» Fragmenty książek » Ofensywa szulerów 2

Ofensywa szulerów 2


wersja do druku

Teoria dobrej rozrywki wg Orsona Wellsa


Gdy zapytano: "Gdzie jest Bóg?", z krzesła podniósł się jedenastoletni Orson Welles.
– Jestem – powiedział. – Ale mam wrażenie, że nie do końca rozumiem swoją postać.
Siedzące wokół niego dzieci popatrzyły na kolegę ze zdziwieniem, ale i pewnym rozbawieniem. Niektóre nawet zaczęły chichotać lecz zgromione spojrzeniem ojca Callahana niemal natychmiast umilkły. Nikt bowiem nie zadzierał ze starym, siwowłosym katechetą, który znany był wśród swych uczniów z dwóch przymiotów: ogromnego zamiłowania do amatorskich teatrzyków i niezwykle ciężkiej ręki, gdy ogarniał go słuszny, boży gniew. Co, za sprawą jego hardego, irlandzkiego ducha, zdarzało mu się dość często.
Tego dnia jednak pastor był w wyjątkowo dobrym nastroju, więc rewelację młodego Wellesa przyjął wyłącznie ze zdumieniem.
– To znaczy? Czego nie rozumiesz, Orsonie? – zapytał.
– Nie do końca rozumiem co go motywuje – odparł chłopiec.
– Kogo motywuje? Boga?
– Tak, ojcze – chłopiec z powagą pokiwał głową. – Próbowałem ćwiczyć w domu przed lustrem, poprosiłem też ojca, by pomógł mi znaleźć właściwe cytaty w Biblii, ale nadal nie potrafię się wczuć.
Z tylnych rzędów dobiegło stłumione parsknięcie, ale ojciec Callahan puścił je mimo uszu.
– Orsonie, nie zrozum mnie źle – powiedział – ale ty tylko siedzisz na drabinie z doklejoną brodą, uśmiechasz się i, kiedy trzeba, świecisz na żłóbek i świętą rodzinę. Nie musisz robić nic więcej.
Widząc zbolałą minę chłopca, zwichrzył mu czuprynę i uśmiechnął się.
– Zresztą w Boga nie sposób się wczuć, moje dziecko. To niemożliwe.
I wtedy w małego Orsona jakby coś wstąpiło, po smutku nie został nawet ślad. Chłopiec zmarszczył brwi, zmrużył oczy, usta wygiął w pogardliwym grymasie.
– W takim razie jest to fatalnie napisana postać, ojcze – stwierdził stanowczo. – I zmuszony jestem zrezygnować z grania jej.
Wydarzenie to miało miejsce dwudziestego, a może dwudziestego drugiego listopada tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego roku w świetlicy parafialnej przy katedrze świętego Rafała w Madison, w stanie Wisconsin. Niektórzy mówili później, że to właśnie tego dnia geniusz Orsona Wellesa po raz pierwszy dorwał się do mikrofonu.

***


Trudno powiedzieć dlaczego upatrzył sobie akurat "U Jeffa" – maleńki, wiecznie zadymiony lokal w suterenie przy pięćdziesiątej piątej ulicy, ale wszyscy zainteresowani wiedzieli dobrze, że szukając Orsona po próbie czy przedstawieniu, znajdą go właśnie tam. Zawsze przy barze, w centralnym punkcie trotuaru, z głową opartą na rękach, palcami we włosach. Myślał, wpatrzony we własne odbicie w lustrze za barem. Albo dalej...
Jego koledzy ze sceny Imperial Theatre – tylko koledzy, nikt bowiem nie dostąpił zaszczytu zostania przyjacielem Wellesa – z początku wybierali co prawda szykowniejsze lokale na Broadway Street, ale co jakiś czas któryś, wiedziony ciekawością, wstępował sporadycznie do Jeffa na kufelek Guinnessa. I tak jakoś przesiąkał jego atmosferą, podziemnym, buntowniczym duchem lokalu sprzed rooseveltowskiej dwudziestej pierwszej poprawki – która to raz na zawsze rozprawiła się z prohibicją – że zostawał stałym klientem.
Wiosną tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego, przesiadywała tam już regularnie większość trupy Imperiala, a owego wieczoru, gdy Orson spotkał Johnsona, byli w zasadzie wszyscy jej członkowie. "U Jeffa" pękało w szwach.

