» Fragmenty książek » Ogień przebudzenia

Ogień przebudzenia


wersja do druku

Ogień przebudzenia

Rozdział 1

Lizanne

 

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Pan Redsel znalazł ją na dziobie tuż po zachodzie słońca. Nabrała zwyczaju przesiadywania tam wieczorami, jeśli tylko pogoda pozwalała; patrzyła na gwiazdy i księżyce, rozkoszując się morską bryzą na skórze i nieustannym miarowym pluskiem dwóch kół łopatkowych Obustronnej Korzyści. Ich rytm był bardziej nieśpieszny tego wieczoru, kapitan zwolnił, kiedy zbliżyli się do Wysp Barierowych i ukrytych wśród nich niebezpieczeństw. Rankiem otoczą ich wzburzone prądy Cieśniny i łopatki zaczną się kręcić z pełną prędkością, ale na razie należało zachować stateczne tempo i ściśle trzymać się map i kompasu.

Nie odwróciła się, kiedy pan Redsel podszedł, chociaż mimo plusku łopatek było słychać jego kroki. Zamiast tego wpatrywała się we wschodzące księżyce, Serphię i Morvię, żałując, że tej nocy ich większa siostra nie jest widoczna. Zawsze uwielbiała widok miriadów dolin i gór Nelphii, w większości wolnych od kraterów, które szpeciły jej siostry. Oto zalety płynące z do niedawna jeszcze aktywnej powierzchni, powtarzał jej ojciec. Ale mimo wszystko to martwy świat.

– Panno Lethridge – powiedział pan Redsel, stając za jej plecami.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Nie odwróciła się, ale wiedziała, że zachowa dystans, jak nakazywało dobre wychowanie. Ostrożna obserwacja podczas rejsu utwierdziła ją w przekonaniu, że pan Redsel jest zdecydowanie zbyt doświadczonym człowiekiem, by pozwolić sobie na jakąkolwiek niezręczność w krytycznej chwili.

– Jak widzę, zastałem panią zagubioną wśród szeptów zmierzchu.

Marsal, pomyślała w duchu. Zaczyna od cytatu. Nieco to banalne, ale dostatecznie niejasne, żeby zasugerować naukową przeszłość.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

– Panie Redsel – odpowiedziała z odrobiną ciepła w głosie. – Czy mam rozumieć, że karty panu nie sprzyjały?

Pozostali pasażerowie spędzali wieczory na różnych rozrywkach, przede wszystkim na grach karcianych i amatorskim brzdąkaniu na wiekowej pianoli w luksusowym, ale skromnym pod względem rozmiarów salonie. W większości wypadków chętnie zostawiali ją w spokoju, czasem tylko próbowali wciągnąć do rozmów o błahostkach. Status Udziałowca miał swoje zalety. Nikt z pasażerów nie miał dostatecznie wysokiej pozycji ani też takiego tupetu, żeby narzucać się jej ze swoim towarzystwem w stopniu uciążliwym. Jednakże pan Redsel troszczył się o nią bardziej niż inni. Mimo to aż do tego wieczoru nie zwrócił się do niej ze sprawą, o której wiedziała, że jej nie uniknie, od chwili kiedy wszedł na pokład w Feros.

– Żałobne Walety nigdy nie były moją grą – odrzekł. – Panna Montis ograła mnie na całe dziesięć obligów, zanim nabrałem dość rozumu, żeby wymówić się od dalszej gry.

Odczekała, aż cisza przeciągnie się, zanim odwróciła się do niego w nadziei, że jej opór sprawi, że pan Redsel bardziej się odsłoni. Jednakże on wykazał się godnym uznania zdyscyplinowaniem, zachowując milczenie, chociaż fakt, że zdecydował się sięgnąć do kieszeni marynarki po cygarnicę, zdradził pewne zniecierpliwienie.

