Miasto szaleńców i świętych - Jeff VanderMeer
Kiedy w Polsce nadrabialiśmy zaległości w literaturze fantastycznej, jakie narosły w czasach komunizmu, na zachodzie rozwijał się nurt ochrzczony niedawno mianem New Weird. Jego twórcy słynęli z bardzo oryginalnego podejścia do fantastyki, zaskarbiając sobie oddanie licznej rzeszy fanów. Od kilku lat również rodzimi wydawcy starają się rozpowszechnić ten gatunek w naszym kraju, zarzucając rynek kolejnymi pozycjami. Jedną z nich jest bardzo nietypowe Miasto szaleńców i świętych, które jak na New Weird przystało, zdaje się wymykać wszelkim klasyfikacjom.
Na pewno nie jest to zbiór opowiadań, bo proza zajmuje zaledwie część jego objętości, i to wcale nie tę najznaczniejszą. Dzieło VanderMeera to klucz do Ambergris, czyli tytułowej metropolii, leżącej gdzieś w bliżej nieokreślonym uniwersum. Autor przy pomocy opowiadań, kronik historycznych, listów, notatek pewnego zagubionego pisarza, publikacji traktującej o najsłynniejszym ambergriańskim okazie fauny oraz glosariusza tworzy niesamowitą, chwilami wręcz poetycką wizję miejsca, jakie mogło zrodzić się tylko w nieprzeciętnym umyśle.
Ambergris to ludzkie miasto-państwo położone na ruinach siedliska tajemniczych, karłowatych istot, zwanych Grzybianami. Początkowo rządzone przez ród założony przez bezwzględnego rozbójnika, kappana Manzikerta, z czasem popadło w stan nazwany "funkcjonalną anarchią". Miasto szybko zaczęło przyciągać ludzi obdarzonych złożoną umysłowością, zwłaszcza artystów, stając się dzięki temu jednym z najistotniejszych punktów kulturalnych świata. Jednak nad Ambergris już od samego jego powstania wiszą czarne chmury – są to hordy zagadkowych zamieszkujących jego rozległe podziemia Grzybian, z którymi nikt nie zdołał porozumieć się i które nieprzerwanie dybią na życie (a może nie tylko?) ludzi.
Tak w dużym skrócie i z zupełnym pominięciem wyjątkowej atmosfery można opisać niepowtarzalny twór VanderMeera. Dzieje Ambergris zostały wyczerpująco i z pasją opisane w… przewodniku turystycznym. Kiedy zabierałem się za niego, nie mogłem wyjść ze zdziwienia, jak można coś podobnego wsadzić do książki fantasy. Owszem, czytelnicy lubią czasem poczytać o dziejach ulubionych uniwersów, ale prezentowana metropolia, jako że dopiero zdobywa popularność, na pewno nie zalicza się do nich. Okazuje się jednak, że dzieje jednego miasta mogą być nie mniej wciągające od najlepszych dokonań gatunku, a Hoegbottoński przewodnik po wczesnych dziejach miasta Ambergris urósł w moich czach do rangi jednego z najlepszych utworów Miasta szaleńców i świętych.
Innymi oryginalnymi zabiegami autora są dodanie do książki listów pewnego psychiatry do swego przełożonego (będących uzupełnieniem opowiadania Niezwykły przypadek Iksa, zresztą dużo lepszego od wspomnianej korespondencji), kroniki rodziny Hoegbottonów (czyli największych przedsiębiorców miasta), czy obszerna monografia poświęcona najsłynniejszemu przedstawicielowi fikcyjnej ambergiańskiej fauny, a mianowicie największemu rzecznemu głowonogowi – Kałamarnicy Królewskiej. Każdy z powyższych elementów został starannie wykreowany, tak że chwilami trudno uwierzyć, iż wszystko zostało stworzone przez jednego człowieka, a nie pochodzi z innego świata. Dbałość VanderMeera o szczegóły jest porażająca. Doszło nawet do tego, że w dodatku pojawiła się informacja o pochodzeniu… czcionek (sic!), jakimi zostały zapisane poszczególne teksty (oczywiście wynika z niej, że wszystkie one pochodzą z Ambergris). Na samym końcu pojawił się spory glosariusz, nie tyle objaśniający wybrane terminy z wcześniejszych utworów, ile – dzięki niezwykłej wyobraźni autora – stanowiący kolejny z samodzielnych elementów składowych Miasta szaleńców i świętych.
