» Artykuły » Inne artykuły » Łopatką Wronkę: Meekhan

Łopatką Wronkę: Meekhan


wersja do druku

...czyli innowacja czy stagnacja w polskim fantasy?

Redakcja: Tomasz 'earl' Koziełło
Ilustracje: Anna 'Otai' Kmiecik

Łopatką Wronkę: Meekhan
Bartłomiej Łopatka: Cykl książek o Wiedźminie Andrzeja Sapkowskiego był dziełem przełomowym dla polskiej fantastyki, czymś całkowicie odmiennym od nieśmiałych, wcześniejszych prób tworzenia literatury fantasy. Przełamał monopol science fiction w różnych odmianach i wzbudził żywe emocje. Spowodował także wysyp powieści o podobnej konwencji, jednak żadna z nich nie zdołała uzyskać choćby zbliżonej popularności, tak w fandomie, jak i poza nim. Najnowszym projektem, który został bardzo ciepło przyjęty i otrzymał przychylne recenzje jest cykl Roberta M. Wegnera o Meekhanie – uważasz, że tym razem mamy do czynienia z czymś niezwykłym w polskim fantasy?

Tymoteusz Wronka: Powiem prosto z mostu: tak. Piętno Sapkowskiego zostało mocno odciśnięte w świadomości epigonów. Większość twórców polskiego fantasy ostatnich dwudziestu lat podążało mniej lub bardziej wyraziście jego tropem: przygodowej fantasy o słowiańskiej nucie, z (w założeniu) wyrazistymi postaciami, okraszonej dozą mniej lub bardziej udanego humoru. Oczywiście, nie wszyscy. Byli również pisarze, którzy udanie realizowali własne pomysły – Księga Całości Feliksa W. Kresa czy Saga o zbóju Twardokęsku Anny Brzezińskiej należą do tych wyjątków. Jednakże nawet oni nie pisali czegoś takiego jak Wegner: epickiej, tworzonej z rozmachem i emocjami fantasy – nie waham się tego powiedzieć – w zachodnim stylu. Może to śmiałe stwierdzenie, ale mam wrażenie, że gdyby Wegner urodził się w Stanach Zjednoczonych, to byłoby o nim dość głośno.

: Co do innych pisarzy: akurat Kres i Brzezińska, pomimo całkiem udanej kreacji świata, nie zdołali osiągnąć ułamka sukcesu komercyjnego Sapkowskiego, stać się aż tak rozpoznawalnymi w polskiej fantastyce. Udało się to natomiast Piekarze, Komudzie czy Pilipiukowi – pisarzom nietworzącym typowego fantasy. W czym tkwi różnica?

TW: Sukces, gdzieś o rząd wielkości większy niż Wegner, osiągnął również Jarosław Grzędowicz. Niby u podstaw świata Pana Lodowego Ogrodu tkwi pomysł rodem z science fiction, ale przez 95% tekstu – pomijając gadżety Vuko Drakkainena – to fantasy pełną gębą. Zresztą kreacja jednego, wyrazistego bohatera, jak u Sapkowskiego, jest pewnie jednym z głównych składowych popularności tej serii. Jednakże wymieniając Brzezińską czy Kresa nie myślałem o sukcesie na szeroką skalę. Z pisarzy fantasy tylko Sapkowskiemu udało się wyjść poza szeroko pojęty fandom, reszta bazuje jednak na ludziach mniej lub bardziej powiązanych z fantastyką. Można wysnuć przypuszczenie, że fantasy w innych wariantach niż wiedźmińskie lub klasyczne nie cieszy się u nas popularnością, a ludzie cenią to, co jest już im znajome. Lub – co też ma pewne podstawy – Kres i Brzezińska stworzyli powieści przekombinowane; na poziomie konstrukcji, fabuły, języka.