– Dziękuję – powiedziała, kiedy podsunął jej otwartą cygarnicę i wyjęła jeden z cieniutkich, zawiniętych w liść specjałów. – I to jeszcze dalcyjska – dodała, przesuwając cygaretką pod nosem, żeby lepiej poczuć aromat.

– Wszystkie inne wydają mi się tanim zamiennikiem – odpowiedział, pocierając zapałkę o draskę i pochylając się ku swojej rozmówczyni.

Dym buchnął, kiedy przyłożyła cygaretkę do ust i zaciągnęła się, żeby liść zajął się płomieniem. Amator mógłby wykorzystać tę okazję, żeby już pozostać blisko niej, może nawet skraść pocałunek, ale nie pan Redsel.

– Należy zaspokajać swoje pasje przy każdej okazji – powiedział, odsuwając się i przypalając własną cygaretkę, zanim wrzucił gasnącą zapałkę w mrok za burtą. – Nie uważa pani?

Wzruszyła ramionami i ciaśniej owinęła ramiona szalem.

– Miałam kiedyś nauczycielkę, która chętnie zrównywała pobłażanie sobie ze słabością. „Pamiętajcie, dziewczęta, do gabinetu Udziałowca prowadzi nie zabawa, ale pracowitość”.

To była prawdziwa anegdota. Uśmiechnęła się na to wspomnienie, gdy oczami wyobraźni ujrzała zwykle surową twarz madame Bondersil. Miło będzie znowu panią zobaczyć, madame, pomyślała, zerkając na dwa księżyce połyskujące na ciemniejących falach. O ile przeżyję tę noc.

– Najwyraźniej była pani pilną uczennicą – powiedział pan Redsel. Gdy mówiła, zatrzymał wzrok na staniku jej sukni, gdzie pod cieniutkim jedwabiem szala był widoczny błysk szpilki Udziałowca. – Pełnoprawny Udziałowiec w tak młodym wieku. Niewielu z nas ma nadzieję osiągnąć tak wiele równie szybko.

– Pracowitość w połączeniu ze zwykłym szczęściem to potężna mieszanka – odrzekła, znowu zaciągając się cygaretką i wyczuwając jedynie najdoskonalszy dalcyjski liść. Przynajmniej nie jest trucicielem, pomyślała. – Tak czy inaczej, spodziewałabym się, że pan odrzuca takie aspiracje. Jest pan Niezależny, nieprawdaż?

– Rzeczywiście, w tej chwili reprezentuję jednoosobowy syndykat. – Skłonił się autoironicznie. – Kiedy wypełnił się mój uprzedni kontrakt, uznałem, że to dogodny moment, aby zainwestować część zysków i wreszcie zbadać ląd, z którego płyną wszelkie bogactwa czyniące nas jego niewolnikami.

Kolejny cytat, tym razem z Bidrosin, wypowiedziany z ironiczną nutką, by podkreślić brak poparcia dla niesławnej corvuskiej zwolenniczki radykalizmu.

– Zatem nigdy nie widział pan Arradsii? – spytała.

– Wyjątkowe przeoczenie, które wkrótce naprawię. Podczas gdy pani, jak widzę, jest więcej niż tylko zaznajomiona z tym kontynentem.

– Urodziłam się w Feros, ale kształciłam w Carvenporcie. Miałam też okazję zobaczyć nieco Interioru, zanim Zarząd wezwał mnie do Siedziby Głównej.

– Musi pani zatem zostać moją przewodniczką. – Uśmiechnął się, opierając się o reling. – Ponieważ powiedziano mi, że już za kilka krótkich miesięcy nastąpi koniunkcja, a Arradsia podobno oferuje na nią najlepszy widok.

– Czyli jest pan astronomem? – Powiedziała to z odrobiną kpiącego powątpiewania, przesuwając się tak, żeby stanąć obok niego.