Bardzo ważną częścią pozycji jest wspomniana już proza, reprezentowana przez dziewięć opowiadań. Najdłuższymi, a zarazem najlepszymi są Zakochany Dradin, Przemiana Martina Lake’a oraz Dziwny przypadek Iksa (choć ten ostatni utkwił mi w pamięci głównie za sprawą zaskakującej pointy, która dosłownie zwaliła mnie z fotela). Utwory VanderMeera charakteryzuje powolna akcja, liczne dygresje, obszerne (choć nie do przesady) opisy oraz… to coś, co nie pozwala oderwać się od nich. Czy to za sprawą niepowtarzalnego klimatu Ambergris, czy może talentu pisarskiego autora, trudno przejść obojętnie obok wymienionych opowiadań. Jednak to, co w powyższych było zaletą, w innych staje się wadą. Czytając perypetie tytułowego Dradina, postaci pod każdym względem poruszającej, mogłem rozkoszować się charakterystyczną narracją autora; tymczasem ani krzty podobnego entuzjazmu nie mogłem wskrzesić przy okazji chociażby Ucząc się, jak opuścić swe ciało. Okazuje się, że gdy zabraknie interesującego motywu (bo los karłów w Ambergris na pewno do nich nie należy), styl VanderMeera okazuje się wyłącznie przeszkodą. Do interesujących opowiadań mogę zaliczyć jeszcze Klatkę. Słychać w nim echa rewelacyjnego Zakochanego Dradina, ale są to niestety wyłącznie złudzenia, bo pomimo interesującego pomysłu, twórca Ambergis nie zdołał poprowadzić akcji tak, by ta zapadła czytelnikowi głęboko w pamięć.
Jak już wspomniałem, autor wsadził do Miasta szaleńców i świętych liczne teksty, których zadaniem było wywołanie w czytelniku złudzenia, że Ambergris nie zrodziło się w wyobraźni amerykańskiego mistrza pióra, ale naprawdę gdzieś istnieje, a prezentowane urywki są tego dowodem. Wychodzi na to, że miały ku temu służyć nie tylko wspomniane wcześniej przewodniki czy kroniki, lecz także kilka utworów. Każde z nich zostało zaprezentowane w takiej oprawie graficznej, żeby wydawało się, iż są jedynie odbitkami oryginalnych wydawnictw, popełnionych przez ambergiańskich twórców. Autor posunął się nawet do tego, że jedno opowiadanie ma notkę biograficzną jej wyimaginowanego twórcy oraz… ilustratora! Jednak ku memu ubolewaniu, żadne z tak opublikowanych utworów nie wybija się ponad przeciętność. Wniosek można wysnuć stąd taki, że nawet w Ambergis są grafomani. Kto wie, może to jeden ze sposób autora na urealnienie swego tworu?
O stylu VanderMeera już nieco napomknąłem, więc nie ma sensu zbytnio się rozpisywać. Ważne, że ów słynny przedstawiciel New Weird lubuje się w rozdmuchanych (czasem do przesady) opisach i nieśpiesznym prowadzeniu narracji. Język Miasta szaleńców i świętych nie jest jednolity; autor sprawnie operuje piórem, dzięki czemu podczas lektury ciężko odpędzić myśl, iż jest to pozycja napisana przez kilka różnych osób. Różnice widać nie tylko między prozą a pozostałymi tekstami, ale nawet część opowiadań okazuje się być inaczej napisana od reszty, co wydaje się logicznym posunięciem w przypadku utworów sygnowanych innym nazwiskiem niż VanderMeer. Niestety, takie pozycje okazują się gorsze od reszty tekstów.