***


Około północy, do przepełnionego, tętniącego życiem baru wszedł średniego wzrostu ciemnowłosy mężczyzna. Ubrany w porządny, dwurzędowy garnitur w prążki i kremowy płaszcz narzucony na ramiona, wyglądał trochę jak gangster i tak też potraktowali go stali bywalcy, grzecznie schodząc z drogi, gdy zmierzał do baru.
Mężczyzna nie bacząc na ścisk rozsiadł się wygodnie, kładąc na zwolnionym ledwie przed chwilą stołku obok swój płaszcz i kapelusz. Gestem przywołał barmana i zamówił szklankę whisky, a potem odwrócił się i oparłszy łokieć o kontuar, rozejrzał po sali. Gdy jego wzrok spoczął na Orsonie, zmarszczył brwi:
– McGafferty? – zapytał.
– Nie – odparł zagadnięty zmęczonym głosem, nie odrywając wzroku od własnego odbicia. – Welles.
Nieznajomy roześmiał się jakby to był najlepszy żart jaki kiedykolwiek słyszał. Do grona, które i tak mu się przyglądało, dołączyły kolejne pary zaciekawionych oczu.
– Miałem na myśli "Panic", to przedstawienie. Byłem na nim wczoraj – wyjaśnił mężczyzna. – Grał pan tam McGafferty'ego, prawda?
Orson skinął głową, wciąż z palcami we włosach i wpatrzony w lustro. Sygnał jaki wysyłał swoją postawą był jednoznaczny, ale nieznajomy nie dawał za wygraną.
– To była naprawdę trudna rola, ale podołał jej pan znakomicie. Naprawdę, byłem pod wrażeniem.
– Dziękuję.
Mężczyzna widząc, że jego towarzyskie wysiłki idą na marne, wzruszył ramionami i skupił się na podanej mu właśnie szklance.
Tymczasem tłum w lokalu zdawał się ciągle powiększać. Przeciskający się ludzie napierali na plecy siedzących przy barze niemal wciskając ich w kontuar, zgęstniał dym, gwar również przybrał na sile. Jakby tego wszystkiego było mało barman nakręcił właśnie gramofon i zaraz potem rozległy się dźwięki Pinetop's Boogie – melodii czarnej jak smoła, która nikogo nie pozostawiała niewzruszonym i obojętnym. ¬¬¬Czy też raczej prawie nikogo, Welles bowiem siedział wciąż w bezruchu nie kiwając nawet palcem u stopy.
– Widział pan "Ich noce"? – spróbował jeszcze raz mężczyzna w prążkowanym garniturze. Z powodu gwaru zmuszony był nachylić się nad aktorem, chwycił się więc mocno blatu, by nikt go przypadkiem nie zepchnął ze stołka. – Gable był tam świetny. To naprawdę wybitny aktor.
Trzeba przyznać, tym razem zadziałało. Orson najpierw prychnął pogardliwie, a potem powoli obrócił się i spojrzał na nieznajomego. Już sam ten gest, pogardliwy grymas mu towarzyszący, były dostatecznie wymowne, Welles jednak nie poprzestał na tym.
– Nie zna się pan na aktorstwie, prawda? – zapytał, wyraźnie cedząc słowa. – Nie, proszę nie odpowiadać, panie...
– Cedric Johnson – nieznajomy wyciągnął rękę. – Bardzo mi miło pana poznać.
Orson nie uścisnął podanej dłoni. Zamiast tego podniósł się z krzesła rzucając na bar garść drobniaków.
– Dobra rada, panie Johnson – rzucił na odchodnym. – Proszę się rozejrzeć i zapamiętać. To są aktorzy. Ci z kina to tylko filmowcy.
Nie czekając na odpowiedź, zaczął się przepychać w stronę wyjścia. Johnson po chwili namysłu złapał za płaszcz, kapelusz i pognał za nim.

***


Orson, gdy był wzburzony, chodził niezwykle szybko, toteż Johnson dogonił go dopiero, gdy ten był już na Broadway Street. Pewnie gdyby w pobliżu była choć jedna wolna taksówka, w ogóle by nie zdążył, ale na szczęście dla niego, akurat żadna się nie napatoczyła. Wybiegając z pięćdziesiątej piątej zastał więc Wellesa przechadzającego się wzdłuż krawężnika tam i z powrotem na podobieństwo tygrysa w klatce.
Johnson zatrzymał się na moment przy ścianie, wziął kilka głębokich oddechów i dyskretnie splunął lepką śliną. Na horyzoncie wciąż nie było żadnej taksówki, podszedł więc powoli do Wellesa, unosząc ręce jakby się poddawał.
– Panie Welles, naprawdę pana przepraszam – powiedział, gdy aktor zawróciwszy gwałtownie, znalazł się z nim nagle twarzą w twarz. – Naprawdę nie chciałem nikogo urazić, tam w barze.
Jeżeli Wellesa zdziwiła jego obecność, w ogóle nie dał tego po sobie poznać. Co nie znaczyło wcale, że świeże powietrze poprawiło mu humor.
– Nie żywię urazy – burknął. – A teraz czy może mnie pan zostawić...
W chwili, gdy mówił, Johnson zdążył sięgnąć do portfela i wydobyć z niej wizytówkę. Podsunął ją teraz pod nos Wellesa. Na kartoniku, prócz kilku linijek tekstu widniało charakterystyczne trójkątne logo wytwórni RKO Radio Picture.
– Proszę mi wybaczyć tą małą prowokację, ale musiałem się upewnić czy naprawdę jest pan człowiekiem, którego potrzebujemy – powiedział Johnson uśmiechając się łobuzersko. – Szukamy bowiem kogoś, kto pomoże nam zrewolucjonizować kino.
– Jeszcze bardziej? – zadrwił Welles. – Trudno będzie wam przebić własny patent z kinem dźwiękowym. Nie, panie Johnson, dziękuję bardzo, ale mam już pracę... Nową pracę.
Zamachał na przejeżdżającą taksówkę, ale kierowca bezradnie rozłożył ręce. Rzeczywiście, na tylnym siedzeniu ktoś siedział.
– Tak, wiem. Ale jesteśmy w stanie przebić ofertę NBC, panie Welles. I to pod każdym względem – Johnson nie ustawał w wysiłkach. – Proszę wziąć tą wizytówkę i, jeśli znajdzie pan chwilę, opowiedzieć mi o pana pomyśle na kino.
Po raz pierwszy tego wieczoru, Orson Welles okazał prawdziwe zainteresowanie. Uniósł brwi i przekrzywił głowę niczym zdziwiony ptak.
– A skąd pan wie, że mam takowy? – zapytał biorąc wizytówkę.
Johnson uśmiechnął się.
– To proste, Welles – odparł. – Sposób w jaki oddzielił pan aktorstwo teatralne od filmowego świadczy wyraźnie, że wiele ma pan za złe temu drugiemu. Poza tym, cóż... jest pan geniuszem.
Nagle wychylił się w bok, zawisł nad drogą na jednej nodze i z wyciągniętą ręką i w ostatniej chwili zamachał na nadjeżdżającą taksówkę. Samochód zatrzymał się przy krawężniku tuż przed nim. Johnson otworzył drzwi.
– Od jutra czekam na pana w moim biurze – powiedział. – Dobranoc, panie Welles.
Wsiadł do samochodu, a zaraz potem taksówka ruszyła, zostawiając Orsona sam na sam z tysiącami pomysłów rodzących się właśnie w jego głowie.