– Jedynie amatorem pięknych widoków – odpowiedział, podnosząc wzrok na księżyce. – Ujrzeć trzy księżyce na niebie z planetami na drugim planie, ustawionymi w idealnym porządku przez jedną ulotną chwilę. To będzie widok, którego wspomnieniem można rozkoszować się latami.

Skąd oni cię wytrzasnęli? – zastanawiała się, wędrując spojrzeniem po jego profilu. Twarz surowa, ale nie zniszczona, mężczyzna przystojny, ale nie zniewieściały, bystry, ale nie arogancki. Mogłabym niemal uznać, że specjalnie cię do tego wyhodowali, podsumowała w myślach.

– W Carvenporcie jest obserwatorium – powiedziała. – Dobrze wyposażone we wszelakie instrumenty optyczne. Na pewno mogłabym zaaranżować przedstawienie pana odpowiednim osobom.

– Jest pani bardzo uprzejma. – Zamilkł, marszcząc czoło w grymasie wyrażającym pewien opór. – Muszę zapytać, panno Lethridge, ponieważ ciekawość zawsze była moją największą wadą: rzeczywiście jest pani wnuczką Darusa Lethridge’a, nieprawdaż?

Sprytnie, pomyślała. Ryzykuje, że mnie urazi, by zmniejszyć dystans przez poruszenie drażliwego tematu. Zobaczmy, jak zareaguje na drobną komplikację. Westchnęła, wydmuchując strumień dymu, który zaraz porwał wiatr.

– Ujawnił się kolejny wielbiciel wielkiego człowieka – powiedziała, odsuwając się od relingu i odwracając się, żeby odejść. – Nigdy go nie poznałam, proszę pana, zmarł przed moimi narodzinami. Dlatego nie mogę się z panem podzielić żadnymi anegdotkami. Życzę dobrej nocy.

– Nie szukam anegdot – odpowiedział, nadając głosowi subtelny, proszący ton i stając jej na drodze, choć z zachowaniem należytego dystansu. – I przepraszam za niezamierzoną ­zniewagę. Widzi pani, tak się składa, że potrzebuję rady odnośnie do niedawnego zakupu.

Skrzyżowała ręce, trzymając cygaretkę przed ustami i unosząc ze zdziwieniem brew.

– Zakupu?

– Tak. Pewnych rysunków technicznych, które, jak zapewniał mnie sprzedawca, zostały sporządzone ręką pani dziadka. Muszę jednak przyznać, że mam wątpliwości.

Jego zdziwienie sprawiło jej przyjemność, kiedy zaśmiała się w głos i pokręciła głową.

– Jednoosobowy syndykat. Na tym polega pański interes? Kupuje pan rysunki?

– Kupuję i sprzedaję – odpowiedział. – I nie tylko rysunki, ale wszelkie autentyczne dzieła sztuki i antyki. Z naciskiem na słowo „ autentyczne”.

– I wyobraża pan sobie, że będę w stanie określić dla pana proweniencję tych rysunków, bo mam fachowe oko członka rodziny.

– Myślałem, że może zna pani jego rysunek, charakter pisma... – Urwał zmieszany. – Niemądry pomysł, teraz to widzę. Proszę mi wybaczyć moją natarczywość. Przepraszam, jeśli panią uraziłem. – Pochylił głowę z pełną szacunku skruchą i odwrócił się, by odejść.

Poczekała, aż przejdzie co najmniej kilkanaście kroków, nim zadała oczekiwane pytanie:

– Co to jest? Jakie urządzenie?

Zatrzymał się w pół kroku i odwrócił z naprawdę imponująco dobrze odegranym grymasem zaskoczenia.

– Ach, oczywiście jedyne, które naprawdę się liczy – odrzekł, wskazując powoli obracające się koła łopatkowe i dwa kominy górujące nad sterówką, z których zużyta para buchała w nocne niebo.

