Toby w niektóre dni, kiedy stawał przed lustrem i patrzył na siebie długo, a w tym samym czasie w Oka Wejrzeniu z nieba spadały trupy.

***

Fuzzy roztrzaskiwał posągi łomem, który pojawił się w Wejrzeniu pokryty krwią i włosami. Z każdym uderzeniem duch obrazu, obraz ducha Toby'ego wydawał z siebie przeraźliwy wrzask i próbował zwinąć się w ciaśniejszy kłębek. Z każdym kolejnym rozbitym posągiem nie-całkiem-Toby coraz mniej przypominał spokojnego, pełnego gracji, beztroskiego heteroseksualnego chłopca jakim Toby chciał być, a coraz bardziej inną wersję, innego nie-całkiem-Toby'ego: nie tylko jego włosy były teraz ciemne, ale także oczy, paznokcie i zęby; nie był po prostu blady, lecz biały jak trup; nie był po prostu chudy, lecz przypominał szkielet; szarpał dżinsy i t-shirt, aż wisiały na nim w strzępach; wił się i wykręcał jak wąż.

Przy każdym uderzeniu Flashjack szeptał "nie".

– On nas zabija – warknął wcześniej Fuzzy. – Zabija siebie. Oni zabijają jego. On zabija ich. Nie rozumiesz, Flashjack? Nic, do diabła, nie pojmujesz? Nie widzisz, co trafia do Wejrzenia każdego przeklętego dnia?

Przedarł się przez pięciodniowy opad ciał, który zatopił jego okręt, wspiął się na pomost z odzianym w pancerz z kości ciałem trolla przewieszonym przez ramię; cisnął nim przez drzwi biblioteki i wpadł do środka, złapał oba gryfy i przetrącił im karki. Flashjack rzucił się do walki, odważny i bohaterski, machając nad głową płonącym mieczem, lecz jeden cios powalił go na ziemię.

Wtedy Fuzzy chwycił łom, któremu Flashjack przyglądał się wcześniej ze zmartwieniem, i wkroczył do działu romansów. Zerwał prześcieradło z pierwszego posągu. Nie-całkiem-Toby rzucił się w jego stronę z krzykiem wściekłości, grozy, strachu i rozpaczy, lecz zanim do niego dobiegł, łom zatoczył łuk w powietrzu i roztrzaskał marmur na drobne kawałki.

Teraz zaś Fuzzy zamachnął się jeszcze raz i ostatnie piękne ciało, wizerunek zamkniętego w kamieniu pożądania Toby'ego, rozprysło się na podłodze biblioteki. Fuzzy pochwycił ducha za włosy, podciągnął w górę, by Flashjack mógł się przyjrzeć i rozpoznać twarz jednego z chłopców, którzy dręczyli Toby'ego – lecz jakże przystojnego. Fuzzy puścił go i skierował łom w jego stronę. Teraz, gdy jego maska została przejrzana, nie-całkiem-Toby z szaleństwem w oczach skulił się w kącie, sycząc i plując.

– Oto, czym Toby chce być – warknął Fuzzy. – Czyż nie?

– Pierdol się, pierdol się, pierdol się!

– Jesteś obrazem jego pożałowania i nienawiści do samego siebie.

– Pierdol się!

– Czym tak naprawdę chcesz być? Głęboko w środku, pod tymi wszystkimi kłamstwami? Czym naprawdę chcesz być? Powiedz mu. Gadaj!

Ze łzami spływającymi po twarzy istota zwinęła się, drapiąc paznokciami posadzkę.

– Chcę być martwy!

Cień, który był Potworem Toby'ego i najbardziej oddanym ze wszystkich jego obrazów, zamachnął się łomem szybko i mocno i z obrzydliwym chrupnięciem uderzył w głowę nie-całkiem-Toby'ego.

***

– Nie możesz tego zrobić, Flashjack. Nie pozwolę ci na to.