: Takie przypuszczenie może prowadzić do dość przygnębiającego obrazu fanów fantasy w Polsce: zakochanych w sztampie, niezainteresowanych eksperymentami formalnymi (Wiedźmin był tylko jeden i basta! Więcej udziwnień nie chcemy, dajcie nam nasze smoki, elfy i orki!). Rzutuje to na rodzaj fantasy, jaki się u nas wydaje: przez parę lat można było zauważyć napływ właśnie takich taśmowych powieści, często wzorowanych na Sapkowskim (zazwyczaj w kwestii głównego bohatera) – o ile pamiętam, najwięcej takich (niekoniecznie polskich rzeczy) ukazało się w Fabryce Słów. Natomiast interesuje mnie, co oznacza według Ciebie słowo "przekombinowane"? Nietypowe?

TW: Przekombinowane, czyli takie, w które upchnięto zbyt wiele elementów. Nietypowe też, ale nie do końca o to mi chodziło. Nie zrozum mnie źle – ja te cykle bardzo lubię, ale skoro rozmawiamy o epickim czy klasycznym fantasy, to granice gatunku są dość jasno określone. Biadolisz mi tutaj, że obraz czytelników fantasy w Polsce jest przygnębiający. Pocieszę Cię, że taki jest obraz czytelników tego gatunku również w świecie anglojęzycznym. Wystarczy przejrzeć, co się sprzedaje (Gry o tron nie liczę, chociaż to niezbyt dalekie odstępstwo od wzorca), aby wyrobić sobie zdanie na ten temat.

Nie od dziś wszakże wiadomo, że najbardziej lubimy to, co już znamy. Jeśli poruszamy się wśród znanych archetypów i schematów, to czujemy się jak wśród znajomych podczas wyprawy za miasto: miło, swojsko, niby z delikatną nutką ekscytacji, ale przy zachowaniu umiaru i norm bezpieczeństwa.

: Teraz zacząłem zastanawiać się, co konkretnie uważasz za przekombinowane i nie pasujące do modelu epickiego/klasycznego fantasy – to, że fabuła jest nieco bardziej skomplikowana, są inne, nowe rasy, zmienione podejście do magii? Co jest tym elementem, który sprawia, że fan klasyki nie jest do końca zadowolony z nowej lektury? Częściowo zgodzę się z Tobą, że niekoniecznie lubi się nowości, preferuje ograne wzorce, ale nie wydaje mi się, żeby to był główny powód. Przykładowo, taki Zelazny, wychodząc na chwilę z polskiego podwórka, stał się autorem kultowym i wielokrotnie wznawianym, a Kroniki Amberu należą do cykli, w których można znaleźć wiele wymieszanych elementów i zdecydowanie nie polecałbym tej lektury komuś, kto nie chce wychodzić poza elfy, smoki i czarodziejów.

TW: Chyba rozmijamy się na poziomie pojęć: Zelazny jest fantastyczny, ale czy to klasyczna fantasy? Ba, czy to fantasy w ogóle? Ale wracając do tematu. Mądrzejsi od nas już dawno temu stwierdzili, że najbardziej lubimy to, co dobrze znamy. Niewielu jest czytelników, którzy poszukują czegoś nowego: większość, przynajmniej bazując na obserwacji rynku, szuka pozycji według innego klucza. Odpowiadając na Twoje pytanie: jeśli zamiast elfów i krasnoludów masz gadające koty czy myślące sępy, a bohaterem nie jest dzielny gieroj tylko ktoś leniwy, to zaczyna być coś nie halo. A jak jeszcze autor eksperymentuje z formą i nie daj Boże próbuje w stylizacji sięgać nieco dalej niż Sienkiewicz, to już w ogóle ma przechlapane. Pełną odpowiedź pewnie dałby psycholog, ale moim zdaniem chodzi o coś w rodzaju poczucia bezpieczeństwa przy jednoczesnym posmaku egzotyki. Coś jak safari z opancerzonego jeepa.