– Silnik termoplazmowy – mruknęła, a w jej piersi obudziła się prawdziwa ciekawość. Jak daleko posunęli się, zastawiając tę pułapkę? – Prześwietne cacko we własnej osobie – dodała nieco głośniej. – Która wersja?

– Najpierwsza – odpowiedział. – O ile to autentyk. Z radością pokażę je pani jutro...

– Och, nie. – Podeszła, złapała go pod rękę i popchnęła w stronę kajut pasażerskich. – Moją największą wadą także jest ciekawość, a raz rozbudzona nie da się uciszyć.

***

Folguję swoim kaprysom? – zadała sobie pytanie kilka godzin później, kiedy pan Redsel spał obok niej zaspokojony. Przesunęła wzrokiem po jego torsie, zatrzymała się na twardych mięśniach brzucha połyskujących od potu po ich niedawnych trudach. Okazał się tak samo doświadczony w uciechach zmysłowych, jak we wszystkim innym – po raz kolejny spełnił jej oczekiwania. Wątpię, żeby madame pochwaliła tę decyzję taktyczną, pomyś­lała.

Na tę myśl uśmiechnęła się delikatnie i wyślizgnęła z łóżka. Przystanęła, żeby podnieść z podłogi stanik, po czym podeszła do toaletki, gdzie pan Redsel rozłożył dla niej rysunki do obejrzenia po wejściu do kajuty. Jego dość zawiły i pomysłowy opis ich pochodzenia przerwała mu pocałunkiem. Bawiło ją jego zaskoczenie, a jeszcze bardziej to, co nastąpiło później. Przez pewien czas miała kochanka w Feros, należycie dyskretnego oficera Żelaznego Protektoratu, który zostawił żonę po drugiej stronie oceanu i w efekcie nie był zainteresowany poważniejszym zaangażowaniem emocjonalnym. Niestety kilka miesięcy temu komandora Pinefelda odesłano na odległy posterunek, więc być może teraz pofolgowała sobie nieco, ale chciała też rozwiać wszelkie wątpliwości, jakie mogła jeszcze żywić na temat prawdziwych celów, jakimi kierował się pan Redsel.

Znalazła odpowiedź, kiedy zbliżał się do orgazmu i jego twarz zawisła nad jej własną, a jego cel stał się doskonale widoczny we wzroku utkwionym nieruchomo w jej oczach. Odpowiedziała na jego spojrzenie, obejmując go mocniej nogami i rękami, kiedy poruszał się coraz szybciej; wydawała odpowiednie odgłosy w odpowiednich chwilach, pozwalając mu na razie wyobrażać sobie, że odniósł sukces i zadzierzgnął wymaganą więź. Czuła, że jest mu winna chociaż tyle. W końcu naprawdę wykazał się nadzwyczajną wprawą.

Blask dwóch księżyców wlewał się przez otwarty iluminator, dając dość światła, żeby dokładnie przejrzeć rysunki. Były trzy. Papier pożółkł ze starości, krawędzie nieco się wystrzępiły, ale precyzyjnie wyrysowane tuszem wymiary największego wynalazku w dziejach świata pozostały nietknięte. Słowa „napęd plazmowy” wypisano nad pierwszym rysunkiem koślawym, niemal gorączkowym charakterem pisma, oddającym podniecenie świeżo pochwyconej idei. Datę 36.04.112 wypisano równie energiczną ręką w prawym dolnym rogu. Nieprecyzyjność tekstu jaskrawo kontrastowała z rysunkiem samego urządzenia. Każdą rurę, kurek i zawór oddano z bezprzykładną pieczołowitością, szrafy wykonano z precyzją dostępną jedynie ręce nadzwyczaj utalentowanego kreślarza.

