W drugiej odsłonie naszego działowego cyklu mini-felietonów możecie poznać kilka różnych opinii na temat konsoli, które zawładnęły naszymi duszami w czasach młodości i odcisnęły trwałe piętno w sercach...
Tak jak poprzednim razem, zachęcamy do dzielenia się swoimi opiniami, ponieważ najlepsza zostanie nagrodzona 15 punktami.
Wielkim wygranym premierowego odcinka
Felietoników został Gerard Heime. Gratulujemy!
Canela
Moja przygoda z konsolami zaczęła się dokładnie dwadzieścia lat temu, kiedy to po raz pierwszy przyszło mi zagrać na Amidze 500. I choć technicznie rzecz biorąc jest ona komputerem, nie maszyną do gier – jej funkcja w moich rękach była wybitnie konsolowa. Pamiętam jak dziś całą rodzinę zasiadającą przy czarno-białym monitorze - wielkością ledwo przewyższającym ekran nowoczesnej komórki – i zajadającą kanapki robione przez babcię. Moim najwierniejszym kompanem gier był wujek, do którego Amiga należała. Była to twarda szkoła gry dla małej dziewczynki – szybko musiałam przerzucić się na "męskie" gry, w które mogliśmy grać wspólnie, ponieważ wszystkie tytuły z kolorowymi misiami i wesołymi ludzikami spotykał ten sam los: zostawały pożyczone koledze, który następnie je zepsuł/zgubił/zjadł. To niesamowite ile razy dziecko potrafi się nabrać na to samo kłamstwo. Latami mordowaliśmy takie tytuły jak Prehistoryk , Rick Dangerous , North&South czy nieśmiertelne już Pirates! .
Na swój własny, domowy, użytek miałam cudo o nazwie Rambo. Była to gra telewizyjna z wbudowanym zestawem 999 gier, z których – po odrzuceniu duplikatów – zostawało może… dziesięć? Były tam oczywiście takie hiciory jak Pacman , zabawa w policjantów i złodziei, coś na kształt przygód Supermana i wiele, wiele innych gier, w które pomimo tragicznej grafiki, potrafiłam grać godzinami.
Jednak dzień, którego nie zapomnę do końca życia, to moja Pierwsza Komunia. Oczywiście ośmioletniemu dziecku dużo bardziej niż na przeżyciach duchowych, zależało na prezentach, które w ten dzień otrzyma – nie inaczej było ze mną. Mając swoją własną Amisię 500+ mogłam do oporu oddawać się pogańskim przyjemnościom. Właśnie w tym okresie poznałam grę, którą po dziś dzień uważam za produkcję nie do pobicia – to SuperFrog . Nie potrafię zliczyć godzin, dni i tygodni, które nad nią przesiedziałam; aż łezka się w oku kręci… Pamiętam również Cannon Fodder wraz z kontynuacją, które swoją grywalnością biły na głowę wszystkie dostępnie tytuły. Nie mogę też zapomnieć o Flashbacku , Ugh , Duck Tales , Prince of Persia , Bombman i... i... i...
Neishin
A blast from the past
Pamiętam Pegasusa, ale PSX umknął mi całkowicie. Nawet nie pamiętam dlaczego kupiłem PS2, chyba miałem wtedy za dużo wolnych środków, a od tego przewraca się ludziom w głowach. Wiem za to, jaka była pierwsza gra, którą odpaliłem – Onimusha . Świetny tytuł, do dziś ciepło go wspominam.