: W takim razie czy Wegner kojarzy Ci się konkretnie z którymś z zachodnich pisarzy (rozmiarowo, jeżeli fabuła całości będzie toczyć się w takim tempie, to cykl Wegnera może osiągnąć objętość i Malazańskiej Księgi Poległych)? Ciekawi mnie też użyte przez Ciebie określenie "zachodni styl" – wystarczy pozbyć się odwołań do słowiańskości i wrzucić opowieść do rozległego świata, pełnego magii i wielkich bitew? Brzmi to raczej jak przepis na kolejną, sztampową powieść fantasy, niż coś zaskakującego.

TW: Mam porównywać? Dobra. Dla mnie ma on bardzo wiele z przytoczonego przez Ciebie Eriksona, chociaż niekoniecznie pod względem skomplikowania świata przedstawionego (o tym będzie można się dopiero przekonać, bo Wegner, w przeciwieństwie do Kanadyjczyka, skąpo dawkuje informacje). Nie chodziło mi jednak o bezpośrednie porównania, ale o pewien sposób pisania.

Śmiejesz się, że to przepis na sztampową powieść fantasy. Ale tak, pod pewnym względem masz rację. Fantasy z natury (a raczej z jej powszechnego wykonania) jest sztampowa – by odnieść sukces należy poruszać się po dosyć ograniczonym polu, żonglując niewielką liczbą elementów. Wyróżnikiem jest talent. Z pozoru autor nie tworzy nic nadzwyczajnego: wymyślił mniej lub bardziej skomplikowany świat, jakichś tam bohaterów, wprowadził ich w pewien konflikt. Wykonanie tego w poprawny sposób już gwarantuje niewielki sukces. Wegner dodał jeszcze mnóstwo emocji, podlał to wszystko patosem. To z pozoru tani chwyt, ale umiejętnie wykonany wypada niezwykle skutecznie. Jego historie być może ocierają się o kicz, ale też łapią za gardło, zacierając niedostatki oryginalności czy pomysłowości. Wracając do porównań: literatura jak literatura, ale połowa popowego kina ze Stanów bazuje właśnie na tym. Zachodniego charakteru doszukiwałbym się więc w konstrukcyjnym zamyśle polegającym na sprawnym układaniu (znanych czytelnikowi) klocków przy jednoczesnym wykorzystaniu ich emocjonalnego potencjału. Tylko tyle. I aż tyle.

: Czyli to dość przewidywalna, raczej sztampowa historia, naładowana emocjami i patosem, którą czyta się dla emocji i, parafrazując, "żeby przeczytać coś, co już się dobrze zna"? Zasadniczo więc zgadzamy się, że książki Wegnera są sztandarowym fantasy, bez odwoływania się do słowiańskości i stanowią świetnie zrealizowane, ale w gruncie rzeczy dość proste, kino akcji. Skoro tak, to dlaczego można spotkać się z opiniami, że to przełom i coś niespotykanego w polskim fantasy? Ciekawy paradoks. Dla mnie formuła wykorzystana przez Wegnera jest jednorazowa – po przeczytaniu wszystkich trzech tomów nie mam ochoty do nich wracać ani ponownie ich przeglądać ponieważ doskonale wiem co się stanie, choć niektóre sceny może ponownie by mnie uderzyły. Wydaje mi się jednak, że kolejna lektura ujmie sporo cyklowi, ponieważ zniknie spora doza dramatyzmu, napięcia, tego dzięki czemu, jak sugerujesz, udało się Wegnerowi zdobyć czytelników. Sądzę także, że to może być również kwestia bohaterów. Autor wprowadził wiele postaci, ale rozwinął historię jedynie kilku z nich, z których żadnego nie mogę nazwać ulubionym, wyjątkowym czy też przesadnie charyzmatycznym. A skoro nie zżyłem się zbytnio z bohaterami, to po co kolejny raz przeżywać ich historie?