Spojrzała na następny rysunek i zobaczyła, że jest równie znakomity, chociaż urządzenie nosiło teraz współczesną nazwę – „silnik termoplazmowy” i pojawiło się na nim kilka dodatków oraz ulepszeń w stosunku do oryginalnego projektu. Ten projekt datowano na 12.05.112, a jego sąsiada na 26.07.112. Dwa dni przed zgłoszeniem patentu przypomniała sobie, zatrzymując wzrok w tym samym miejscu na obu rysunkach – górnym prawym rogu, gdzie widniał skreślony tą samą charakterystyczną dłonią inicjał: DL.

– Zatem co pani myśli?

Odwróciła się od toaletki i zobaczyła, że pan Redsel siedzi prosto całkowicie rozbudzony. Słabe światło wypełniło kajutę, kiedy sięgnął do lampy naftowej umieszczonej na ścianie nad łóżkiem. Jego twarz przybrała czuły wyraz, jaki powinien mieć mężczyzna, który rozpoczął właśnie intymną przygodę – twarz świeżo oczarowanego mężczyzny. Jest idealny, pomyślała znowu nie bez pewnego żalu.

– Obawiam się, proszę pana – powiedziała, sięgając po stanik i wyjmując pojedynczą fiolkę produktu, która leżała ukryta wśród koronek – że mamy inne kwestie do omówienia.

Usłyszała cichy metaliczny szczęk i dłoń pana Redsela wynurzyła się z pościeli z małym rewolwerem. Rozpoznała markę, kiedy wycelował w jej czoło: tulsome, kaliber .21, sześciokomorowy, znany jako „solniczka szulera”, ponieważ połączone cylindry jego luf przypominały pojemniczek na tę przyprawę, a sama broń cieszyła się ogromną popularnością wśród bractwa zajmującego się zawodowo grą w karty. Mały kaliber, ale niezawodna broń i śmiercionośna w rękach sprawnego strzelca.

Jej reakcja na pojawienie się rewolweru sprowadzała się do lekkiego uniesienia brwi, gdy w tej samej chwili kciukiem usunęła szklany korek z fiolki i uniosła ją do ust. To była awaryjna fiolka, mieszanka pochodząca z jednego z najtajniejszych zakątków laboratorium Żelaznego Syndykatu. Tworzenie skutecznych mieszanek różnych rodzajów produktu było sztuką przerastającą większość żniwiarzy, wymagającą najbardziej cierpliwej i rygorystycznej manipulacji produktem na poziomie molekularnym oraz ostrożnego zastosowania różnych syntetycznych czynników wiążących. Taka precyzja wymagała najpotężniejszych magnaskopów, kolejnego wynalazku, z racji którego świat był dłużnikiem jej rodziny.

– Nie waż się! – ostrzegł ją, wstając z łóżka. Teraz trzymał rewolwer w obu rękach. Sześć luf celowało pewnie, w głosie i spojrzeniu pana Redsela pojawiła się surowa determinacja. – Naprawdę nie chcę...

Wypiła zawartość fiolki, a on pociągnął za cyngiel ułamek sekundy później. Z rewolweru dobył się głuchy szczęk, kiedy kurek natrafił na pustą komorę. Pan Redsel wyskoczył z łóżka po raptem sekundzie wahania, zmieniając chwyt na broni i biorąc zamach do uderzenia w skroń.

Zawartość fiolki pozostawiła gorzkawe pieczenie na jej języku, zanim przepaliła się przez ciało, wywołując znajomy przypływ doznań. Siedemdziesiąt procent Zielonej, dwadzieścia Czarnej i dziesięć Czerwonej. Przyzwała Zieloną. Jej ręka była jak rozmazana plama, gdy błyskawicznie złapała pana Redsela za nadgarstek, zatrzymując go o cal od swojej skroni. Chwyt był mocny, ale nie tak, żeby zostawić ślady na ciele albo zmiażdżyć kości. Wszelkie podejrzane siniaki mogły wywołać później pytania.