– Czy twój pomysł był lepszy? Był? Myślałeś, że jeśli zniszczysz kłamstwa, zmusisz go do stawienia czoła prawdzie, to wszystko będzie w porządku? Że to nie będzie ostatnia kropla?

Wokół nich, w Oka Wejrzeniu, szalała wichura, pośród płomieni spadały meteoryty i gwiazdy, miażdżąc wszystko, wypalając dziury w miejscach, w które trafiły – w piekle pragnienia. Ruiny biblioteki płonęły, podobnie jak reszta wyspy. Każdy zamek i królestwo, miasta i sawanny, lasy i pola, wszystkie Wejrzane cuda w wyobraźni Toby'ego płonęły. Tylko Flashjack i Fuzzy byli w stanie przetrzymać pożogę zniszczenia, jeden bardziej rozpłomieniony niż sam ogień, drugi ciemniejszy od najczarniejszego dymu; tylko oni dwaj na niewielkim ocalałym skrawku pomostu. Flashjack wystrzeliwał w niebo strumienie lodowatej wody jak pociski przeciwlotnicze, co owocowało deszczem iskier, jednocześnie zaś desperacko próbował skupić się na stosie ciał, nad którym klęczał.

– Mogę to zrobić – powiedział. – Dam mu coś, czego będzie mógł się trzymać, coś, czego będzie mógł pragnąć.

Jego ręce pracowały jak szalone, obracając i skręcając, ściskając i rozciągając mięso i kości, budując szkielet i splatając mięśnie, a później przyczepiając je na miejsce.

– On nie chce pragnąć – warknął Fuzzy. – On chce niczego nie pragnąć.

– Sprawię, że będzie chciał – odpowiedział Flashjack.

W centrum serce, które niegdyś należało do nie-całkiem-Toby'ego, ciało zbudowane ze wszystkich obrazów odtrąconego pożądania – gdy Flashjack skończy, chłopak będzie piękny. Całe pragnienie bycia i pragnienie posiadania Toby'ego zlane w jedno, nie będzie można im się oprzeć, nie będzie można im zaprzeczyć.

– Nie mogę ci na to pozwolić – rzekł Fuzzy. – On chce, żebym ci przeszkodził.

Flashjack spojrzał na łom tkwiący w dłoni cienia, a później w mroczną pustkę, gdzie powinna się znajdować twarz. Gdyby tkwiły w niej oczy, Flashjack spojrzałby w nie z żarem równym kataklizmowi wokół nich.

– Na pewno? – spytał Flashjack.

Kiedy cień się zamachnął, gruba ściana lodu wyrosła nagle pomiędzy nimi, mieniąca się błękitem nieba, a jednocześnie wytrzymała jak drzwi schronu, i chociaż cień walił w nią łomem niczym kilofem, raz za razem, pozostawiając szczelinę grubości włosa i smugę krwi, nie pękła. Flashjack podniósł swoje dzieło, podtrzymując głowę dłońmi i przybliżając twarz, by pocałunkiem tchnąć w nie samego siebie.
 

Szklane więzienie

Flashjack skulił się w swoim szklanym więzieniu, patrząc, jak płomienie niszczą Oka Wejrzenie, pochłaniając wszystko, doprowadzając morze do wrzenia, paląc rafę koralową, wodorosty i martwe ryby wyrzucone na piasek. Wkrótce nie było już widać nic poza ogniem, tylko czasami pośród płomieni przemykał mroczny kształt, przystający i wznoszący ramiona, wirujący, cieszący się zniszczeniem. Flashjack patrzył na to przez długi czas – nie był pewien jak długi – obejmując ramionami kolana, tęskniąc za swymi skrzydłami i niewinnością. Jego dziwne, nowe ciało było prawdziwym dziełem sztuki, lecz nie wykorzystywał go tak, jak należało. Powinien być na zewnątrz, w Wejrzeniu, bezwstydnie ciesząc się sobą, oferując Toby'emu obraz nieskrępowanego pożądania. Ale to nie było bezpieczne.

