» Artykuły » Felietoniki » Licencja na granie

Licencja na granie


wersja do druku
Redakcja: Marigold

Licencja na granie
Już za czasów pierwszych konsol, takich jak Pegasus, pojawiały się gry związane z filmami czy komiksami, jak choćby Robocop lub Batman. Z biegiem lat rynki te coraz mocniej zaczęły na siebie wpływać i się przenikać. Powstawały już nie tylko gry na bazie filmów, ale filmy na podstawie gier czy jeszcze inne bardziej ciekawe kombinacje jak w przypadku Transformersów. Obecne regułą stało się, że każdy wielki tytuł filmowy ma swój wirtualny odpowiednik. Rynek multimediów stał się kolejnym wielkim generatorem pieniędzy, ale czy takie parcie na zyski i masowa produkcja nie poszła o krok za daleko, a same tytuły nie stały się tylko kolejnym gadżetem?

vampire500
Jak świat długi i szeroki, gry oparte na licencji filmowej cieszą się dość niepochlebną opinią. Niektórzy mówią nawet o swoistej „egranizacyjnej” klątwie – choćby nie wiadomo, jak dobry był materiał źródłowy, to gra i tak będzie co najwyżej średnia. W wielu przypadkach niestety tak właśnie jest, ale na szczęście istnieje również wiele odstępstw od tej niepisanej reguły. Co więcej – utalentowani developerzy nawet z kiepskiego filmu są w stanie stworzyć dobry kawałek kodu.

Dobrym przykładem jest Star Wars Episode I: Racer. Pierwsza część prequelowej trylogii pozostawiała wiele do życzenia, a część fanów Star Wars usilnie próbuje o niej zapomnieć. Zdecydowanie najlepszym elementem tego cudu kinematografii była sekwencja wyścigu podracerów. Bazując na tym pomyśle, ekipa LucasArts stworzyła fenomenalną futurystyczną ścigałkę, która w dniu premiery nie ustępowała gigantom pokroju F-Zero czy Wipeout. Swoją drogą, spośród ogółu dobrych gier na licencji filmowej, pozycji z uniwersum Star Wars jest prawdopodobnie najwięcej. Poczynając od świetnych sidescrollerów na SNES-a (trzy gry przeprowadzające gracza przez wydarzenia starej trylogii), poprzez serię Rogue Squadron na Nintendo 64 i GameCube’a stworzoną przez nieistniejące już (niestety) studio Factor 5 (Rogue Leader jest zdecydowanie najlepszym tytułem startowym w historii konsol – graficznie wygląda bardzo dobrze nawet dziś, a co dopiero w roku 2001), aż do genialnych obu części Knights of the Old Republic. A jakże, KotOR II jest równie dobry, co część pierwsza, a pod względem fabularnym bije „jedynkę” na głowę – nawet biorąc pod uwagę słynny twist z Revanem. Oprócz tego mamy jeszcze na przykład serię Jedi Knight, X-Wing vs. TIE Fighter czy niedoceniane Republic Commando.

Całe szczęście nie tylko Star Wars stanowi bazę dla dobrych gier. Jedną z moich ulubionych produkcji na filmowej licencji jest The Chronicles of Riddick: Escape from Butcher Bay] (oraz późniejsze Dark Athena). Podobnie jak w przypadku wielu produkcji w uniwersum Star Wars, siła Riddicka tkwi w odejściu od odtwarzania wydarzeń znanych z dużego ekranu. Opowiedziana historia przedstawia osobną część życia Riddicka, tylko wspomnianą w filmie Pitch Black. Co więcej, także gameplay nie zawodzi. Starbreeze Studios we współpracy z Vinem Dieslem i jego Tigon Studios stanęli na wysokości zadania, dostarczając jedyną w swoim rodzaju mieszankę skradanki, shootera i elementów RPG. Do dziś jest to jedna z moich ulubionych gier, nie tylko spośród tych filmowych.

Jaki z tego morał? Zasadniczo gry na licencji filmowej nie różnią się niczym od całej reszty. Jeśli tylko developer włoży w grę trochę serca, to dostajemy produkcję pamiętaną przez lata. Jeśli natomiast woli zadowolić się naprędce wyprodukowanym gniotem… No cóż, miejsce na półce obok Petz czy Imagine: Babies zawsze się znajdzie.


Gonz
Gry na podstawie filmów (czy też licencji) dzielę po prostu – na pomysły autorskie, i na wtórne badziewia, mające wycisnąć kasę (oraz oczywiście wspomóc promocję kinowej premiery growym tytułem robionym na odwal się, co jest często nie mniej ważnym celem).