***


Na wizytówce nie było godzin urzędowania, ale Welles założył, że godzina ósma to w przypadku przedstawiciela wytwórni filmowej właściwa pora, by zjawić się w biurze. Doliczył na wszelki wypadek kwadrans, by nie musieć czekać i o godzinie ósmej piętnaście stawił się pod adresem z wizytówki.
Budynek, w którym mieściło się biuro Johnsona był nowy i z zewnątrz przypominał trochę segment niedawno otwartego hotelu New Yorker – wysoki, brązowy prostopadłościan pełen okien, na którym ustawiono, jeden na drugim, trzy mniejsze, tak że przypominał trochę dziecięcą budowlę z klocków. Do środka wiodły duże obrotowe drzwi, co jeszcze mocniej umacniało hotelowe skojarzenie.
Orson próbował najpierw poradzić sobie sam, ale nie mogąc się dopatrzyć numeru biura na ogromnej tablicy, zdecydował się poprosić o pomoc recepcjonistę. Ten wziął od niego wizytówkę.
– A, pan Johnson... – powiedział oddając kartonik. – Siódme piętro, ostatnie drzwi po lewej.
– Dziękuję panu.
– To będą te na wprost – dodał jeszcze recepcjonista. – Zresztą, zobaczy pan logo.
Welles powtórnie podziękował po czym udał się do windy, w której kompletnie zlekceważył windziarza – uroczego, wąsatego staruszka, w zużytym uniformie – i jego próby nawiązania konwersacji. Nie zrobił tego specjalnie, po prostu w głowie huczało mu od pomysłów, które wypełniały go od poprzedniego wieczoru. Leżąc w łóżku zastanawiał się nawet czy nie powinien ich zacząć notować, doszedł jednak do wniosku, że jeżeli któryś okaże się naprawdę dobry, to go zapamięta.
Wysiadł na siódmym piętrze i przez chwilę stał na korytarzu, układając w głowie słowa, po czym pewnym krokiem ruszył w stronę drzwi z logo RKO Radio Picture.