Czekał, spodziewając się, że Fuzzy wróci i po raz kolejny spróbuje wybić sobie drogę do wnętrza sanktuarium i potrzasku, który Flashjack stworzył, zamieniając wodę w lód, a lód w szkło. Fuzzy'ego jednak pochłonęła jego nowa funkcja władcy piekieł. Flashjack czekał więc, mając nadzieję, że ogień wypali się któregoś dnia, już wkrótce; zakładał, że kiedy potrzaskane marzenia, które zasilały płomienie, zamienią się w popiół, kiedy nie będzie już o co dbać, to ognista burza wygaśnie, ogień pochłonie sam siebie.

Płomienie piekielne wciąż szalały.

***

Flashjack skulił się w swoim szklanym więzieniu, patrząc, jak chłopak po drugiej stronie wali pięściami w ścianę. Ukrył twarz w skrzyżowanych ramionach, lecz to nie pomogło; nie słyszał krzyków, dzięki czemu w nocy mógł zwinąć się w kulkę i próbować spać, lecz nawet pod zamkniętymi powiekami widział kolejne fale torturowanych dręczycieli; każdy przybywał nagi i przerażony, każdego łamano, raniono i okaleczano przez dni, tygodnie, miesiące, a później zdzierano z nich skórę, przyszywano ją do konstrukcji z księżycowych kości wbitych w ramiona, aż w końcu wznosili się ponad rzeź na skórzastych skrzydłach i dołączali do grona oprawców witających już kolejny transport.

Czasem do Wejrzenia trafiało coś pięknego, coś cudownego, ale nie trwało długo; tylko kilka obrazów, które pojawiły się w celi Flashjacka, uchroniło się przed zniszczeniem, cała reszta została zmiażdżona i sponiewierana przez demony, zepsuta i spalona. Pozostały szczątki pomostu, obecnie wyglądające jak nieduży podest zbity z desek. Wokół zalegał piasek, ciepły i złocisty, który pewnego dnia spadł strużką, jakby przesypywany niewidzialną ręką. Były tam także gładki kamyk i muszla morska, które Flashjack trzymał teraz w dłoniach, zastanawiając się, czy trzymając się ich, czy samemu będąc czymś, czego można się trzymać, utrwalał tylko ból, czy gdyby pozwolił ścianie upaść a demonom rozszarpać ostatnie resztki pragnienia, sprawiłby, że to wszystko by się skończyło. Nie potrafił tego zrobić.

***

Flashjack skulił się w swoim szklanym więzieniu, odwrócony plecami do grozy Wejrzenia, wyglądając przez oko Toby'ego na lazurowe niebo i złociste słońce. Obraz przesunął się i teraz widać było śmiejącą się twarz, ale pełną radości, nie okrucieństwa, twarz przyjaciela strojącego niedorzeczne miny, unoszącego nos palcem tak, że przypominał świński ryj. Życie chłopaka nie było całkiem pozbawione szczęścia, przyjaźni, radości; w jego świecie istniały jesienne liście, puszysty śnieg, wiosenne pączki kwiatów oraz gorące, rozedrgane letnie dni takie jak ten, kiedy Flashjack przykładał dłonie do ściany i marzył o tym, by ściągnąć to niebo i słońce do pustkowi Wejrzenia. Przyjaciel Toby'ego powiedział coś, wysłuchał odpowiedzi, po czym zaśmiał się i otworzył szeroko oczy w wyrazie niedowierzania – "nie ma mowy, stary!" – a Flashjack zastanawiał się, jak to możliwe, że jego Wglądający cieszy się towarzystwem, śmieje się i żartuje, a jednocześnie jest pozbawiony pragnienia.

Po raz kolejny tego popołudnia Flashjack uniósł niewielki odłamek lustra, który upadł na piasek obok niego kilka dni temu. Przysunął go tak blisko szkła, jak tylko się dało, i poruszał nim we wszystkie strony.