TW: Poruszyłeś dwie kwestie. Pierwsza dotyczy tego, co już wcześniej mówiłem. Co nowego daje Wegner? W skali świata zapewne nic. W skali Polski – dużo. To jak z teorią innowacji: teoretycznie daną rzecz wynaleźć i zaimplementować można tylko raz. Niemniej podmiot (w tym przypadku autor), który wprowadzi ją jako pierwszy na nowy rynek, choćby jedynie imitował dokonania innych, zbiera całą śmietankę. A jeśli jeszcze robi to bardzo dobrze (bo próby były przecież już wcześniej), to nie należy się dziwić, że zbiera pochwały, czy wręcz mówi się o przełomie.

Na drugą kwestię nie wiem czy jestem Ci w stanie odpowiedzieć. W zasadzie nie czytam książek ponownie, a już na pewno nie w ciągu kilku lat od pierwszej lektury. Ale tak z ręką na sercu odpowiedz: ile powieści fantasy czytałeś więcej niż raz? Nie sądzę, by utożsamianie się z wyrazistymi postaciami coś w tym przypadku zmieniało. Im kibicuje się podczas czytania, ale nie ma to wpływu na chęć ponownego przeżywania ich przygód.

: Dopóki czytałem mniej, to przerabiałem dane powieści po kilka razy – między innymi Pana Lodowego Ogrodu całegoWiedźmina, Kłamstwa Locke'a Lamory, Hobbita, Władcę Pierścieni, Narnię czy wcześniej przygodowe książki Maya i Nienackiego. Setting miał dla mnie drugorzędne znaczenie, w niektórych z nich był gorszy, w niektórych lepszy, a ja chciałem jeszcze raz przeżyć przygody Locke'a, Vuko czy drużyny Pierścienia, bo ci bohaterowie mieli coś co mnie przyciągało, to jak działali i w jaki sposób byli przedstawieni. A po lekturze książek Wegnera nie czułem tego. Owszem, bohaterów do swoich ról skroił świetnie, znakomicie odgrywają to co muszą, by wzbudzić w czytelniku emocje – ale dwa razy to na mnie nie zadziała.

TW: Pociągnijmy jeszcze temat bohaterów. Nie do końca zgodzę się z tezą, że jest ich za dużo, co utrudnia identyfikację. Owszem, pojawiają się bohaterowie zbiorowi (chociaż nie na tę skalę, co u Eriksona), ale w każdej grupie są wyraziste jednostki (znów: w porównaniu z Malazańską Księgą Poległych)? jest ich tylu, co kot napłakał), które ciągną fabułę do przodu. Być może jednak różnimy się co do celu: Ty chcesz przeżywać historie postaci; dla mnie w tego rodzaju prozie to fabuła jest nadrzędna względem bohaterów.

: Może trochę źle się wyraziłem wcześniej z tą liczbą bohaterów. W trzech jak dotychczas książkach Wegner stworzył około dziesięciu bardziej wyrazistych, wybijających się postaci, z której każdej poświęcił znaczną część opowieści – a jednocześnie nie pozwolił żadnej z nich zdominować cyklu. Dodatkowo, poprzez specyficzną budowę serii póki co (charakterystyczne połówki zbiorów opowiadań), brakuje ciągłości w ich historii, przez co poszczególne tożsamości zaczynają rozmywać się w pamięci. Niebo ze stali spaja część z tych ogniw – ale pewnie w kolejnym tomie akurat ci bohaterowie zostaną porzuceni, by przyjrzeć się innym.

TW: Czyli według Ciebie konstrukcję postaci będzie można docenić wówczas, kiedy autor splecie wszystkie wątki, a elementy układanki wskoczą na swoje miejsce? Wszak czwarty tom będzie znowu wykorzystywał tylko niektórych bohaterów i ewentualnie dopiero w piątym (i wcale nie jest powiedziane, że będzie to ostatni) będzie ich cała gama; oczywiście jeśli w międzyczasie autor nie zakończy ich literackiego żywota. Moim zdaniem nie tędy droga w ocenie postaci: przy tak rozbudowanych cyklach nie ma szans by każdemu poświęcić tyle samo – i odpowiednio dużo – miejsca. Gdyby wsadzić wszystkich do jednej książki, przeplatać ich wątki, to tym bardziej ich charakterystyki byłyby rozmyte. Zabieg ten udał się tylko nielicznym pisarzom. W formie, jaką zastosował Wegner, dostaje się skondensowaną pigułkę: ta przekonuje od razu, albo nie. Rozumiem jednak problem, że, przykładowo, historie z pierwszego tomu mające kontynuacje w tomie czwartym zacierają się w pamięci; szczególnie jeśli czyta się książki po premierze i nie przypomina ich sobie później.