Przywołała Czarną, kiedy zamachnął się wolną ręką gotowy zadać jej śmiercionośny cios, sądząc po układzie kostek jego dłoni. Zadygotał, kiedy uwolniła Czarną i go unieruchomiła. Zaciskał szczęki, na próżno próbując wyrwać się z jej uścisku, jego język formował przekleństwa albo błagania za zaciśniętymi zębami. Odepchnęła go na kilka stóp, nie wypuszczając z uścisku Czarnej, trzymając go zawieszonego nad łóżkiem. Czarna szybko słabła i Lizanne zostało już tylko kilka chwil.

– Kim jest twój kontakt w Carvenporcie? – zapytała, luzując chwyt tak, by mógł poruszać ustami.

– Po... – Zadławił się, z trudem łapiąc powietrze. – Popełniasz... błąd.

– Przeciwnie, drogi panie – odpowiedziała, podchodząc do toaletki i wyciągając ukrytą za nią małą skórzaną torbę. Rozwiązała rzemyki i odsłoniła rządek czterech fiolek w środku. – To pan popełnił błąd, nie ukrywając tego dostatecznie dobrze. Potrzebowałam raptem kilku chwil, żeby je odkryć, kiedy wczoraj przeszukałam pańską kajutę, i tylko paru więcej, żeby znaleźć „solniczkę”.

Przechyliła głowę, przyglądając mu się krytycznie, obracając za pomocą Czarnej jego nagą postać. Nigdzie ani śladu Znaku. Nawet na podeszwach stóp.

– Nie należy pan do Korpusu – orzekła. – Cesarstwo Corvuskie nasłało na mnie niezarejestrowanego Błogosławionego. Agenci cesarza zwykle nie są tak nieroztropni. Muszę panu wyznać, że do pewnego stopnia odbieram to jak obelgę. Ciekawi mnie, na kogo zwykle pan poluje? Bogate wdowy i pustogłowe dziedziczki?

– Nie... wysłano mnie... aby cię zabić.

– Co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości, panie Redsel. Kiedy już nawiązalibyśmy zażyłe stosunki i niewątpliwie kontynuowali je w Carvenporcie, dostarczyłby pan swoim mocodawcom dość informacji, by wielokrotnie zwróciło im się pańskie honorarium.

Na jego twarzy pojawiła się wtedy pewna rezygnacja, a w niej zapłonęła iskierka podziwu, bo stało się jasne, że postanowił dłużej nie błagać. Zamiast tego zapytał:

– Czym... się... zdradziłem?

– Za bardzo mi się pan spodobał. – Zdławiła podziw i znowu wzmocniła uścisk. – Nawet jeśli jest pan najemnikiem, oboje trudnimy się tym samym fachem, a ja nie pragnę pańskiego cierpienia. Zapytam raz jeszcze i zdecydowanie radzę panu odpowiedzieć: kim jest pański kontakt w Carvenporcie?

Większa część jego twarzy zamarła teraz i tylko usta zdradzały jakieś emocje, kiedy wykrzywił je, udzielając odpowiedzi:

– Mieli mnie... znaleźć... nie otrzymałem... nazwiska.

– Hasło.

– Prawdziwa Miłość.

Mimo okoliczności nie mogła się powstrzymać i parsknęła z rozbawieniem.

– Jakie to trafne.

Czuła, jak Czarna ustępuje, płonie z rosnącą intensywnością, w miarę jak jej poziom we krwi się zmniejsza.

– Och, i o ile to ma jakieś znaczenie – powiedziała, wskazując skinieniem głowy rysunki – to falsyfikaty. Mój dziadek posługiwał się jedynie kalendarzem mandinorskim. Ponadto w drugiej połowie życia artretyzm okaleczył mu obie ręce, co ukrywał powodowany dumą i próżnością.

Jego usta wykrzywiły się, co mogło być uśmiechem albo kolejnym gniewnym grymasem, w tej samej chwili, kiedy resztkami Czarnej zatrzymała mu serce. Szarpnął się powietrzu, zanim padł na łóżko. Jego doprowadzone do perfekcji ciało legło wiotkie i pozbawione życia.