Z głową prowadzony jest cykl Lucas Arts ze świata Gwiezdnych Wojen. Trafiło się parę produkcji drugiego sortu (obie części Force Unleashed, Jedi Academy), ale nawet jeśli kulała w nich grywalność czy fabuła, to przynajmniej nie nawalała oprawa. Nawet słabsze odsłony wnosiły coś do świata, rozwijały uniwersum, dodawały nowych bohaterów, jak chociażby cykl Jedi Knight, opisujący wydarzenia spoza filmowej sagi. Podobnie symulatory kosmicznych myśliwców – bazowały na fabularnych wydarzeniach filmów, wielkich bitwach, ale dodawały kolejnych bohaterów i jeszcze bardziej rozwijały techniczne aspekty świata Lucasa. Shadows of the Empire było częścią większego projektu, w którego skład wchodziły też audycja radiowa, komiks i książka. Nawet Lego Star Wars, chociaż fabularnie totalnie wtórne i prościutkie gameplayowo, oczarowały bezpretensjonalnym poczuciem humoru oraz koncepcją. Bardzo dobrze przemyślano, czy gry będą dobre, czy dodadzą coś do świata, czy wpłyną negatywnie na odbiór marki, tak jak zawsze w przypadku produktów z Expanded Universe.

Przykładów pozytywnych jest niestety mniej niż totalnego badziewia, robionego w popłochu, by wycisnąć coś ze znanego tytułu. Cykl produkcji gier jest w końcu dłuższy niż filmów, nie dziwne więc, że skoro koncepcja gry jest rozważana często najwcześniej po określeniu fabuły i wstępnych projektów filmu, a jej termin premiery ma być równy z filmową, to nic dobrego z tego wyniknąć nie może.

Co innego gdy projekty są robione niezależnie. Stranglehold Johna Woo to kontynuacja jego filmu Hard Boiled. Może nie jest to produkcja przełomowa, ale zrobiono ją porządnie. Chow Yun Fat wygląda i brzmi jak Chow Yun Fat, a skakanie i strzelanie do wszystkiego co się rusza, dawało frajdę. Autorzy gry mieli jednak czas na jej zrobienie. Podobnie jest z cyklem o Batmanie, oczywiście tym niezwiązanym z filmami. Autorzy Arkham Asylum dysponowali licencją na świat i bohatera, sami określili deadline i wyszedł z tego bardzo dobry produkt. Ich nowa gra znowu zbiera świetne recenzje. Przykład może średni, bo to nie adaptacja premiery kinowej, ale pokazujący, jak wiele uzależnione jest od wiązania cyklu produkcyjnego dwóch niezależnych dzieł. Tu brak powiązania podziałał na korzyść. Podobnie w przypadku dzieł Johna Woo czy gier ze świata Star Wars, gdzie samodzielne tytuły błyszczą na tle chłamu robionego przy okazji premiery kolejnego epizodu czy serii animowanej. Wyjątkiem był chyba tylko Star Wars Racer.

A co z resztą tytułów? Słabo. Oj, słabo. Terminator 2, którego kojarzę jeszcze z czasów Amigi, był nieskładnym ciągiem mini gier zręcznościowych lub logicznych, przekładanych słabej jakości digitalizowanymi przerywnikami wziętymi z filmu. Przez kolejne lata zmieniało się mało. Gry towarzyszące premierze filmu albo bazowały sztywno na scenariuszu, przez co fabuła była oczywista i wyprana z dramaturgii, albo były wariacją na temat jego treści. Tak było w przypadku recenzowanego przeze mnie na łamach Poltera Iron Man 2 – niestety to i tak nic nie zmieniło w ostatecznym rozrachunku. Fabuła gry, inspirująca się filmem, korzystająca z części głosów aktorów, jednocześnie odnosząca się w większym stopniu do komiksów, nie dałaby rady, choćby chciała, zamaskować marnej grafiki, kiepskiego designu otoczenia oraz grywalności nie proszącej nawet o dobicie, ponieważ i na to nie miała sił. Produkt markowany był logiem Segi – co z tego, skoro gra nie miała być autorskim projektem Niebieskich, tylko skręconym na poczekaniu czymśtam z kojarzonym logiem na okładce.