Myślę, że wypada poruszyć jeszcze jedną kwestię na zakończenie: jak myślisz dlaczego w ogóle czyta się ten rodzaj fantasy? Trochę nam się to już wcześniej pojawiało, ale warto podsumować; także w kontekście Opowieści z meekhańskiego pogranicza.

: Może to być kontynuacja bajek i baśni oglądanych/czytanych w dzieciństwie, które były pierwszym, nieświadomym, kontaktem z fantastyką, a które klasyczna fantasy chyba w największym stopniu przypomina, powtarza ich, w większości proste, schematy. Jest jasno rozdzielone dobro i zło, jakieś magiczne stwory, przedmioty, zazwyczaj dobre zakończenie, czasem jakiś morał. To także dość przyjemne i bezbolesne zabijacze czasu (o ile są dobrze wykonane), które czyta się szybko. Historia, bohaterowie i świat przewijają się przed oczami czytelnika nie muszącego zbytnio wysilać się intelektualnie – wystarczy, że da się porwać opowieści. Idealne odstresowywacze na kilka godzin po pracy albo na weekend, kiedy chce się odpocząć od wszystkiego.

TW: Pierwsza część Twojej wypowiedzi odnosi się w zasadzie do całości fantastyki, a mnie chodziło o ten specyficzny jej rodzaj. Zakładam więc, że chodzi Ci przede wszystkim o to, że są to książki zapewniające niezobowiązującą rozrywkę. Poniekąd się z Tobą zgadzam. Już wcześniej przytaczałem przykład z safari: według mnie to pragnienie poczucia obcości, ale z zabezpieczeniem – podobno nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, ale w przypadku dużej liczby powieści fantasy można powiedzieć, że rzeka ta krąży w zamkniętym obiegu. Większość przytaczanych przez Ciebie powodów ma tutaj oczywiście zastosowanie. Kluczem jest oderwanie od rzeczywistości, przeżycie przygody, a później dokonanie bezpiecznego powrotu do domu i codziennych spraw.

Nie uważam tego zresztą za nic zdrożnego. Chociaż zdarzają się książki (głównie autorów zagranicznych) pokazujące jakie możliwości drzemią jeszcze w fantasy, to nie tylko takie pozycje chce się czytać. Dobrze wykonana klasyczna fantasy, napisana pomysłowo i z rozmachem, też się sprawdza. W tych kategoriach cykl Wegnera moim zdaniem nie ma zbyt wielkiej konkurencji w polskiej fantastyce; szczególnie powstającej obecnie. Nie mamy do czynienia z rewolucją, ale to krok do przodu na naszym rynku.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


   
Ocena:
0
Sęk w tym, że w Polsce nie ma owego mitecznego "Klasycznego" fantasy (na zachodzie też nie zresztą) Artykuł śfedni.
12-03-2013 17:54
Melanto
   
Ocena:
0
Dla mnie największym pozytkiem z artykułu jest fakt, że wypożyczyłam dwa tomy opisywanego Wegnera i przeczytam je w czasie najbliższym. Tekst mnie zaciekawił wbardziej niz wszystkie pochlebne recenzje jego książek.
Co do samego tekstu - początkowe akapity są zdecydowanie lepsze od końcówki. Może to przez długość, a może nieco przez formę, bo momentami czułam się lekturą zmęczona.
12-03-2013 19:36
Siman
    @Slann
Ocena:
0
To zależy: co rozumiesz pod pojęciem "klasyczne fantasy"?
12-03-2013 20:14
baczko
   