***


Johnson nie wydawał się zaskoczony jego obecnością, co Wellesa bynajmniej nie uradowało – znaczyło bowiem, że zachował się przewidywalnie, zgodnie z planem tamtego. Postanowił, że przynajmniej podczas mającej się odbyć rozmowy spróbuje sprowadzić rozmówcę na manowce, pokazać, że wcale nie jest tak dobry, jak mu się wydaje.
Pomyśl o tym jak o meczu baseballa, nakazał sobie w myślach. Johnson ma już ludzi na bazach, ale to wcale nie znaczy, że wygrał.
Zajęli miejsca w fotelach po obu stronach niskiej, przykrytej białym obrusem ławy. Zaraz potem do biura weszła sekretarka niosąc przed sobą tacę z ciasteczkami, dwoma filiżankami i dwoma dzbankami i jednym małym dzbanuszkiem na mleko.
– Nie wiedziałem na co będzie pan miał ochotę – wyjaśnił Johnson, zanim Orson zdążył zapytać. – A rozpoczynanie rozmowy od pytania o napój uważam za pretensjonalne.
– Tłumaczenie się z nie pytania jest znacząco lepsze? – zapytał Welles sięgając po ciasteczko.
Gospodarz zmieszał się nie wiedząc co odpowiedzieć. Pierwszy strike!
– Tak czy owak, panie Johnson, chciał pan ze mną rozmawiać o mojej wizji kina, prawda? – Orson naprawdę z trudem walczył, by nie okazać zadowolenia. – Mam nadzieję, że nadal jest to sednem naszego spotkania, bo jeśli nie, mam za godzinę próbę i bardzo chciałbym na nią zdążyć. A wie pan, że dzisiejszy Nowy Jork i jego zapchane ulice nie sprzyjają punktualności.
– Tak, oczywiście rozumiem i oczywiście temat naszego spotkania pozostaje niezmienny. – odparł Johnson i nagle poderwał się z miejsca. – Ach, byłbym zapomniał, panie Welles...
Energicznym krokiem podszedł do biurka gdzie pośród rozłożonych papierów leżała, dociśnięta atrapą Oscara, teczka podpisaną Clark Gable. Podał ją gościowi i uśmiechając się z tryumfem powiedział:
– Sprawdziłem i wyszło, że troszkę był pan wczoraj niesprawiedliwy. Gable był aktorem teatralnym.
Orson nawet nie otworzył teczki, komentarz natomiast zbył wzruszeniem ramion.
– Pan natomiast, Johnson, był kiedyś zapewne prześlicznym, niewinnym dzieckiem – stwierdził. – Teraz natomiast, proszę wybaczyć, po jednym i po drugim nie został nawet ślad. Może i Gable był kiedyś aktorem, ale teraz jest filmowcem. Kropka. W tym dzbanku jest herbata?
Wrzucił niedopałek do popielniczki z logo RKO i sięgnął po dzbanuszek w kwiaty. Zajrzał pod pokrywkę i nalał sobie trzy czwarte filiżanki.
– Niech pan mnie źle nie zrozumie, Johnson – kontynuował swą wypowiedź. – Ja wcale nie mam nic przeciwko pańskiej branży. Jeśli tak pan to wczoraj odebrał, przepraszam. Ja zwyczajnie nie uważam filmu za sztukę. Już nie.
– Już?
– Od kiedy wmieszało się RKO i inni specjaliści od dźwięku. Kiedyś film był niezależny, miał własne środki wyrazu. Widział pan filmy Griffitha czy z Europy Eisensteina, Murnaua, Langa?
Johsnon zakręcił palcami młynka, uśmiechając się tylko pod nosem. "Proszę mówić dalej" mówił ten gest.
– Kiedyś kino mówiło obrazem, nie potrzebowało słów. Montaż atrakcji to było jak wejście do głowy bohatera!
Welles sam zdał sobie sprawę, że za bardzo się ekscytuje. Odstawił filiżankę, oparł się wygodnie i przeczesał włosy.
– A potem nagle pojawił się "Śpiewak Jazzbandu" i wszyscy ruszyli w stronę udźwiękowiania filmów.
– To źle? – zdziwił się Johnson.
– Tak, bo w ten sposób kino postanowiło zaadaptować nie swój kawałek placka i zaczęło wyzyskiwać teatr nie dając od siebie w zasadzie nic. Do tego nauczyło aktorów, że można przecież powtarzać ujęcia, więc...
– Rozumiem – przerwał gospodarz. Przez chwilę w milczeniu przyglądał się Orsonowi, po czym wstał i podszedł do okna. – A mówiąc dokładniej, nie tylko rozumiem, ale i całkowicie się z panem zgadzam. Dzisiejsze kino to ledwie nowinka, ciekawostka. Żadną miarą sztuka. Ludzie chcą oglądać wielkie małpy na wieżowcach, widzieć na żywo strzelaniny, słuchać ciętych dialogów. Staliśmy się...
– Zwizualizowanym brukowcem? – podpowiedział Welles. – Tanią, groszową opowiastką w wersji dla analfabetów? Zwykłą pulpą, która...
– Panie Welles, proszę – Johnson odwrócił się, z trudem kryjąc rozbawienie pod maską oburzenia. – Czy to wypada kopać leżącego?
Orson parsknął.
– Leżącego? Panie Johnson, doprawdy. RKO Pictures to potęga i przyszłość. Wystarczy zapomnieć o artystycznych aspiracjach i zająć się tworzeniem niezapomnianej rozrywki. Pyta mnie pan o przyszłość kina, więc oto i ona. Właśnie czysta, niczym nie skażona rozrywka.
– Jak King Kong?
Welles potrząsnął głową:
– King Kong to za mało, panie Johnson. Stanowczo za mało.
Uśmiechnął się widząc zdziwienie na twarzy gospodarza. Nareszcie cię zainteresowałem, draniu – pomyślał. Nareszcie straciłeś tę swoją pewność. Drugi strike? Najwyraźniej.
– Proszę się przyjrzeć tej produkcji – polecił Orson – Na początku mamy baśń o zapomnianej wyspie, gdzie zatrzymał się czas, tak? I choć to naciągane, ludzie, dla potrzeb rozrywki, będą skłonni w to uwierzyć. W końcu tyle jest jeszcze na oceanach niezbadanych wysp. Może się zdarzyć jakaś z nietypową florą i fauną.
– Mocno wątpliwe.
– Myśląc rozsądnie, rzeczywiście. Ale nie w chwili, gdy w grę wchodzi wyobraźnia i zawieszenie niewiary. Jeżeli tylko widz dostanie możliwość, by w coś uwierzyć, to zrobi to, bo dzięki temu będzie się lepiej bawił. Pod tym względem pierwsza połowa King Konga spisuje się świetnie.
Johnson oparł się o blat biurka i wyciągnął z pudełka cygaro. Bawił się nim przez chwilę, po czym odłożył na miejsce.
– Rozumiem, że z drugą jest już coś nie tak – powiedział. – Do tego pan zmierza?
– Niech pan mi odpowie – Welles wzruszył ramionami. – Czy ubezpieczył pan biuro na wypadek gdyby zniszczyła je wieka małpa wspinająca się po zewnętrznej ścianie budynku?
Johnson parsknął.
– Mam rozumieć, że to znaczy, nie?
Trudno było stwierdzić czy Orson żartuje, bo wszystko mówił z poważną miną; wydawał się wręcz oburzony reakcją rozmówcy. Johnson przez chwilę wpatrywał się w niego, po czym już całkiem serio odparł:
– Nie, panie Welles. Nie wydaje mi się, żeby w mojej polisie figurowała rubryka "wielkie małpy".
– Sam pan widzi – powiedział Orson i z miną zwycięzcy rozsiadł się w fotelu. – To najlepszy dowód na to, że King Kong nie jest genialnym dziełem rozrywkowym. Wielka małpa biega po Nowym Jorku, po znanych wszystkich ulicach, wspina się na nasze wieżowce... i nikt w to nie wierzy. Proszę mi powiedzieć, czytał pan "Wojnę światów"?
– Tak, czytałem – Johnson uśmiechnął się tajemniczo. – Znakomita książka. Taka inspirująca.
– Zgadza się, też tak uważam – przytaknął Welles. – A niech mi pan powie, jak wyobrażałby pan sobie jej adaptację? Wszystko jedno, radiową, filmową?
– Sądząc z tego, co pan powiedział przed chwilą, powinienem liczyć, że widzowie albo słuchacze uwierzą w inwazję z kosmosu, czy tak?
Jeśli nawet w głosie Johnsona słychać było ironię, Welles w owej chwili był na nią odporny. Mówił właśnie o swoim wielkim... marzeniu? Nie, to niewłaściwe słowo. Orson Welles nie miewał marzeń. Tylko plany.
– Cieszę się, że się rozumiemy, panie Johsnon. A teraz, wspominał pan o propozycji pracy czy to tylko moja nadinterpretacja pańskich wczorajszych słów?
Johnson ponownie sięgnął do pudełka z cygarami, ale tym razem podniósł je całe i podszedł do Wellesa, podsuwając mu je pod nos.
– Chcemy, by wymyślił pan dla nas film wojenny, panie Welles – powiedział zajmując drugi fotel przy stoliku – Ale nie o minionej wojnie. Ma być coś nowego...
Trzasnęła zapalana zapałka.
– Tu w Stanach? Mam przekonać ludzi tutaj, że zbliża się wojna?
– Zgadza się panie Welles.
– Domowa?
Johnson pokręcił głową. Zrobił to tak energicznie, że rozżarzona końcówka cygara wykreśliła w powietrzu świetlistą poziomą linię.
– Chcemy wojny światowej, zaczętej przez Niemców, ale grożącej Ameryce – wyjaśnił. – Czy istnieje szansa, by ludzie uwierzyli w coś takiego? Umiałby pan tego dokonać?
Orson Welles zawahał się. Pamiętał jak rozmawiał ze znajomymi po powrocie z Europy, jak opowiadał im o miejscach, które zobaczył, obyczajach jakie przyswoił. Dzielił się z nimi tym wszystkim, a oni patrzyli na niego jak na dziwaka. Prawda była taka, że dla większości Amerykanów, którzy urodzili się już na nowym kontynencie, Europa mogła być równie dobrze nazwą planety. Czy tam księżyca.
Z drugiej jednak strony, jeśli nie on, Orson Welles, to kto mógłby dokonać tego jakże trudnego zadania? Nawet jeśli wszystko co powiedział przed chwilą, było tylko teoretycznym bajdurzeniem mającym zrobić właściwe wrażenie na pewnym siebie urzędniku, to przecież nadal można było spróbować. Zwłaszcza jeśli brał się za to ktoś, kto swego czasu uznał, że postać Boga jest źle napisana!
Welles puścił kółko dymu, westchnął i wcisnął ledwie nadpalone cygaro do popielniczki. Wstał, otrzepał spodnie, uśmiechnął się.
– Jeśli o mnie chodzi, może pan być spokojny, Johnson. Pytanie tylko czy was na mnie stać?
– Tak, panie Welles. Stać nas.