Wydanie jest naprawdę znakomite. Już od pierwszego wejrzenia cieszy oko śliczna okładka, dobrze oddająca ducha Miasta szaleńców i świętych. Wewnętrzna oprawa graficzna jest niewiele gorsza, nawet pomimo czarno-białej tonacji. Korekta dobrze wywiązała się z powierzonego jej zadania, jako że trudno było mi wypatrzeć jakikolwiek niezręczności językowe czy błędy. Czcionki (bo – jak już wspomniałem – autor korzystał z wielu ich rodzajów) są dobrze dobrane i czytelne. Jest to dość ważne, bo efekt wizualny tej pozycji jest niewiele mniej istotny od samej treści i w przypadku zaniedbania tego aspektu, książka sporo straciłaby na wartości.
Reasumując, otrzymujemy rzecz pod każdym względem niepowtarzalną. Ze strzępków przeróżnych informacji wyłania się obraz naprawdę niesamowitego miejsca, jakim jest Ambergris. Nie jest to zwarta pozycja, lecz raczej zbiór najprzeróżniejszych tekstów, słabo ze sobą powiązanych (aczkolwiek często przeplatających się), które łączy wspólne miejsce akcji. Czy warto zapoznać się z tym? Jeżeli ktoś nie boi się eksperymentów z literaturą i oczekuje czegoś naprawdę nowego, to zdecydowanie tak. Pozostałym odradzam. Tych, którzy jednak sięgną po Miasto szaleńców i świętych, muszę ostrzec: nie jest to jest to łatwa pozycja i w pełni można ją docenić tylko przy powolnej i uważnej lekturze.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
Na pewno nie jest to zbiór opowiadań, bo proza zajmuje zaledwie część jego objętości, i to wcale nie tę najznaczniejszą. Dzieło VanderMeera to klucz do Ambergris, czyli tytułowej metropolii, leżącej gdzieś w bliżej nieokreślonym uniwersum. Autor przy pomocy opowiadań, kronik historycznych, listów, notatek pewnego zagubionego pisarza, publikacji traktującej o najsłynniejszym ambergriańskim okazie fauny oraz glosariusza tworzy niesamowitą, chwilami wręcz poetycką wizję miejsca, jakie mogło zrodzić się tylko w nieprzeciętnym umyśle.
Ambergris to ludzkie miasto-państwo położone na ruinach siedliska tajemniczych, karłowatych istot, zwanych Grzybianami. Początkowo rządzone przez ród założony przez bezwzględnego rozbójnika, kappana Manzikerta, z czasem popadło w stan nazwany "funkcjonalną anarchią". Miasto szybko zaczęło przyciągać ludzi obdarzonych złożoną umysłowością, zwłaszcza artystów, stając się dzięki temu jednym z najistotniejszych punktów kulturalnych świata. Jednak nad Ambergris już od samego jego powstania wiszą czarne chmury – są to hordy zagadkowych zamieszkujących jego rozległe podziemia Grzybian, z którymi nikt nie zdołał porozumieć się i które nieprzerwanie dybią na życie (a może nie tylko?) ludzi.
Tak w dużym skrócie i z zupełnym pominięciem wyjątkowej atmosfery można opisać niepowtarzalny twór VanderMeera. Dzieje Ambergris zostały wyczerpująco i z pasją opisane w… przewodniku turystycznym. Kiedy zabierałem się za niego, nie mogłem wyjść ze zdziwienia, jak można coś podobnego wsadzić do książki fantasy. Owszem, czytelnicy lubią czasem poczytać o dziejach ulubionych uniwersów, ale prezentowana metropolia, jako że dopiero zdobywa popularność, na pewno nie zalicza się do nich. Okazuje się jednak, że dzieje jednego miasta mogą być nie mniej wciągające od najlepszych dokonań gatunku, a Hoegbottoński przewodnik po wczesnych dziejach miasta Ambergris urósł w moich czach do rangi jednego z najlepszych utworów Miasta szaleńców i świętych.