 

***

 

Pierwszy oficer podszedł do niej podczas śniadania, oficjalny i pełen szacunku, by przekazać wieść o śmierci pana Redsela.

– To straszne! – wykrzyknęła, odkładając tost i sięgając po wzmacniający łyczek herbaty. – Atak serca, powiada pan?

– Tak twierdzi lekarz okrętowy, panno Lethridge. To niezwykłe u mężczyzny w jego wieku, ale najwyraźniej takie rzeczy się zdarzają.

Członkowie załogi widzieli, jak rozmawiała z panem Redselem na dziobie, i pierwszy oficer był zobowiązany do zadania kilku pytań. Zgodnie z oczekiwaniem okazał się niezbyt wnikliwym śledczym. Kiedy oświadczyła, że nic nie wie na temat nieszczęsnego i przedwczesnego zgonu pana Redsela, zrezygnował. Żaden względnie inteligentny pracownik Syndykatu nie naciskałby Udziałowca w nadziei na uzyskanie dodatkowych informacji.

Kiedy oficer odszedł, powróciła do śniadania, ale wkrótce wybuch histerii przy pobliskim stoliku, kiedy rozniosła się wieść o śmierci pana Redsela, popsuł jej apetyt. Pani Jackmore, piersiasta kobieta około czterdziestki, spazmowała z rozpaczy, a jej bladolicy mąż, dyrektor regionalny wyraźnie starszy od małżonki, tylko na nią patrzył znieruchomiały i milczący. W końcu pokojówka pani Jackmore wyprowadziła ją pośpiesznie z jadalni, podczas gdy krzyki jej pani nie słabły. Pozostali pasażerowie usiłowali ukryć zażenowanie, tudzież rozbawienie, a pan Jackmore dokończył posiłek, przegryzłszy się ze stoickim uporem przez bekon, jajka i nie mniej niż dwie porcje tostów.

Nie mogłeś się oprzeć pokusie dodatkowego poćwiczenia umiejętności, hę? –zapytała Lizanne w myślach widmo pana Redsela, wstając od stołu i zostawiając niedokończone śniadanie. Naprawdę zastanawiałam się, czy mam jakiś powód, by żałować swojego postępku, a teraz spokojnie mogę wpisać go do rubryki Przykrych Konieczności.

Poszła do kajuty po rysunki, a potem znowu wróciła na dziób. Łopatki pracowały w trzykrotnie szybszym tempie, odkąd znaleźli się w Cieśninie. Błogosławiony w maszynowni bez wątpienia wypił i wyczerpał co najmniej dwie pełne fiolki Czerwonej, żeby wycisnąć z silników maksymalną prędkość. To była jej trzecia podróż przez Cieśninę i za każdym razem widok tych wód budził w niej niepokój – ogólny brak fal wydawał się bardzo dziwny na obszarze tak odległym od lądu, a nieustanne wirowanie i kłębienie się prądów sprawiało niesamowite wrażenie. Dla niej to było jak echo potężniejszej siły natury, która jakieś dwieście lat wcześniej wyrwała kanał przez Wyspy Barierowe.

Podniosła rysunki, żeby przyjrzeć im się po raz ostatni. Szkoda ich, bo zostały wyśmienicie wykonane, ale pan Redsel mógł zostawić ślady, kiedy tworzył swoją nową tożsamość, i bez względu na ich fałszywość, samo istnienie rysunków przyciągałoby uwagę, której lepiej unikać. Mogłaby zostawić je w jego kajucie, ale to sprowokowałoby dalsze pytania dotyczące nadzwyczajnego zbiegu okoliczności, skoro na statku znajduje się także wnuczka ich rzekomego autora. Zapaliła zapałkę i przystawiła do rożka kartki. Poczekała, aż ogień strawi dwie trzecie papieru, zanim podarowała resztę morzu.