Kiedy widzisz błysk w czyimś oku, musisz zdawać sobie sprawę, że często jest to faery puszczający zajączka, aby sprawdzić, czy w twoim Wejrzeniu także mieszka faery; małe "cześć, jak się masz?" od jednego duszka do drugiego. Ale czasem to, co wydaje się błyskiem fantazji, może być równie dobrze iskrą szaleństwa, a faery w Oka Wejrzeniu może wysyłać sygnał SOS w nadziei, że ktoś – ktokolwiek – przybędzie na pomoc.

Po raz kolejny tego popołudnia odpowiedź nie nadeszła.

***

Flashjack przebudził się z drgnięciem, przetarł oczy i przeczesał włosy. Na palcach poczuł wilgoć. I zobaczył…

Oka Wejrzenie było ciemne i puste, a on sam był mokry od kropli skapujących z sufitu jego szklanego więzienia, które stało się więzieniem z lodu. A kiedy stanął na nogach i wyciągnął rękę, by dotknąć ściany, ta zupełnie straciła formę, rozlewając się i wsiąkając w piasek i popiół. Z oknem za plecami, Flashjack wyjrzał w ciemność, lecz poza nią nic tam nie było, ani ognia, ani demonów.

Tak, to ja – powiedziała ciemność, a Flashjack rozpoznał głos i przeraził się, pamiętając, do czego jest zdolny Potwór Toby'ego. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że jego ton jest inny. Dało się w nim słyszeć coś o wiele gorszego niż gorycz i gniew, które roztrzaskiwały posągi, coś bardziej przerażającego niż mroczna, rozpaczająca postać, która stała z łomem w ręku i pustką w miejscu, gdzie powinny znajdować się oczy. Ale Flashjack zdał sobie także sprawę z tego, że ta nowa rzecz nie była dla niego zagrożeniem,

– Nie chcesz mnie zabić – powiedział.

To już nie ma znaczenia. Nic już nie ma znaczenia.

Słowa te przeszyły Flashjacka dreszczem.

– Nie rozumiem.

Ciemność nic nie odpowiedziała, nie dała żadnego wyjaśnienia, ale jak gdyby się zagęściła, skupiła w kształt nieco ciemniejszy niż otoczenie, stojący w pewnym oddaleniu od Flashjacka i wpatrujący się w okno. Flashjack także odwrócił się w jego stronę i z początku nie rozumiał tego, co widzi. Toby trzymał w ręku kubek herbaty, przy fotelu siedział wpatrujący się w niego pies, po salonie kręcili się ludzie – wujek i ciotka, i inni – a ojciec Toby'ego stał w kuchni przy telefonie, matka, ocierając oczy, podniosła się z sofy, żeby zrobić więcej herbaty, ojciec wykręcił kolejny numer i mówił coś, później wykręcił kolejny numer i mówił coś, a potem wykręcił kolejny numer i mówił coś, a Toby wpatrywał się w niego nieruchomo, choć wydawało się, że ojciec powtarza tę samą rzecz w kółko, aż wreszcie przestał mówić, puścił słuchawkę i ukrył twarz w dłoniach, a Toby odwrócił głowę i spojrzał na telewizor, na którym stało oprawione w ramkę zdjęcie Josha.

A później powierzchnię okna pokryły łzy.
 

Garść wieczności

Flashjack pracował przez cały pogrzeb. Kiedy samochód wiózł rodzinę do kościoła, Toby wyjrzał przez okno i nagle w Wejrzeniu pojawił się migoczący obraz drogi, po której jechali, oraz punkt, jaki właśnie minęli, i stał tam Josh, ze słońcem we włosach wpadających do oczu, mający właśnie postawić krok i odejść, ale nie stawiający go, pochwycony w chwili trwającej wieczność. Flashjack chwycił drogę i przyczepił jeden koniec do krawędzi okna, a drugi rzucił w ciemność, gdzie potoczyła się tak daleko, jak chciałby Toby, czyli w nieskończoność, a po jej obu stronach rozwinęły się pola sięgające tak daleko, jak sięgało oko, moment przemieniony w wieczność.