Jednak coś, o czym chciałbym tutaj napisać to uczucie niecierpliwości, które towarzyszyło mi przy pozyskiwaniu kolejnych gier na Pegasusa. Na katowickiej giełdzie komputerowej, która mieściła się w domu kultury na Załężu (teraz w tym miejscu jest Cinema City, a dokładniej mówiąc parking multipleksu) zawsze w niedzielę były tłumy. Mieszkałem w pobliżu, więc zamiast na mszę uderzałem tam. Czego tam nie było? Kasety, dyskietki, komputery, monitory. Przychodziło się ze swoim nośnikiem, wybierało z albumu grę i miły pan za kilka złotych przegrywał ze swojej kopii. Większość gier brana była "na czuja". Dopiero po powrocie do domu i włączeniu nowego tytułu okazywało się, czy strzał był celny. Między otrzymaniem gry, a jej odpaleniem mijała jakaś godzina, w czasie której wyobrażałem sobie jak dany tytuł może wyglądać i o co może w nim chodzić. Napędzałem się w ten sposób straszliwie, więc potem niewiele gier było w stanie sprostać moim wymaganiom.
Jeszcze śmieszniej było z wymianą cartridgów do Pegasusa na tzw. "czarnym", czyli targowisku w pobliżu mojego osiedla. Można tam było kupić wszystko – jeansy, czekolady, skórzane kurtki, buty (pamiętajcie, że to ciągle był PRL, więc były to frykasy). W soboty zaś spotykali się fani VHS-ów i wymieniali kasetami. Czasem pojawiał się ktoś z grami na Pegasusa – wtedy to był już zupełny odjazd. W klaserze u pana na giełdzie każda gra miała przynajmniej kilka zdań tłumaczących o czym jest. Tutaj był tylko tytuł i nalepka na plastiku. Zupełny szał, niezdecydowanie co brać, niepokój po już podjętej decyzji. Szybki bieg do domu, żeby – w razie nietrafionego strzału – wrócić do wymieniającego i zrobić to jeszcze raz.
Teraz nowe gry przychodzą do mnie pocztą. Mam przy monitorze kartę z wypisanymi pozycjami, w które chcę zagrać, szukam ich, wymieniam je, czasem żona podaruje z jakiejś okazji. Jednak kiedy tytuł przychodzi, niekiedy mija chwila (albo nawet dzień) zanim leniwym ruchem wsunę płytkę do czytnika. Gry nie wywołują już tej niecierpliwości, pośpiechu; właściwie żadna nie jest niespodzianką – dobrze wiem co kupuję i w co będę grał. Cywilizacja szybkiej informacji wygasiła we mnie niewiedzę.
Gonz
Jako konsolowiec jestem neofitą, bo mogę się tym mianem określić dopiero od generacji bieżącej. Chociaż nie miałem przed X360 żadnej konsolki na własność, bez problemu mogę wskazać która platforma przekonała mnie, że czas rozważyć pożegnanie z PC-tem jako sprzętem do grania. Wszystko przez PS2. Wizyty u kolegi i szarpanie na Czarnuli otworzyło mi oczy na inny system grania. Bez klawiatury. Bez patchowania. Bez sprawdzania wersji driverów. Bez problemów ze zgodnością nowego hardware’u z procedurami plug-n-play. Po prostu – kolega wrzuca płytę w odtwarzacz, a ja muszę kombinować, a bywało że i ram trzeba było dokupić. Oczywiście wrażenie robiła nie tylko prostota obsługi, ale i to, co można było w czytnik wrzucić. Największy szok w czasach początków tej platformy zafundowała mi druga część Metal Gear Solid . Filmowość rozgrywki i klasa oprawy po prostu wzbudziły we mnie zazdrość. Innym powodem do toczenia żółci były dziesiątki slasherów i mordobić, których na blaszaku się nie uświadczyło.