Nie zdradziłam panu największego błędu fałszerza, nieprawdaż, panie Redsel? – zapytała w duchu, patrząc, jak czerniejący żar spada w kilwater statku i znika w spienionych przez łopatki wodach. Chociaż on nigdy w życiu nie mógłby się go domyślić. Widzi pan, to mój ojciec zaprojektował prześwietne cacko, kiedy miał zaledwie piętnaście lat – tylko po to, by zobaczyć, jak kradnie mu je mój dziadek. To mój ojciec jest autorem tej cudownej epoki, niepowtarzalny geniusz i wizjoner, którego ledwie było stać na tusz do kreślenia projektów.

Powróciła myślami na chwilę do ostatniego spotkania z ojcem. To było dzień przed jej wejściem na pokład statku w Feros. Zastała go w warsztacie w otoczeniu różnych nowinek technicznych, z rękami śliskimi od smaru i okularami zsuniętymi na czubek nosa. Nigdy nie przestawało jej zdumiewać, jakim cudem okulary są w stanie utrzymać się w tym niepewnym miejscu. Ojciec poruszał się z tak niecierpliwą energią, że wydawało się to niemożliwe, a jednak przez te wszystkie lata ani razu nie widziała, by okulary się zsunęły. To było miłe wspomnienie bez względu na słowa, jakie między nimi padły.

– Pracujesz dla bandy złodziei – powiedział wtedy, nie odrywając wzroku od swojej dłubaniny. – Ukradli to, co z racji urodzenia należało się tobie.

– Doprawdy, ojcze? – zapytała w odpowiedzi. – Zawsze myślałam, że pierwszy zrobił to dziadek.

W ciągu następnych tygodni coraz gorzej czuła się z urazą, która zachmurzyła w tamtej chwili twarz ojca. To przywołało kolejne wspomnienie, dzień Próby Krwi, kiedy pipetka żniwiarza zostawiła kropelkę produktu na jej dłoni, ale inaczej niż u dzieci wokół niej, pociągających nosem albo ryczących na całe gardło, nie wywołała natychmiastowego oparzenia ani poczerniałego strupa. Nigdy wcześniej nie widziała ojca smutnego i zastanawiała się, dlaczego się nie uśmiechnął, kiedy uniosła rękę z nieskazitelną skórą, jeśli nie liczyć mlecznobiałej plamki. Patrz, ojcze, nie bolało! Patrz, patrz!

Odsuwając to wspomnienie, ponownie skupiła uwagę na morzu. Cieśnina zwężała się na południu. Lizanne wypatrzyła małe zielone drobiny Wysp Barierowych wieńczących horyzont. To oznaczało, że od Carvenportu dzielą ich tylko niecałe dwa dni rejsu. Carvenport, pomyślała z cierpkim uśmiechem na ustach. Gdzie odnajdę Prawdziwą Miłość.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
-
Ocena użytkowników
Średnia z 0 głosów
-
Twoja ocena
Mają na liście życzeń: 0
Mają w kolekcji: 1
Obecnie czytają: 0

Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie czytam
Tytuł: Ogień przebudzenia (The Waking fire)
Cykl: Draconis Memoria
Tom: 1
Autor: Anthony Ryan
Tłumaczenie: Małgorzata Strzelec
Wydawca: Mag
Data wydania: 5 lipca 2017
Liczba stron: 736
Oprawa: twarda
ISBN-13: 978-83-7480-827-9
Cena: 49 zł



Czytaj również

Ogień przebudzenia
W smoka pal!
- recenzja
Parias
Fantasy przyjemne, nawet jeśli nijakie
- recenzja
Czarna pieśń
Mdły finał dylogii
- recenzja
Zew Wilka
Ponowne spotkanie z Ostrzem Ciemności
- recenzja
Cesarstwo popiołów
W proch się obrócisz
- recenzja
Legion płomienia
Źle się dzieje w Corvusie. I dobrze!
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.