***


Trudno było nie myśleć podczas podróży do domu. Tyle wizji, tyle pomysłów cisnęło mu się do głowy. Tyle gorących koncepcji, równie atrakcyjnych na pierwszy rzut oka, co nierealnych w dalszych etapach realizacji. Musiał się ich pozbyć, zrobić miejsce dla wielkiej idei, która przyjdzie – z całą pewnością pojawi się w jednej chwili – gdy tylko skonsultuje się z Rosem.
Do tej pory sza, nakazywał sobie, patrz w brudne okno taksówki, przyglądaj się ludziom pędzącym w obu kierunkach z oczami wlepionymi w sklepowe wystawy. Oto twoje owce, zrobisz z nimi co zechcesz. Niech tylko Rose rzuci już swój pomysł.
– Czy może pan szybciej? – zapytał taksówkarza.
– Tylko jakbym jechał na skos przez Central Park – odparł mężczyzna z wyraźnie irlandzkim akcentem.
Orson uśmiechnął się. Wiedział jak rozmawiać z ludźmi z zielonej wyspy.
– Dałoby radę za podwójną stawkę, czy ci Anglicy z policji konnej stanowią jednak zbyt duży problem?
– To są Anglicy? – zdziwił się taksówkarz.
– Co do jednego – zapewnił Welles. – Mają nauczyć tutejszą policję jak się jeździ konno. To jak?
– Trzymaj się pan!

***


W nowojorskiej garsonierze Wellesa nigdy nie było bałaganu. Być może dlatego, że wszystkie jego rzeczy mieściły się w dużej walizce – i futerale z maszyną do pisania gdzie trzymał też blok rysunkowy i przybory – a z mebli miał tylko łóżko, krzesło i duże, oprawione zwierciadło na lwich nóżkach. Nic więcej nie było mu potrzebne – wspólna łazienka znajdowała się na końcu korytarza, a jadał i tak wyłącznie w lokalach i w teatralnym bufecie.
Właściwie nawet z tego co miał, mógłby zrezygnować w każdej chwili i bez żalu. Ze wszystkiego za wyjątkiem zwierciadła, bo przez nie właśnie przemawiał Rose.
Jego imię było literackim nawiązaniem i częścią hermetycznego żartu – naprawdę nazywał się Rosencrantz i był połówką duetu z Orsonsternem. Nie wiedzieć czemu Wellesowi wydawało się to zawsze bardzo zabawne.
Rose nie był zwyczajnym lustrzanym odbiciem, choć wszystko mogło na to wskazywać. Z wrodzoną złośliwością powtarzał każdy gest Orsona, pilnując się, by zawsze były one należycie odwrócone. Nigdy nie odzywał się, gdy Orson na niego patrzył, chyba, że powtarzał bezdźwięcznie jego słowa. Nigdy też nie mówił, gdy ktokolwiek był w pobliżu – taki był z niego ekscentryk.
Welles przyjmował to wszystko, każde dziwactwo lustrzanego przyjaciela, ze zdumiewającym spokojem. Pozwalał mu w zasadzie na wszystko, nigdy nie robiąc wymówek i uważnie dobierając żarty i odpowiedzi. W zamian za to Rose dawał mu pomysły jakich nie miał nikt inny na świecie. Orson nazywał je lustrzanymi rewolucjami.
– I co myślisz? – zapytał, gdy skończył referować. – Masz jakiś pomysł jak wywołać światową wojnę?
Odbicie przyglądało mu się, uśmiechając pod nosem. Trzeba było przyznać, że – zwłaszcza, gdy lustro stało pod lekkim ukosem – Rose robił wrażenie niezwykle potężnego i wpływowego. Orson zawsze chciał tak wyglądać.
– Widzisz – tłumaczył Orson rozsiadając się na łóżku. – Mój tok rozumowania wygląda tak, popraw mnie jeśli się mylę. Aby film spełniał wymóg dobrej rozrywki, musi trafić do ludzkich emocji, prawda? Jeżeli to ma być komedia, musimy znaleźć uniwersalny humor, który trafi do wszystkich potencjalnych odbiorców. Jeśli chcemy przedstawić opowieść grozy, ważne jest, żeby oprzeć się na podświadomych, zapisanych w nas lękach. Opierasz się na strachu jaki wywołuje ciemność, trzaskanie drzwiami, odgłos kroków za nami na pustej ulicy. Słowem nastrój.
Orson cisnął butem obok drzwi i zerknął na lustro.
– A jeśli chciałbym opowiedzieć o wojnie, która miałaby nadejść, kolejnej wywołanej przez Niemców, to jak powinienem to zrobić?
Rose wciąż milczał, patrzył tylko przenikliwie, mrużąc oczy. Welles westchnął i cisnął drugim butem.
– Czego potrzebuję, by...
Zamrugał gwałtownie i poderwał się z miejsca.
– Co? Co powiedziałeś, Rose?
Ale odbicie oczywiście nie odpowiedziało, skupiając się na przedrzeźnianiu zabawnych min i gestów. Orson wiedział, że jego przyjaciel nie lubi się powtarzać i oczywiście to również rozumiał. Spróbował odtworzyć sobie w głowie usłyszane ledwie przed momentem słowa.
– Powiedziałeś wiary, tak? Że muszą uwierzyć? No brawo, Kapitanie Oczywistość!
Rose mrugnął. Czy zrobił to także Orson? Z pewnością nie, nie można wszak zobaczyć własnego mrugnięcia. To znaczyło, że bliźniak z lustra jest podekscytowany tak bardzo, że zapomina o własnych zasadach. A może to Welles tracił rozum?
Zupełnie tego nieświadom, założył ręce na plecach i zaczął przechadzać się po pokoju. Rose powtarzał każdy jego gest.
– Więc jak to wszystko zacząć? Przecież nie mogę po prostu ogłosić inwazji, nie tak bez powodu – myślał na głos Orson. – Potrzeba nam czegoś drobnego, ale symbolicznego na początek. Jakiegoś pretekstu, powodu. Potrzeba nam...
Szpiega!
Welles zatrzymał się.
– Tak, właśnie, Rose. Potrzeba nam szpiega. Kogoś, kogo ludzie znają. Człowieka legendy jak Baby Ruth. Kogoś kto wszedł tak wysoko, że jego potknięcie i upadek zobaczą wszyscy.
Zatrzymał się przy uchylonym oknie i spojrzał czternaście pięter w dół.
– Tylko kto by to mógł być, co?... – Welles odwrócił się i spojrzał na lustro, nie widząc jednak jego tafli – Nie, Rose. Ruth odpada, bo potrzebny nam człowiek, którego ludzie uwielbiają, ale i się boją. Ktoś, kto będzie jak ujarzmiony tygrys, który nagle poczuł krew. Chcę miłości, która przechodzi w nienawiść, chcę bajki z której zrobię horror!
– A ja chcę posłuchać radia, więc przestań się drzeć do cholery! – rozległo się gdzieś z dołu. Orson ponownie wychylił się i dostrzegł młodego, umięśnionego faceta w podkoszulku na ramiączkach wystającego do połowy z okna poniżej.
– Przepraszam, panie Kowalsky – powiedział już ciszej i cofnął się w głąb mieszkania. Usiadł na łóżku.
– Problem w tym, że chyba nie mamy już nikogo takiego. Ludzie nie...
I wtedy, nie miał pojęcia czy to za sprawą Rose'a czy za boskim natchnieniem, nagle spłynęła na niego odpowiedź.