A można było zupełnie inaczej. Po premierze części pierwszej, gdy było wiadomo że dwójka i tak powstanie, można było robić grę spajającą w sposób sensowny wydarzenia pomiędzy częściami filmu. Takiego konsolowego Iron Mana 1.5. Rozwinąć przygody bohatera, przepleść je retrospekcjami albo nawet wprowadzić nowego przeciwnika, który nie będzie potrzebował przedstawienia w kinie. Taką drogą podążają autorzy Kronik Riddicka, korzystając z niemal wszystkich dostępnych mediów, by rozwijać świat oraz pokazywać kolejne etapy przygód antyherosa, tworzące pewną ciągłość. KR: ucieczka z Butcher Bay to rewelacyjny prequel do Pitch Black, którego fabułę pociągnęła krótka animka Dark Furyoraz kinowe Kroniki Riddicka. Niedawno doczekaliśmy się jeszcze KR: Assault on Dark Athena. Wszystkie produkty są świetnie powiązane oraz cechują się kapitalną realizacją. Ktoś myślał o nich przed rozpoczęciem prac, a nie dopiero gdy padł pierwszy klaps na planie zdjęciowym. Jeśli Kroniki, zgodnie z planem, staną się w końcu trylogią, to gry (które też pewnie powstaną, Vin Diesel jako ich miłośnik sam o to zadba) na bank będą trzymały poziom, fabularnie lepiąc wątki, a ich produkcja ruszy z odpowiednim wyprzedzeniem. Jeśli kolejne części kinowego cyklu nie powstaną – trudno. Mam przynajmniej nadzieję, że w takim przypadku trylogię domkną właśnie gry, w których będzie można się wcielić w Riddicka. Na pewno nie będą to żal-gry zmontowane na wyciśnięcie kasy, tylko rasowe produkty rozwijające pewien koncept. Bo właśnie tak powinno się wykorzystywać licencje. I właśnie tak robią kolesie ze studia Starbreeze. Inna droga rzadko kiedy ma jakikolwiek sens. Oczywiście, o ile myśli się też o efekcie końcowym, a nie o samych pieniądzach.


Qrchac
Z pierwszymi tytułami robionymi na licencji innych mediów spotkałem się już lata temu, tak naprawdę w czasach Pegasusa i Commodore 64. Z biegiem lat i rozwojem rynku stawały się one coraz lepsze i ciekawsze, ale prym w tej dziedzinie zdawał się wieść Disney, który prawie równo z premierami bajek wypuszczał adekwatną grę, a sam zagrywałem się w tytuły takie jak Król Lew czy Herkules, do którego mam cały czas wielki sentyment. Mimo że tego rodzaju produkcje były raczej małym, choć nie marginalnym elementem rynku, zawsze budziły spore emocje. Obecnie wygląda to już trochę inaczej, ale niekoniecznie lepiej.

Znaczna część pojawiających się na rynku tytułów w ten czy inny sposób jest licencjonowana, a prawdziwą plagą są wirtualne odpowiedniki wielkich kinowych hitów. Mówiąc delikatnie, nie jestem ich wielkim fanem. W większości są to powielone scenariusze filmowych pierwowzorów, bez krzty polotu i choćby najmniejszej innowacyjności. Choć zdarzają się wyjątki od tej reguły, jak choćby X-men Origins: Wolverine, który jest naprawę dobrą, jeśli nie bardzo dobrą grą. Choćby dlatego, że nie jest to całkowity klon filmu i twórcy opowiadając tę samą historię, wprowadzili doń nowe elementy, będące łącznikiem między wizją Gavina Hooda a serią Marvela.

Nie jest to jednak jedyna droga, jaką mogą iść tytuły okołofilmowe. Patrząc na TRON: Evolution czy Avatara, można dostrzec, że niektórzy filmowcy starają się pójść inna drogą, pokazując coś więcej, coś będącego wstępem do głównej treści obrazu. Niestety te same gry dają przykład, że nawet to nie pomaga, a nawet przysparza więcej problemów niż daje korzyści. O ile w przypadku TRONu nie było to aż tak problematyczne i widoczne, o tyle dzieło pod patronatem Camerona nie dość, że nie było wybitne, to jeszcze pełne implikacji fabularnych psujących dużo z podstawowego tytułu. Kolejnym niechlubnym przykładem jest Terminator Salvation, który, poza możliwością bardzo łatwego zdobycia platyny, nie ma prawie w ogóle plusów.

Na szczęście widać też światełko w tunelu i nie oznacza ono zbliżającego się pociągu. Pierwszymi pozytywami gier licencyjnych jest cała seria LEGO nawiązująca do znanych marek znanych ze srebrnego ekrany. Choć z jednej strony są to powielenia tego, co już było, to ich grywalność jest naprawdę dobra, jeśli spojrzymy na uniwersum Gwiezdnych wojen, Harry'ego Pottera czy Indiany Jonesa, może za wyłączeniem Batmana. Niemniej na te gry zawsze warto było przynajmniej zwrócić uwagę bez wielkiego ryzyka natrafienia na bubel. Z tą serią powiązane są oczywiście tytuły spod pewnego konkretnego szyldu - jeśli ogólnie przyjrzymy się grom związanym z imperium George’a Lucasa, dojdziemy do wniosku, że w przeważającej większości stoją one na niezłym poziomie i zawsze potrafią czymś zachwycić.