Innymi oryginalnymi zabiegami autora są dodanie do książki listów pewnego psychiatry do swego przełożonego (będących uzupełnieniem opowiadania Niezwykły przypadek Iksa, zresztą dużo lepszego od wspomnianej korespondencji), kroniki rodziny Hoegbottonów (czyli największych przedsiębiorców miasta), czy obszerna monografia poświęcona najsłynniejszemu przedstawicielowi fikcyjnej ambergiańskiej fauny, a mianowicie największemu rzecznemu głowonogowi – Kałamarnicy Królewskiej. Każdy z powyższych elementów został starannie wykreowany, tak że chwilami trudno uwierzyć, iż wszystko zostało stworzone przez jednego człowieka, a nie pochodzi z innego świata. Dbałość VanderMeera o szczegóły jest porażająca. Doszło nawet do tego, że w dodatku pojawiła się informacja o pochodzeniu… czcionek (sic!), jakimi zostały zapisane poszczególne teksty (oczywiście wynika z niej, że wszystkie one pochodzą z Ambergris). Na samym końcu pojawił się spory glosariusz, nie tyle objaśniający wybrane terminy z wcześniejszych utworów, ile – dzięki niezwykłej wyobraźni autora – stanowiący kolejny z samodzielnych elementów składowych Miasta szaleńców i świętych.
Bardzo ważną częścią pozycji jest wspomniana już proza, reprezentowana przez dziewięć opowiadań. Najdłuższymi, a zarazem najlepszymi są Zakochany Dradin, Przemiana Martina Lake’a oraz Dziwny przypadek Iksa (choć ten ostatni utkwił mi w pamięci głównie za sprawą zaskakującej pointy, która dosłownie zwaliła mnie z fotela). Utwory VanderMeera charakteryzuje powolna akcja, liczne dygresje, obszerne (choć nie do przesady) opisy oraz… to coś, co nie pozwala oderwać się od nich. Czy to za sprawą niepowtarzalnego klimatu Ambergris, czy może talentu pisarskiego autora, trudno przejść obojętnie obok wymienionych opowiadań. Jednak to, co w powyższych było zaletą, w innych staje się wadą. Czytając perypetie tytułowego Dradina, postaci pod każdym względem poruszającej, mogłem rozkoszować się charakterystyczną narracją autora; tymczasem ani krzty podobnego entuzjazmu nie mogłem wskrzesić przy okazji chociażby Ucząc się, jak opuścić swe ciało. Okazuje się, że gdy zabraknie interesującego motywu (bo los karłów w Ambergris na pewno do nich nie należy), styl VanderMeera okazuje się wyłącznie przeszkodą. Do interesujących opowiadań mogę zaliczyć jeszcze Klatkę. Słychać w nim echa rewelacyjnego Zakochanego Dradina, ale są to niestety wyłącznie złudzenia, bo pomimo interesującego pomysłu, twórca Ambergis nie zdołał poprowadzić akcji tak, by ta zapadła czytelnikowi głęboko w pamięć.
Jak już wspomniałem, autor wsadził do Miasta szaleńców i świętych liczne teksty, których zadaniem było wywołanie w czytelniku złudzenia, że Ambergris nie zrodziło się w wyobraźni amerykańskiego mistrza pióra, ale naprawdę gdzieś istnieje, a prezentowane urywki są tego dowodem. Wychodzi na to, że miały ku temu służyć nie tylko wspomniane wcześniej przewodniki czy kroniki, lecz także kilka utworów. Każde z nich zostało zaprezentowane w takiej oprawie graficznej, żeby wydawało się, iż są jedynie odbitkami oryginalnych wydawnictw, popełnionych przez ambergiańskich twórców. Autor posunął się nawet do tego, że jedno opowiadanie ma notkę biograficzną jej wyimaginowanego twórcy oraz… ilustratora! Jednak ku memu ubolewaniu, żadne z tak opublikowanych utworów nie wybija się ponad przeciętność. Wniosek można wysnuć stąd taki, że nawet w Ambergis są grafomani. Kto wie, może to jeden ze sposób autora na urealnienie swego tworu?