***


Trzeba było przypadku, by Orson Welles – znany jedynie wśród bywalców Imperial Theatre i w kręgach częstych bywalców Broadwayu – spotkał w miejscu publicznym swojego wielbiciela. A już, by był to wielbiciel prawdziwie oddany, potrzebny był w zasadzie cud.
Bibliotekarz z Nowojorskiej Biblioteki Publicznej – siwy starzec, wysuszony i powykręcany jak pustynne drzewko – zaliczał się właśnie do tej ostatniej grupy, powołanej do życia boską interwencją; był fanem.
Gdy Orson ustawił się w kolejce przy jego biurku, mężczyzna najpierw łypał na niego spod krzaczastych brwi, potem, automatycznie tłukąc pieczątki w kolejnych wypożyczanych woluminach, gapił się już otwarcie. W końcu wstał i zupełnie lekceważąc otyłego, łysiejącego mężczyznę, którego właśnie obsługiwał, podszedł do Wellesa.
– Przepraszam – zagadnął. – Bo myśl ta nie daje mi spokoju. Czy mam przyjemność z panem Orsonem Wellesem?
Zaskoczony Orson skinął głową.
– Ogromnie miło mi pana poznać. Musi pan wiedzieć, że z zachwytem i zdumieniem przyglądałem się pańskim pracom. – Staruszek rozpromienił się. Wziął Wellesa pod rękę i nie bacząc na utyskiwania grubasa przy stole, poprowadził aktora do dyżurki.
– To wręcz niesamowite – kontynuował – jak pańskie ilustracje doskonale oddają ducha dramatów Szekspira. Uważam, że sam mistrz ze Stratford nie mógł sobie wymarzyć doskonalszego interpretatora. Podobnie zresztą twierdzą wszyscy znani mi eksperci. Mieliśmy nawet trzy próby kradzieży pańskiego wydania!
– Tak – zgodził się Welles. – To rzeczywiście powód do dumy.
Dyżurkę, czy też jak to określił staruszek, pomieszczenie socjalne, wypełniały wysokie do sufitu kolumny książek. To za ich sprawą wnętrze wyglądało jak ruiny Akropolu w interpretacji artysty bibliofila. Pomiędzy nimi, niczym sterty kamieni, wznosiły się stosy gazet, opracowań, pustych okładek. Wszystko pokryte cieniutką warstwą kurzu.
Niemal w samym środku pomieszczenia stało rozpadające się biurko, z blatem uginającym się pod – a jakże! – ogromnym ciężarem zalegających je woluminów. Prowadząca doń ścieżka, szeroka na może cztery stopy i krzesło stojące obok, to były jedyne miejsca wolne od twardych opraw i zadrukowanych stronic.
– Proszę się rozgościć, panie Welles – polecił staruszek. – Zaparzę nam herbaty.
– Nie trzeba. Właściwie to troszkę się spieszę. Przyszedłem tu tylko, by przejrzeć dostępne informacje na temat Johna Dillingera.
Staruszek zmarszczył czoło, krzaczaste brwi uformowały się w literę V. "Co ma Dillinger do Szekspira" zdawała się pytać ta mina, choć oczywiście bibliotekarz nie powiedział tego na głos.
– Czy będzie mi pan w stanie pomóc, panie...
– Morgan, panie Welles. Eugene Morgan.
– Jak w tej powieści Tarkingtona?
– Zgadza się. – Bibliotekarz wypiął chudą pierś, jakby właśnie usłyszał najwspanialszy komplement świata. – I oczywiście, że panu pomogę. Tyle, że to świeże sprawy, więc potrzebujemy bardziej prasy niż książek.
– Tak właśnie myślałem. – Orson skinął głową. – Zwłaszcza jego śmierć...
– Bzdury. – Bibliotekarz machnął ręką. – Jaka tam śmierć, panie Welles? Każdy wie, że to wymysł tego szelmy Purvisa.
Widząc zdziwienie na twarzy Wellesa, staruszek rozejrzał się konspiracyjnie i wyszeptał:
– Dillinger nie dałby się tak załatwić, panie Welles. Kto raz go widział, kto raz spojrzał mu w oczy, powie panu, że ten człowiek miał układ ze śmiercią.
– Pan go spotkał, panie Morgan? – zdziwił się.
– A pan myślał, że taki mądry człowiek jak on to nigdy nie bywał w bibliotece? – odparł staruszek, po czym dodał nie bez dumy – Pożyczałem mu zawsze bez kolejki.
Welles uśmiechnął się.
– Jakoś mnie to nie dziwi.