***

Rodzina siedziała w kościele, nie zwracając uwagi na kapłana mruczącego coś nad ciałem chłopca, z którym ksiądz nigdy, o ile wiedział Flashjack, nie miał żadnego kontaktu. Flashjack sięgnął po zastygły obraz Josha-który-nie-odszedł, pochwycił każdy błysk, każdą iskrę tego wspomnienia, jaka pojawiła się w Wejrzeniu, i złożył je w uśmiech, dumny krok, styl, nagrody sportowe, kolekcję płyt i plakat Davida Bowiego, próżność, zadziorność, oraz błyskotliwość, którymi obdarzony był Josh-zanim-odszedł.

***

Kiedy samochód opuścił podjazd przed kościołem i wytoczył się na ulicę, przechodzący starszy mężczyzna przystanął i zdjął kapelusz, po czym wyprostował się, oddając w ten sposób cześć pamięci nieznajomego. Flashjack pochwycił falę niewypowiedzianej wdzięczności, łzy wzruszonego Toby'ego, chcącego powiedzieć, jak wiele ten gest znaczył, jak wyrażał wszystko, co można było i co należało powiedzieć w obliczu śmierci. Flashjack przeobraził łzy w morze, z morza wyciągnął lazurowe niebo, a na niebie umieścił słońce utworzone z refleksów na włosach obrazu stojącego przed nim, by oświetlało i ogrzewało Josha na drodze do wieczności.

***

Trumna z lśniącego mahoniu sunęła powoli za czerwoną aksamitną zasłonę. Josh odchodził na zawsze do krematorium, w płomienie, popiół i dym, a Flashjack pochwycił stos pogrzebowy i łódź Wikingów, mauzoleum oraz rozdarte szaty i garście włosów, cały ogromny, idiotyczny spektakl, który Toby stworzył w Oka Wejrzeniu, jak gdyby jakikolwiek monument lub rytuał mogły wystarczyć, jak gdyby mogły oddać bezmiar jego smutku. Flashjack przemienił stos pogrzebowy w jesienny las pełen żółtych, czerwonych i pomarańczowych liści; łódź zmieniła się w smoka, który pomknął w przestworza, ze skrzydłami w miejscu żagli, by wirować, szybować i pikować, by zagłębić się w ziemi i ożywić ją smoczą siłą. Mauzoleum zostało przeobrażone w pałac, a pałac w miasto, w setkę miast, każde mniejsze niż ziarnko piasku, garść wieczności, które Flashjack rozrzucił po Wejrzeniu, by rosły. Później użył włosów, by z potarganych ubrań uszyć sobie strój Arlekina, nie czarno-biały w romby, ale w odcieniach brązu równie bogatych, co ziemia.

Odwrócił się w stronę obrazu Josha-który-nie-odszedł, Josha-zanim-umarł, Josha-który-nie-umarł – Josha, za którym Toby będzie już zawsze tęsknił i którego powrotu będzie pragnął tak bardzo, że wszystkie inne pragnienia wydadzą się równie mało znaczące, co pył rzucony na wiatr – i skłonił się, wskazując drogę wyciągnięciem ręki.
 