O stylu VanderMeera już nieco napomknąłem, więc nie ma sensu zbytnio się rozpisywać. Ważne, że ów słynny przedstawiciel New Weird lubuje się w rozdmuchanych (czasem do przesady) opisach i nieśpiesznym prowadzeniu narracji. Język Miasta szaleńców i świętych nie jest jednolity; autor sprawnie operuje piórem, dzięki czemu podczas lektury ciężko odpędzić myśl, iż jest to pozycja napisana przez kilka różnych osób. Różnice widać nie tylko między prozą a pozostałymi tekstami, ale nawet część opowiadań okazuje się być inaczej napisana od reszty, co wydaje się logicznym posunięciem w przypadku utworów sygnowanych innym nazwiskiem niż VanderMeer. Niestety, takie pozycje okazują się gorsze od reszty tekstów.
Wydanie jest naprawdę znakomite. Już od pierwszego wejrzenia cieszy oko śliczna okładka, dobrze oddająca ducha Miasta szaleńców i świętych. Wewnętrzna oprawa graficzna jest niewiele gorsza, nawet pomimo czarno-białej tonacji. Korekta dobrze wywiązała się z powierzonego jej zadania, jako że trudno było mi wypatrzeć jakikolwiek niezręczności językowe czy błędy. Czcionki (bo – jak już wspomniałem – autor korzystał z wielu ich rodzajów) są dobrze dobrane i czytelne. Jest to dość ważne, bo efekt wizualny tej pozycji jest niewiele mniej istotny od samej treści i w przypadku zaniedbania tego aspektu, książka sporo straciłaby na wartości.
Reasumując, otrzymujemy rzecz pod każdym względem niepowtarzalną. Ze strzępków przeróżnych informacji wyłania się obraz naprawdę niesamowitego miejsca, jakim jest Ambergris. Nie jest to zwarta pozycja, lecz raczej zbiór najprzeróżniejszych tekstów, słabo ze sobą powiązanych (aczkolwiek często przeplatających się), które łączy wspólne miejsce akcji. Czy warto zapoznać się z tym? Jeżeli ktoś nie boi się eksperymentów z literaturą i oczekuje czegoś naprawdę nowego, to zdecydowanie tak. Pozostałym odradzam. Tych, którzy jednak sięgną po Miasto szaleńców i świętych, muszę ostrzec: nie jest to jest to łatwa pozycja i w pełni można ją docenić tylko przy powolnej i uważnej lekturze.
Mają na liście życzeń: 6
Mają w kolekcji: 18
Obecnie czytają: 1
Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie czytam
Mają w kolekcji: 18
Obecnie czytają: 1
Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie czytam
Tytuł: Miasto szaleńców i świętych (City of Saints and Madmen)
Cykl: Ambergis
Autor: Jeff VanderMeer
Tłumaczenie: Jolanta Pers, Konrad Kozłowski
Wydawca: Solaris
Miejsce wydania: Stawiguda
Data wydania: 13 maja 2008
Liczba stron: 720
Oprawa: miękka
ISBN-13: 978-83-89951-88-6
Cena: 44,90 zł
Cykl: Ambergis
Autor: Jeff VanderMeer
Tłumaczenie: Jolanta Pers, Konrad Kozłowski
Wydawca: Solaris
Miejsce wydania: Stawiguda
Data wydania: 13 maja 2008
Liczba stron: 720
Oprawa: miękka
ISBN-13: 978-83-89951-88-6
Cena: 44,90 zł