Całkiem nieźle w tym zestawieniu wypada również Ojciec Chrzestny II, który w ciekawy sposób przeplatał wydarzania z filmu z nowymi elementami, dając delikatnie inną perspektywę w stosunku do całości. Największe słowa pochwały za takie osiągnięcie należą się wspomnianym już wyżej Kronikom Riddica, które stanowią przykład tego, jak można w piękny sposób wykorzystać gry, aby w dobry sposób uzupełnić coś co już istnieje. Vin Diesel pokazał jak powinno się robić takie produkcje.

Niestety gołym okiem widać, że w większości przypadków, kupując tytuły tworzone pod szyldem znanych marek, możemy natknąć się w najlepszym wypadku na średniaka, ale najpewniej nie będziemy zachwyceni papką, jaką otrzymamy. Na szczęście i tutaj znajdziemy odstępstwa od reguły, które pozwalają patrzeć z nadzieją w przyszłość. W najbliższym czasie czekają nas kolejne premiery super produkcji – zobaczymy, co ze sobą przyniosą.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Christof
   
Ocena:
0
Ależ Gonz jak to moja ulubiona Jedi Academy drugiego sortu?! Force Unleashed zgadzam się że kupsztong ale imho JA bardzo fajnie kontynuowało Jedi Knighta.
02-12-2011 14:19
Gonz
   
Ocena:
+1
Mnie ta gra zmęczyła dwoma rzeczami - po pierwsze to tak naprawdę zestaw dodatkowych leveli na tym samym silniku, kiedyś takie coś taniej wydawano jako dodatek, a nie jako pełnoprawną grę. po drugie te levele miały słaby design, było mi nudno okrutnie. i fabuła jakaś taka na kolanie pisana, do jedi outkast nie miało toto doskoku ani-ani.
02-12-2011 14:43
~Szatany

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
jak w przypadku Transformersów.

Zdecyduj się na język. Albo jak w przypadku Transformers, albo jak w przypadku transformerów.
02-12-2011 19:09
~plepleple

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Gry o których IMO warto wspomnieć:

Blade Runner (od Westwood) - z jakieś 12 zakończeń dla przygodówki z roku 97 robi nawet dzisiaj wrażenie, nie?

Ghostbusters - ta wersja z 2009 zyskała przyzwoite noty. Wersja z 1984 też była niczego sobie.

The Great Escape - z 86. Grać w to nie umiałem, ale wielu ludzi się podniecało tą "mroczną" przygodówką.

Aliens - od Software Studios. Prawie Doom na C-64.

Aliens 3 The Gun - jedna z fajniejszych strzelanek na automatach.
02-12-2011 19:18
Gonz
   
Ocena:
0
No i zapomniałem o Alien vs Predator... a to fajna gra była, 2ka też niezła. co do Ghostbusters - próbowałem sie do tej ostatniej wersji zabrać, ale mnie zmęczyła samym tutorialem, nie dałem rady... no i Dune 1 i 2, kurcze, pierwsza świetny adventure, druga to pierwszy RTS przecież!
03-12-2011 11:16
Khubas
   
Ocena:
0
The Punisher z 2004 - solidna strzelanina, szkoda, że fabularnie trochę bez sensu łączyła wątki z różnych serii.

No i The Old Republic która pozamiata MMO już niedługo :)
03-12-2011 12:42
Lenartos
   
Ocena:
0
Tylko co Dune 2 miała wspólnego z filmem? Poza piachem i shai-huludami? To przykład trzeciego nurtu - bierzemy licencję, a grę robimy niezależnie od tego, co było w materiale źródłowym. Rezultaty bywają różne ;)
03-12-2011 14:54
Wiron
   
Ocena:
0
Nie należy wrzucać gier na podstawie filmu z grami na podstawi marki do jednego wora. To dwa różne przypadki. Różnią się czasem i swobodą wykonania co przekłada się na jakość.


Warto też zwrócić uwagę że klątwa gier na podstawie filmu często omija gry na konsole przenośnie.
03-12-2011 15:23
40601

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Ja bym jeszcze dodał Enter the Matrix, obok Ojca Chrzestnego II. No i wartałoby teraz przyjżeć się, jak wygląda przenoszenie światów gier na inne media (wiem, że niezbyt optymistycznie, ale taki artykuł fajnie pasowałby treściowo do tego).
04-12-2011 21:34
~

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
+1
"Zdecyduj się na język. Albo jak w przypadku Transformers, albo jak w przypadku transformerów."

Takie same masz problemy z chipsami albo komandosami?
04-12-2011 21:46

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.