***


Dwie godziny zajęło Orsonowi znalezienie czego potrzebował. Gdy wychodził z budynku NYPL, kamienne lwy stojące na straży gmachu patrzyły groźnie, jak zawsze gdy zachodzące słońce pogłębiło cienie na ich pyskach. Orson nic sobie jednak z kocich min nie robił, poklepał nawet jednego lwa po łapie. Wracając do domu pogwizdywał wesoło, w ręce ściskając zeszyt z notatkami i gotowym planem scenariusza.

***


Kino Biograph Theater Chicago – Wnętrze – Wieczór

John (Johnnie) Dillinger, mężczyzna po trzydziestce, z wąsem, ubrany w modny, elegancko skrojony garnitur patrzy na wielki ekran, gdzie widzi Clarka Gable’a z filmu...
Orson oderwał się od pisania i zerknął w stronę lustra.
– Rose, jaki to był film, który oglądał Dillinger, kiedy umarł?... O tak, właśnie "Wielki gracz", dziękuję Ci...

... "Wielki gracz". Po obu stronach Dillingera siedzą piękne kobiety. Nagle za plecami przestępcy następuje poruszenie i po chwili wychyla się ku niemu wysoki blondyn o kanciastej twarzy. Johnnie w pierwszej chwili reaguje zaskoczeniem, ale zaraz, złapany za ramię, siada prosto. Mężczyzna o kanciastej twarzy mówi mu coś na ucho, na co Dillinger kiwa głową.
Na ekranie Gable parska śmiechem, a z nim połowa widowni. Dillinger wstaje i wychodzi, uśmiechając się do towarzyszki. Po krótkiej chwili wraca, lekko się zataczając, i siada na swoim miejscu mocno zamroczony. Zbliżenie ujawnia, że to nie jest twarz Dilingera tylko kogoś bardzo do niego podobnego. Ów ktoś nad wargą ma niewielką pionową bliznę przecinającą wąsik.

Ulica przed kinem Biograph – Zewnątrz – Wieczór

Widzowie wychodzą z kina. Wśród nich dwie towarzyszki Dillingera prowadzące podstawionego mężczyznę, który ledwo się trzyma na nogach. Nagle zewsząd wybiegają agenci FBI na czele z agentem specjalnym Purvisem. Jeden z nich strzela podstawionemu Johnniemu w plecy, kolejny w głowę. Mężczyzna pada bez ducha na ziemię.

Ulica przed kinem Biograph – Wnętrze samochodu – Wieczór

Prawdziwy John Dillinger siedzi na tylnym siedzeniu w towarzystwie swojego wybawcy o kanciastej twarzy. Gdy jego sobowtór pada martwy na ziemię, Johnnie odwraca się i kiwa lekko głową. Mężczyzna o kanciastej twarzy klepie kierowcę w ramię.
MĘŻCZYZNA
(po niemiecku)

Ruszaj, Hans.

Samochód rusza.

Orson wyrwał kartkę z maszyny i przeczytał na głos, to co napisał. Gdy skończył, stanął przed lustrem.
– No i co sądzisz, Rose... stary druchu?