Epilog

Nie należy zakładać, że to zakończenie i nowy początek były dla Toby'ego momentem cudownego uzdrowienia, które zaleczyło wszystkie rany i odegnało wszystkie obawy. W latach, które Flashjack spędził, podróżując z Joshem po bezdrożach Wejrzenia, wielokrotnie nastawały ciężkie czasy, kiedy dawna ciemność powstawała w nowych formach, a miasta ogarniały płomienie. Choć Toby nie mógł zaprzeczyć swemu pragnieniu niekończącego się letniego dnia, w którym jego brat wciąż żył, lazurowego nieba, złotego słońca i zielonych pól, choć z tego obrazu pod stopami Flashjacka wyrosły całe połacie innych, zapełniając Oka Wejrzenie nowymi cudami, i choć w którymś momencie tej długiej i niespokojnej podróży stało się jasne, że wiele obrazów pojawiających się każdego dnia było odbiciem pragnień Toby'ego, a nie wspomnieniami utraconego brata ("pasterze pieprzący się w zagajniku byli aż nadto wyraźnym dowodem", pomyślał Flashjack), to nadal, czasami, wiatr przynosił ze sobą popiół i dym, i czasami, gdy przychodziły burze, chmury przybierały karmazynowy odcień, ślad krwi i ognia; Flashjack wznosił oczy ku niebu z nadzieją, że nie zobaczy spadającego trupa. Wiele lat minęło, nim Toby nauczył się znów cenić życie.

***

Ale kiedy już mu się to udało, Flashjack zdumiał się żywością odrodzonego pragnienia chłopaka. Wytworzone przez niego obrazy może nie były wielkimi, ekscytującymi światami pełnymi dzikich przygód. Wiele z nich cechowała subtelność sprawiająca, że Flashjack niemal ich nie zauważał: trawa na polu, falująca pod wpływem wiatru, delikatne wstęgi stratocirrusów na niebie; sposób, w jaki pomarańczowe światło lampy padające na piaskowiec może nadać budynkowi teksturę jak z dzieł olejnych dawnych mistrzów. Flashjack pojmował, że wszystkie te obrazy ukazywały głód rzeczywistości, potrzebę cieszenia się chwilą obecną, wszystkimi ulotnymi momentami piękna, które mogłyby przejść niezauważone, gdyby człowiek nie zdawał sobie sprawy z tego, jak szybko przemijają. Wiedział więc, że zaszła zmiana. Jednak to, jak bardzo była głęboka, uświadomił sobie dopiero, kiedy znalazł pluszowego misia leżącego w polu porośniętym wysoką trawą. Miś był znacznie mniejszy i nie tańczył – w ogóle się nie poruszał – zwyczajna pluszowa zabawka, nieco sfatygowana, lecz doskonale rozpoznawalna jako obraz pragnienia z dzieciństwa. Tak samo rozpoznawalna była ciemność w jego oczach, ciemność pozbawiona szału, pozbawiona nienawiści, pozbawiona rozpaczy – ciemność pełna cichego smutku.

– Pamiętam – powiedział Josh. – To Fuzzy. Należał do niego.

Drobną dłonią wyciągnął misia z uścisku Flashjacka.

– Zaniosę mu go – rzekł chłopiec.

Odwrócił się i pobiegł przez pole, niemal całkowicie niknąc w wysokiej trawie. Flashjack ruszył za nim, uśmiechając się na myśl o Wielkim Wyzwaniu, jakie mógłby z tego uczynić, ale cichy głos rozlegający się tuż przy jego uchu sprawił, że zatrzymał się w pół kroku.

Pozwól mu iść – powiedział wiatr buszujący pośród traw, pustka będąca być może, jak pomyślał Flashjack, prawdziwym duchem Wejrzenia. – Pozwól mu iść. Zajmę się nim. On tego chce. Wracaj do domu.

Flashjack kiwnął głową, lecz stał jeszcze przez długą chwilę, patrząc, jak chłopiec znika w trawie z misiem w dłoni, a potem odwrócił się i poszedł przed siebie.

***

Minęły lata odkąd ostatnim razem stał przy oknie będącym okiem Toby'ego, a teraz, po uleczeniu pragnienia chłopaka, Flashjack był ciekaw, jakie nowe cuda zastanie w miejscu, w którym wszystko się zaczęło. Cóż więc tam znalazł? Być może, by uczynić zadość najbardziej zauważalnemu efektowi tej przemiany, powinniśmy ująć to w następujący sposób: cóż miałby tam znaleźć, jeśli nie innego faery? I oto był tam, siedział na gałęzi jabłoni, popijając najczerwieńsze wino i paląc coś, co można opisać tylko jako Doskonałego Skręta, tak prostego i gładkiego, że stanowił istne arcydzieło. Faery machał mieniącymi się skrzydełkami, różkami wydłubywał brud spod paznokci, a od czasu do czasu przeczesywał lub mierzwił zieloną czuprynę. Wydawał się zupełnie zadomowiony.