Ocena:
0
@slann

No właśnie na to też trochę zwracamy z Tymkiem uwagę - przyszedł Sapkowski, pozamiatał "Wiedźminem" i spora część pisarzy polskich szła jego tropami, a nie np. Tolkiena, jak na zachodzie.
12-03-2013 20:22
~@Karburator

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
@baczko
Przez cały czas wspominacie o klasycznym fantasy, ale co to właściwie według was jest i gdzie jest granica pomiędzy klasycznym a nieklasycznym?
12-03-2013 22:11
Siman
    @baczko
Ocena:
+1
Ale przecież szła chyba wyłącznie po linii konstrukcji bohatera - samotnego mściciela. Ani się nie namnożyło polskich fantasy z elfami i krasnalami a'la Sapek, ani fantasy z odwołaniami do baśni, ani nawet fantasy z silnym wątkiem geopolitycznym.

Ta "inspiracja" jest tak powierzchowna, że ciężko mi ją nawet uznać za inspirację. No chyba, że coś przeoczyłem.
12-03-2013 22:13
~

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
"[...] Saga o zbóju Twardokęsku Anny Brzezińskiej należą do tych wyjątków. Jednakże nawet oni nie pisali czegoś takiego jak Wegner: epickiej, tworzonej z rozmachem i emocjami fantasy" - Saga o Twardokęsku nie jest epicka? Brak jej rozmachu? Emocji tam nie ma? Chyba czytaliśmy inne książki.
12-03-2013 22:17
~deflorator

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Saga o Twardokęsku nie jest epicka? Brak jej rozmachu? Emocji tam nie ma?

Nie.
Tak.
Są płytkie.
12-03-2013 22:22
baczko
   
Ocena:
0
@Karburator

Definicja jest bardzo śliska tutaj - dla mnie osobiście najbliższa temu jest fantasy wzorowana na Tolkienie.

@Siman
Głównie bohatera. Ale chyba całkiem sporo pojawiało się też polskiego fantasy ze słowiańskością, wąpierzami etc.
12-03-2013 22:25
Siman
   
Ocena:
0
"Głównie bohatera. Ale chyba całkiem sporo pojawiało się też polskiego fantasy ze słowiańskością, wąpierzami etc."

Fantastyki - tak.
Fantasy - nie przypominam sobie, wskaż jakieś.
12-03-2013 22:31
baczko
   
Ocena:
+3
Cykl o "Czarokrążcy" Baniewicza, choćby wspomniany już cykl Ani Brzezińskiej "Saga o Twardokęsku", trochę też "Wiedźma z Wilżyńskiej Doliny", "Psalmodia" Krzywickiego; tak na szybko.

Znalazłem też w necie fajny wypis co ciekawszych 'słowiańskich' opowiadań.
12-03-2013 22:47
Siman
   
Ocena:
+1
OK, przyznam, że jakoś wyłączyłem automatycznie z wyliczanki Brzezińską, bo nie wydaje mi się, żeby w sadze o Twardokęsku w jakimś momencie się ASem wyraźniej inspirowała - co najwyżej można powiedzieć, że dzięki niemu łatwiej zaistniała na rynku.

Reszty szczerze mówiąc nie znam, więc zakładam, że masz rację. ;)
12-03-2013 22:58
~@Karburator

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
@ Baczko
Ale właściwie jaka fantasy jest wzorowana na Tolkienie? Żeby nie babrać się w prehistorii, przeskoczmy od razu do Gry o tron Martina, czyli 1996 roku. Kto z liczących się autorów,którzy pojawili się po Martinie, pisze książki w stylu J.R.R.T. ? Zresztą słowo "wzorowane" też jest nieprecyzyjnie, bo nie dopowiada o jaki element kreacji chodzi.







12-03-2013 23:08
zegarmistrz
   
Ocena:
+2
Ech...