O ile z PS2, Game Boyem czy Pegasusem zaliczyłem tylko krótki flirt, o tyle pierwszą miłością mojego życia była Amiga, czyli Przyjaciółką. Commodore twierdziło co prawda że to komputer, ale kto używał na niej klawiatury do czegoś innego niż wklepywanie kodów? Moja 500-tka z dodatkowym 512 kb ramu (!!!) robiła wśród kolegów z klasy furorę. Kolory, przy której posiadacze 8-bitowców puchli z zazdrości. Dźwięk, o którym PC-towcy mogli tylko pomarzyć. W końcu – olbrzymia biblioteka czysto arcade’owych gier. To na Amidze skatowałem swoje pierwsze mordobicia, takie jak Street Fighter II czy Final Fight – inny klasyk z Capcomu. Na Amidze pełno było też automatowych shooterów typu "leć w górę i zastrzel wszystkich na śmierć". Do dziś pamiętam Battle Squadron - swoją pierwszą grę na Amisię, gdzie gameplay sprowadzał się do latania i strzelania, a zapewniał więcej rozrywki niż GTA4 . No i klasyczne strzelaninki, pokroju War Zone , Dogs of War , czy Mercs ...
Z obecnej perspektywy żałuję że przy przesiadce na PC-ta sprzedałem ten toporny kawałek szarego plastiku. Mam do tego sprzętu sentyment. Na Amidze grało mi się najlepiej. Tak konsolowo. Wsadzić dyskietkę. Włączyć grę. Zapomnieć o świecie.
Miszcz Czarny
Lata dziewięćdziesiąte XX wieku to dla mnie przeszłość równie odległa, co epoka dinozaurów. Od tego czasu w moim życiu zmieniło się wszystko – miejsce zamieszkania, znajomi, wygląd, osobowość. Gdyby się głębiej zastanowić, jedyną rzeczą, która nie uległa żadnej zmianie to moja miłość do elektronicznej rozgrywki. Ale hola, hola! Przecież PC wtedy nie było moim ulubionym narzędziem mordowania pikseli! Wprawdzie znajdowały się na nim Prince of Persia i jakieś platformery od legendarnego Apogee, ale i tak te gry nie wytrzymywały konkurencji z produkcjami na Pegasusa czy ZX Spectrum. Ta druga konsola była przynoszona przez ojca z pracy i wyświetlała obraz w olśniewająco zielonej barwie. Zasilana miękkimi dyskietkami (zastanawialiście się kiedyś, czemu w komputerach dyskietki mają oznaczenie "A:", a potem od razu jest dysk "C:"? To właśnie te dyski są zaginionym "B:"!) była prawdziwym tunelem dla świadomości dzieciaka, jakim wtedy byłem. Gry takie jak Shift , Knight Lore czy Dropper , chociaż bardzo proste, potrafiły przykuć mnie oraz moją matkę do małego monitorka na wiele godzin.
Pegasus był krokiem w dorosłość – musiałem bowiem iść do sąsiadów, by na nim pograć. Trzykrotnie ode mnie starszy syn sąsiadów był moim ulubionym kompanem rozgrywek na tej uroczej maszynce – nie zliczę ilości poziomów w Teenage Mutant Ninja Turtles , które razem przeszliśmy, wspierając się nawzajem, podobnie jak w którejś wersji Mario , Chip and Dale czy Contry . Walczyliśmy też ze sobą w jakichś bijatykach (pamiętam tylko Double Dragon - Mortal Combat był już chyba na PC). Prawdziwa miłość do gier zaczęła się jednak w momencie, gdy udało mi się dostać od sąsiada konsolę na własność, wraz ze wszystkimi kasetami (tak, to urządzenie używało sporej wielkości żółtych kaset), gdzie pojawił się nowo zakupiony Bomberman oraz absolutny hit - Battle City . W tę drugą grę pocinałem z kuzynem, o ile ten akurat miał przepustkę w wojsku. Nauczyłem się też wówczas wielu przydatnych przekleństw, które służą mi wiernie od parunastu lat.
Tym, którym łezka się w oku zakręciła podczas czytania tych słów, albo są ciekawi, jak to się kiedyś grało, zapraszam tutaj oraz tu . Znajdziecie tam emulator Pegasusa oraz zestaw ponad stu gier na niego. Nie oddaje to wprawdzie klimatu siedzenia przed telewizorem z kontrolerem - praprzodkiem dzisiejszych padów, ale lepsze to niż nic, prawda?
Zaloguj się , aby wyłączyć tę reklamę