– A ty kim do cholery jesteś? – zapytał Flashjack. – Skąd się tu wziąłeś?

– Witaj – powiedział drugi faery. – Nazywam się Puckerscruff. Jestem faery. A ty jesteś obrazem pożądania, zgadza się? Muszę przyznać, całkiem niezłym. Gust i wyobraźnia; wiedziałem, że wybrałem dobrego Wglądającego. Chcesz macha?

– Czekaj no chwilę. To ja tu jestem faery – odparł Flashjack. – To moje Wejrzenie. Znajdź sobie własne, do diabła.

– Nie ze mną te numery. Gdzie są twoje skrzydła?

Skrzydła Flashjacka wystrzeliły z jego pleców, gdy ten skrzyżował ramiona w geście urazy. Puckerscruff wyglądał na zaskoczonego, potem podejrzliwego, potem zmartwionego, a potem winnego.

– Słuchaj, kolego, nie widziałem błysku. Sprawdziłem i nie było błysku. Aż go skręcało, żeby kogoś Wejrzeć. Mój stary pryk tak mnie już nudził, że miałem ochotę ze sobą skończyć. Szukałem więc czegoś nowego, a to miejsce wyglądało na puste, pomyślałem więc, że odstawię małe przedstawienie na wszelki wypadek, więc w czasie, gdy patrzyli sobie w oczka i uprawiali językowe tango, no i… i… nie patrz tak na mnie. Gdyby nie poszukiwał faery, to by mnie tu nie było, prawda? Wygląda to tak, jakby ktoś zaniedbywał swoje obowiązki. Za bardzo zajęty figlowaniem z fantazjami erotycznymi, co? Już dobrze, dobrze, przepraszam, odwołuję to. Ja tylko… proszę, nie każ mi tam wracać. On ma bzika na punkcie mody, markowe ciuchy i nic więcej, bez stylu, bez polotu, wyobraźnia sroki, to mnie dobija. Ty i ja, stary, ty i ja, będziemy drużyną, duetem. Pokażę ci sztuczki, o jakich ci się nie śniło.

W trakcie tej przemowy Flashjack przesuwał się naprzód, napierając na Puckerscruffa, który wycofywał się, unosząc ręce w obronnym geście. Jednak przy ostatnim zdaniu Flashjack zatrzymał się. Widział przez okno Toby'ego, który spoglądał ponad swoją klatkę piersiową i brzuchem na unoszącą się i opadającą rytmicznie głowę.

– Jakiego rodzaju sztuczki? – zapytał Flashjack.

Więc Puckerscruff mu pokazał.

***

Nie należy zakładać, że to zakończenie i nowy początek były dla którejkolwiek z zaangażowanych stron katartycznym objawieniem, dzięki któremu ustabilizowała się tożsamość seksualna i zniknęły wszelkie wątpliwości. Dla Toby'ego w żadnym wypadku nie był to pierwszy raz i w żadnym wypadku nie był to ostatni krok. Dla Flashjacka było to jedno z najbardziej niesamowitych doświadczeń, jakich zaznał, lecz – jak stwierdził w sposób całkowicie pozbawiony taktu – nie tak dobre, jak kiedy on to robił. Dla Puckerscruffa była to jedna z wielu seksualnych przygód, i choć Flashjack prezentował się nie najgorzej, był mało doświadczonym kochankiem. Puckerscruff uznał, że przydałby mu się porządny trening.