Zasadniczo to "wzorowanie się na Tolkienie" dostało po głowie kiedy pojawił się Moorcock i cykl o Elryku z Malnibone, który nawiasem mówiąc położył też kres dominacji Conana.

To, co prawdopodobnie Baczko uważa za "klasyczną fantasy" to tak naprawdę pokłosie ilustracji Laryego Elmore do 1 edycji Advanced Dungeons and Dragons, sukcesu 2 edycji tego systemu (którą to dość mocno ugrzeczniono) oraz sukcesu komercyjnego Dragonlance. Właśnie ta ostatnia seria tak naprawdę zapoczątkowała modę na "taśmociągi".

Jeśli chodzi natomiast o referencje DeDeków, bo to zaraz wyskoczy, to Tolkien posiada w nich marginalną rolę. Tak naprawdę na DeDekach zaważyły:
- wymieniony już cykl o Elryku z Malnibone
- "Umierająca Ziemia" Jacka Vance
- i wreszcie mało u nas znane "Trzy Serca i Trzy Lwy"Paula Andersona

Z ich właśnie fuzji powstała kosmologia, konstrukcja świata, znaczna część zbioru grywalnych ras i klas, system magii czy znaczna część bestiariusza.
12-03-2013 23:24
Siman
   
Ocena:
+1
A tak z ciekawości: w której z wymienionych były elfy, krasnale i orki?
12-03-2013 23:47
zegarmistrz
   
Ocena:
+1
W "Trzy Serca i Trzy Lwy", takoż prototyp paladyna, Turn Unded, dedekowego trolla z regeneracją czy wreszcie drabinki Ład-Chaos (potem rozwiniętej przez Moorcocka).
12-03-2013 23:54
Siman
   
Ocena:
+1
Zerknąłem sobie do leksykonu Sapkowskiego, żeby sprawdzić, co na to jego kanon i cóż - Vance na miejscu 6, Trzy serca... na 11, Moorcock na 14. Trzeba będzie to sobie wszystko przeczytać (ale najpierw zdobyć, bo to raczej stare wydania).
13-03-2013 00:10
zegarmistrz
   
Ocena:
+2
Jeszcze weź "Zaklęty Miecz" Andersona. Z tego chyba wszyscy zżynali, może oprócz Tolkiena (ten zżynał z kolei z "Córki Króla Elfów", którą też niedawno ktoś u nas wydał).
13-03-2013 00:18
~

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
+1
Kanon Sapkowskiego jest chronologiczny - nie sugeruj się miejscami.

Vance'a warto przeczytać, Moorcocka już niekoniecznie (strasznie brzydko się te historie zestarzały), serc i lwów nie znam.
13-03-2013 00:58
~Karburator

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
+1
@Zegarmistrz

Właściwie naśladownictwo Tolkiena zaczęło się na poważnie dopiero od Brooksa, czyli po Moorcocku. W czasach Elryka i trochę wcześniejszych, ale już po opublikowaniu Władcy, trudno dostrzec istotne dzieła inspirowane Tolkienem. Mistrzami byli wtedy Wagner, Leiber, LeGuin, Anderson, Vance czy Moorcock.

Od wspomnianego wyżej Brooksa zaczęła się również moda na taśmociągi, Dragonance pojawiło się, gdy wszystko było już "pozamiatane".

Zresztą to właśnie Brooksowi i debiutującemu w tym samym czasie Donaldsonowi zawdzięczmy "nowożytny" rozkwit gatunku. Miecz Shannary był pierwszą książką fantasy, która pojawiła się na liście bestsellerów New York Timesa (i utrzymała przez 5 miesięcy), a pierwsze i drugie Kroniki Thomasa Convenanta sprzedały się w nakładzie ponad 10 milionów egzemplarzy.

Tolkien inspirował się kilkoma rzeczami, ale nie Dunsanym. Elfy miał chociażby w Eddzie Poetyckiej.
13-03-2013 09:02

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.