***


– Uważam, że to genialny pomysł, panie Welles – stwierdził Johnson odkładając na bok scenariusz. Wzorem większości producentów przeczytał wyłącznie krótkie streszczenie zawarte na pierwszej stronie, ale po jego minie można było wyczytać, że sama koncepcja go urzekła.
Orson wręcz pękał z dumy.
– Widzi pan, Johnson – tłumaczył, choć nie było już w zasadzie potrzeby – Ten film to będzie coś na kształt zaplatania warkoczyka. Jeden kosmyk to oczywiście nasza fabuła, to do czego chcemy doprowadzić w naszej historii. Na tym poziomie mamy opowieść o niemieckim szpiegu, który włamuje się do siedziby amerykańskiego wywiadu, by wykraść stamtąd jakieś ogromnie ważne plany, które pomogą Niemcom w inwazji na Stany. To oczywiście bzdura, do tego szyta bardzo grubymi nićmi i trzeba by polskiego taksówkarza, by w nią uwierzył ot tak, ale od czego mamy kosmyk drugi?
– Jest nim, a jakże, legenda naszego bohatera – podjął Orson, upiwszy herbaty. ¬– Nadal nieprawdziwa, ale bliska temu, co siedzi ludziom w głowach, wzniesiona na rzeczywistym fundamencie. I tak mamy wroga publicznego numer jeden, którego jednak uwielbiają wszyscy oprócz FBI, człowieka przed którym żadne drzwi nie mogą pozostać zamknięte. Fakt, Dillinger zginął w ubiegłym roku, widziało to wielu świadków, ale legendy mają to do siebie, że potrafią nawet wskrzeszać. I tak w naszej historii dzielnego Johnny'ego ratują dawni koledzy jego towarzysza i współwięźnia Waltera Dietricha, który po pierwszej wojnie pracował w niemieckim wywiadzie. Oczywiście ratują nie za darmo...
Tym razem Orson potrzebował więcej niż chwili, by złapać oddech i zwilżyć wyschnięte gardło. Johnson wykorzystał to, by zadać pytanie:
– Wszystko pięknie, panie Welles i naprawdę uważam, że to genialny plan, samą akcję podmiany kupuję bez słówka skargi, ale proszę mi wyjaśnić co w tym wszystkim robi Clark Gable jako agent federalny? Tego przecież nie kupi, jak to pan powiedział, nawet polski taksówkarz.
– Dlaczego? – Welles udał zdumienie. – Przecież Clark Gable to prawdziwy bohater. Naprawdę pan wierzy, że FBI nie wykorzystałoby takiego potencjału? To właśnie jest nasz trzeci kosmyk do warkocza. Nakładamy filmową fikcję, ale taką, która wyda się prawdopodobna. Bo przecież oczywistym jest, że ludzie nie cierpieli agenta Purvisa. Miał tak złe notowania, że na stołku trzymała go jedynie skuteczność działań. Zresztą co ja będę panu mówił. Był pan w kinie jak wyświetlali te propagandowe filmiki, prawda? I nie gwizdał pan na widok Purvisa? Tylko szczerze.
– No... gwizdałem.
– Właśnie, a na widok Dillingera pan klaskał, prawda? Nie wystarczy być tym dobrym, by kupić sobie ludzi, panie Johnson. Trzeba mieć jeszcze w sobie to coś. Gable to ma, więc w naszym filmie to on stanie się twarzą FBI. Agentem, który rzuca aktorstwo, by... Zresztą czemu zaraz rzuca? Wraz z ekipą filmową rusza w pościg, którego widzowie są świadkami. To ci dopiero rozrywka!
Orson ukradkiem zerknął w stronę lustra, licząc, że zobaczy tam Rose’a. Ale nie, było tam tylko jego zwykłe odbicie. Rose nie pojawiał się byle gdzie.
– Jest jeszcze jeden plus takiego filmu – stwierdził Welles po chwili, na koniec zachowując największego asa. – Nie ma w tej historii niczego, no może oprócz Clarka Gable, co by generowało koszta. Nie musimy pokazywać inwazji, wystarczy o niej mówić. To równie dobrze mogłoby być...
– Słuchowisko? – podpowiedział Johnson.
– Tak właśnie. Radiowe słuchowisko.
Johson machnął ręką.
– Akurat kosztami nie musimy się martwić, panie Welles. Współfinansowaniem projektu zainteresowany jest Howard Hughes. Stać nas na wszystko. A teraz jeśli pan pozwoli... chciałbym w spokoju przeczytać scenariusz. Czy mogę pana prosić, by wrócił za godzinę?
Welles zawahał się. Johnson był dla niego w końcu obcym człowiekiem, a tak wiele mówiło się teraz o nieuczciwych filmowcach, oszustwach i tym podobnych przekrętach. Byli tacy, co twierdzili nawet, że Hollywood to mafia gorsza niż ta Ala Capone.
– Jeśli nie ma pan nic przeciwko, panie Johnson – powiedział w końcu podnosząc z biurka szklankę wypełnioną lodem i resztką whisky. – To ja przysiądę sobie w kącie i podelektuję się ciszą i spokojem jaką zapewnia pana gabinet. Doprawdy trudno znaleźć w Nowym Jorku...
Kątem oka zauważył Rosa, który właśnie w tym momencie pojawił się w lustrze. Wyglądał na mocno zaniepokojonego i – choć mogło to być tylko wrażenie – patrzył na coś, co znajdowało się za Wellesem. Albo na kogoś.
– Co do diabła... – zdążył powiedzieć Orson, odwracając się gwałtownie i w tym momencie oberwał czymś ciężkim w głowę.
– Rose... – szepnął i osunął się na podłogę.

***


– Wiem, że nie było innego wyjścia – stwierdził Johnson omijając leżące bezwładnie ciało i podchodząc do ubranego w czerń towarzysza, który wciąż ściskał w ręku atrapę nagrody Akademii Filmowej. – Ale cios w głowę to dość kiepska nagroda za to co dla nas zrobił.
Odziany w czerń towarzysz wzruszył ramionami. Odstawił figurkę na biurko, podniósł skrypt.
– Co teraz? – zapytał kartkując scenariusz.
– Teraz? Idziemy po resztę, a potem skoczymy uratować Dillingera. To – postukał palcami w leżący na biurku scenariusz – naprawdę znakomity pomysł, nie uważasz? Zresztą Welles już raz oszukał Amerykanów.
– Chciałeś powiedzieć "oszuka" – poprawił go mężczyzna w czerni.
Johnson w odpowiedzi tylko machnął ręką.
– Już sama praktyka tych naszych czaso-podróży jest wystarczająco skomplikowana, nie twórzmy problemów, zagłębiając się dodatkowo w teorię. Mamy wojnę do wywołania, czyż nie?
Wyjął scenariusz z rąk kompana i włożył go do stojącej obok biurka walizki.
– Następny przystanek: rok trzydziesty czwarty, przyjacielu! Czas zmieszać fikcję z rzeczywistością.
Podniósł walizkę i pogwizdując wesoło wyszedł z biura. Jego towarzysz stał jeszcze przez chwilę nad nieprzytomnym Wellesem, po czym wziął z biurka pozłacaną statuetkę, przyklęknął i wsunął ją nieprzytomnemu aktorowi do ręki.
– Należy ci się, Orsonie – powiedział. – Dobra robota.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Zawisza Czarny
O Polsce czarno na białym
- recenzja
Grimm City. Wilk!
Owca w wilczej skórze?
- recenzja
Grimm City. Wilk!
Miejska dżungla i czerwony kapturek
- recenzja
Kłamca. Papież sztuk
Zabawa z dawna oczekiwana
- recenzja
VI Konwent Fantastyki Fantasmagoria
Od Fanów dla Fanów
- recenzja
Ciemność płonie
- fragment

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.