Oka Wejrzenie nie przemieniło się w jednej chwili w całkowitą idyllę. Opady potrzaskanych płyt, wichury wywołane przez na wpół stopione didżejskie konsolety i wybuchające kule lustrzane, występujące w czasie, gdy Toby odkrywał scenę gejowską, były dla Flashjacka utrapieniem. Uważał – i dawał temu wyraz głośno i często – że jeśli Toby tak bardzo chciał się z kimś przespać, a jednocześnie chodzenie do klubów było dla niego taką udręką, wystarczyłoby, żeby przeszedł się do parku i postarał się wyglądać apetycznie. W istocie zaś Flashjack martwił się – chociaż nie pisnął o tym ani słowa – że Toby nie chodzi na pikiety, ponieważ podświadomie nadal nie pogodził się ze swoją seksualnością. Z kolei Puckerscruff, przerażony brakiem gustu muzycznego swojego poprzedniego Wglądającego, za to zachwycony stworzonym przez Toby'ego obrazem idealnej muzycznej kolekcji, szalał w trakcie burz, wymachując pięściami i machając głową pośród spadających odłamków, śpiewając na cały głos "Anarchy in the UK".

Trzeba również powiedzieć, że Puckerscruff i Flashjack nie byli – jak przewidziała wnuczka brata jego dziadka (przybrana), Pebbleskip – najspokojniejszą z par, co często skutkowało podziałem Wejrzenia na moją część i twoją część. Z dwoma faerie w Wejrzeniu, jak ostrzegała Pebbleskip, uczucia Toby'ego stawały się czasem dość gwałtowne, błysk w jego oku przypominał bardziej sztuczne ognie. Flashjack i Puckerscruff widzieli to w sposobie, w jaki pił, palił, imprezował i malował… zawsze z pasją. Natomiast przemowa Pebbleskip na temat aniołów i demonów dawno już odeszła w niepamięć, więc kiedy nadeszła inwazja, byli trochę zaskoczeni, choć może nie tak bardzo z uwagi na halucynogeny, które Toby zażył kilka godzin wcześniej, oraz fakt, że Flashjackowi i Puckerscruffowi udało się wyrwać na zewnątrz i teraz wirowali w powietrzu, odgrywając nieco poprawioną wersję Flashjackowego "Tańca Motyla-Zabójcy". Toby przyglądał się temu z rozbawieniem – jego rozróżnienie tego, co rzeczywiste i wyimaginowane, nieco się zatarło. Puckerscruff jako pierwszy dostrzegł demony wypełzające z kątów pokoju, najpierw jednego, później następnego i coraz więcej, całą hordę, a wkrótce także anielskie zastępy.

– Taaa, jasne – powiedział. – Nie ma szans, koledzy. Możecie się odpierdolić.

Wspólnie z Flashjackiem rozpoczęli jeszcze inną wariację "Tańca Motyla-Zabójcy", wymierzoną w anioły i demony, wzbogaconą o dodatkowe gesty dłońmi. Kiedy skończyli, inwazja również dobiegła końca, jej niedobitki wzniosły się na wielobarwnych skrzydłach, każdy z nich odrodzony jako poryw czystej fantazji.

– O wiele lepiej – powiedział Toby.

 

Hal Duncan

Szkocki pisarz fantasy, członek Glasgow Science Fiction Writers Circle. Urodził się w 1971 r. w małej miejscowości w hrabstwie Ayrshire, obecnie mieszka w Glasgow, gdzie ukończył Glasgow University i do 2005 roku pracował jako programista komputerowy. Jego pierwsza powieść, Welin, otrzymała nagrodę Spectrum i była nominowana do kilku innych (w tym do Locusa i World Fantasy Award). Wydał też kontynuację Welinu pt. Atrament oraz trzy tomiki poezji, a także mikropowieść Ucieczka z piekła. Jego opowiadania ukazały się w magazynach takich jak Fantasy, Strange Horizons, Interzone czy Nowa Fantastyka oraz w antologiach Nova Scotia, Logorrhea i Paper Cities. Jest autorem wystawionego przez University of Chicago Theater Group musicalu Nowhere Town.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.