O paru wadach korzystania z bibliotek
W działach: literatura, Jakub Ćwiek | Odsłony: 8Nie lubię pożyczać książek z biblioteki. Miałem wziąć „Perfekcyjną niedoskonałość” Dukaja. Niestety, nie mieli akurat, albo ja nie potrafiłem znaleźć niczego, co wyszło spod ręki tego autora. To pierwszy powód – ograniczone zasoby. Wizyta w bibliotece zawsze oznacza to samo pytanie: czy uda mi się wziąć to, na co akurat mam ochotę. I kończy się jak z pudełkiem czekoladek Forresta Gumpa. Nigdy nie wiesz, co ci się trafi.
Plus taki, że pożyczanie (teoretycznie) oznacza ulgę dla portfela. Wszystkich książek i tak nie kupię, a tak to bez poczucia, że piracę ściągając z sieci jakiś tytuł, mogę sięgnąć po coś, za co i tak bym nie zapłacił. No i zawsze może mi się jednak spodobać. Wtedy wydam te parędziesiąt złotych, by książeczka dumnie stała na półce i się na niej kurzyła, pokazując gościom kim jestem i co lubię.
Tym razem skusiłem się na „Liżąc ostrze” Jakuba Ćwieka. Lubię faceta. Lubię jego felietony i – dopóki był regularnie aktualizowany – lubiłem czytać jego bloga. Z prozą się jednak jeszcze nie zapoznawałem, a że ponoć warto, to wziąłem. I tu drugi powód mojej niechęci do bibliotek – choć tu akurat one najmniej winne – zawsze można trafić na coś, co nam się nie spodoba. Takie ryzyko.
Muszę jednak doprecyzować. „Liżąc ostrze” nie tyle mi się nie spodobało, ile liczyłem na więcej. Parę rzeczy nawet do mnie trafiło, jak choćby nawiązania do „Siedem”, Josephine, papieros w ustach diabła. Tylko że to pojedyncze elementy. Zlepione ze sobą rażą przeciętnością, a końcówka... ech, za bardzo naciągana. Widać będę musiał poszukać „Kłamcy”, by przekonać się dlaczego ludzie chwalą Ćwieka-pisarza.
Gdzieś wyczytałem, że „Liżąc ostrze” to eksperyment (albo hołd) dla thrillerów i kina grozy. Ktoś zasugerował w jednej z recenzji komiksowość całej historii. Trafiłem również na takie zdanie na blogu Kuby:
„Może i nie napiszę książki lepszej niż taki chociażby Dukaj. Ale swoją potem mogę sam podzielić i część zaśpiewać grając na gitarze, część wyrecytować w stand upie, część wreszcie wystawić na scenie lub skręcić w amatorskim filmiku.
Wiem, wiem – zdaniem niektórych to nie ma znaczenia i nie wpływa na jakość samej literatury, która przecież jako ten Kościół winna być niezmienna w swych zasadach od początku po wieczność. Tyle że…”
I tak sobie myślę, że o ile jako książka „Liżąc ostrze” mnie nie zachwyciło, tak może i dałoby się jeszcze z tej historii wycisnąć „coś” ciekawego. Może właśnie komiks, a może ten stand up z gitarą. Póki co jest fajna okładka i chyba tylko ona zapadnie mi na dłużej w pamięci.
Nie do końca trafione wybory to jednak nie wszystko jeśli chodzi o moją niechęć do bibliotek. O książce Kuby miałem nie pisać. Chciałem przeczytać ją i odfajkować. Ten konkretny egzemplarz zainspirował mnie jednak do tych narzekań. Ktoś zalał go – może w plecaku odkręciła się butelka, a może wszystkiemu winien ulewny deszcz. Co ciekawa książka była przynajmniej u sześciu osób i już pierwszej udało się ją zniszczyć. Wiecie jak to wygląda – napęczniałe karty, pozaginane rogi, pogięta i pofalowana okładka.
Nie chce mi się narzekać na to, że ludzie nie potrafią dbać o wspólne dobro. Może to zresztą faktycznie był nieprzewidziany wypadek, którego nijak nie dało się uniknąć. Istotne jest, że przyjemność z czytania takiego ochłapu jest wyraźnie mniejsza. Być może właśnie stan egzemplarza wpłynął nieco na moją ocenę „Liżąc ostrze”. W każdym razie mamy kolejny powód – książki z biblioteki bywają podniszczone, poplamione i zbyt często wyglądają jak psu z gardła wyjęte.
Szkoda tylko, że trudno się z tego powodu zżymać. To trzeba wkalkulować – każda biblioteczna książka ma swoją historię, trafia w czyjeś ręce, w różne miejsca i siłą rzeczy nie wyjdzie z takich spotkań cało. Kiedyś mi również „udało się” zniszczyć pewien tomik, nawiasem mówiąc pożyczony od nauczycielki. Na pewno nie była zadowolona, gdy jej go ze wstydem oddawałem, ale spodobało mi się, co wówczas powiedziała – że to przynajmniej oznacza, iż był czytany.
Wspomniałem wcześniej, że za książki biblioteczne nie trzeba płacić, przynajmniej w teorii. I tak dochodzimy do kolejnej kwestii – jednak czasem trzeba. Niestety, w pewnym momencie taki tomik musimy oddać (następny powód do niechęci). Terminy zbliżają się nieubłaganie, a i limit przedłużeń kiedyś się kończy. Czasem trzeba płacić karę. Na szczęście rzadko to są duże sumy, chyba że naprawdę przesadziliśmy z przetrzymywaniem. Taką karę płacę jednak z przyjemnością. Dwa lub trzy złote raz na jakiś czas można poświęcić. Jak by wystawili skrzyneczkę na „co łaska” skończyłoby się pewnie na tym samym.
Oczywiście taką książkę można było dawno temu oddać. Przeczytać przykładowe „Liżąc ostrze” to kwestia kilku, no, góra kilkunastu wolnych godzin. Z tym się jednak wiąże największa wada bibliotek. Trzeba się do niej przejść by w ogóle o wypożyczeniu mówić, a człowiek to leniwe zwierzę przecież. Przy tylu powodach trudno więc wymagać ode mnie bym z radością odwiedzał biblioteki. Życzę sobie tylko jednego - by to były jedyne wady tych instytucji. Bo akurat do tych wyżej wymienionych można się przyzwyczaić.