» Fragmenty książek » Legendy cyberkatakumb

Legendy cyberkatakumb

Legendy cyberkatakumb
Bias wysiadł z taksówki przecznicę wcześniej, bo podjechanie pod same frontowe wejście biurowca Heutecu wydało mu się jakoś niestosowne. To pewnie mimowolny nawyk, wpływ sztuki sakralnej, oglądanej przy różnych okazjach, a sugerującej stanowczo, że do Nieba idzie się na piechotę. Metafora końca ziemskiej pielgrzymki nie przewidywała taksówki na ostatniej prostej. Oczywiście, irracjonalne dziwactwo, ale wkroczenie na nową drogę życia wymagało przynajmniej namiastki rytuału, więc niech już będzie owe sto metrów spaceru.

Gmach Heaven Enterprise Unlimited Trust Ecumenical Corporation wyglądał jak wszystkie inne biurowce w City: ani za niski, ani za wysoki, bez architektonicznych ekstrawagancji, za to posiadający własny dyskretny styl, łatwo dostrzegalny dla kogoś, kto zechciał się nim zainteresować. Uwagę laików bardziej przykuwał fakt, że typowe wielkanocno-bożonarodzeniowo-noworoczne aniołki, króliczki, baranki zdobiły fasadę przez cały rok. Rzucało się to w oczy zwłaszcza teraz, w środku czerwca.

Bias przypomniał sobie, że w okresach świąt, kiedy wszystkie drapacze chmur w okolicy przywdziewały podobny image, HEUTEC dla kontrastu dawał na fasadę chińskiego smoka. No, może nie całkiem chińskiego, w pokroju jego sylwetki było trochę z Godzilli czy tyranozaura, żeby osłabić skojarzenia z wężem.

Aha, coś jeszcze… Bias przywołał z osobistego archiwum ściągnięte wcześniej informacje o Heutecu, jak potocznie ich nazywano. Jedną z osobliwości tej firmy były ciekłokrystaliczne neony, które nie przykuwały uwagi szybkimi zmianami ruchu i barw, ale przeciwnie: ślimaczą, hipnotyzującą powolnością, jak chmury na niebie przy słabym wietrze.

Bias odruchowo spojrzał w górę, ale nie chciało mu się przystawać, żeby zauważyć zmianę. Jak mówili korporacyjni pijarowcy, w ten symboliczny sposób starano się podkreślić, że wszyscy mają tu naprawdę dużo czasu i spokoju. Innym tego przykładem był sposób umawiania się z klientami, nigdy na określoną godzinę, lecz zawsze na okres czasu, rzędu jednej do dwóch godzin. Bias akurat miał prawo spóźnić się pięćdziesiąt trzy minuty. Owszem, wymagało to większej kreatywności zarządzania i organizacji pracy, ale dla menadżerów Heutecu był to tylko jeden więcej powód do dumy.

Większym problemem specjalistów od wizerunku korporacji była krytykowana przez media cenzura mentalnych graffiti. Wszystkie inne biurowce pozwalały modyfikować reklamy i ozdoby na własnych fasadach jak kto chciał, bo to tylko zwiększało zainteresowanie obiektem. HEUTEC uporczywie nie pozwalał dorabiać swoim puttom rogów, ogonów i czerwonych ślepi oraz eliminował wszelkie inne piekielne klimaty. W zamian trwał nieustanny konkurs z kuszącymi nagrodami na wizje Nieba, ale w serwisach nie było wiadomości, aby ktokolwiek je zdobył. Podobno ludzie nie mieli dość wyobraźni, żeby zaprojektować naprawdę Dobre Miejsce. Kończyło się na tym, że aniołki były bardziej uśmiechnięte, baranki bardziej puszyste, a zajączki rezolutniejsze, za co wypłacano projektodawcom drobne premie pocieszenia.

Piekło to co innego. Gdyby pozwolić chętnym pójść na całość, gmach Heutecu wyglądałby tak, że ludność w panice uciekłaby z miasta. Korporacja wygrała jednak szereg procesów i miała za sobą prawomocne wyroki, stwierdzające, że tego typu graffiti byłyby oszczerczym pomówieniem, naruszającym dobre imię firmy i narażającym ją na utratę klientów. W sumie, rzecz sama przez się zrozumiała, ale media regularnie czepiały się "cenzury fasadowej Heutecu", zwłaszcza w sezonach ogórkowych. Sport ten polegał na wyszukiwaniu coraz bardziej egzotycznych ekspertów, którzy skrytykowaliby politykę korporacji ze swego punktu widzenia, i nakręcaniu dyskusji. Uzyskane w ten sposób materiały zasilały specjalistyczny periodyk naukowy Annales… coś tam, coś tam, o całkiem niezłym impact factor, ale Bias darował sobie studia w tym kierunku.

Wszedł w obrotowe drzwi, stylizowane na poziome Koło Fortuny, czy może raczej Koparkę Fortuny, przyjaźnie zagarniającą do środka przechodniów z ulicy, i znalazł się w holu głównym Heaven Enterprise Unlimited Trust Ecumenical Corporation. Bias nigdy nie był tu osobiście, więc od razu przystanął, by się na wszystko napatrzeć. Miał czas i doprawdy było na co.

Parter Heutecu zajmowało centrum handlowe, obsługiwane przez personel przebrany za aniołów i starotestamentowych proroków. Ciąg sklepów otwierało stoisko naprzeciw wejścia, gdzie oferowano złote liry, harfy, lutnie oraz puchowe poduszki w kształcie obłoków o rozmiarach od jaśka do pierzyny. Sprzedawca wzbudzał sympatię od pierwszego wrażenia. Był gładko ogolonym, jowialnym gościem w średnim wieku, ubranym w powłóczystą białą szatę, emitującą delikatną błękitną luminescencję, widoczną mimo jasnego dnia. Resztę uniformu stanowiły holograficzna aureola i skrzydła, których ruchy współgrały z mimiką i gestami anielskiego subiekta, zwłaszcza gdy w chwilach wolnych od obsługi klientów całkiem udatnie brzdąkał na lirze.

Następny był sklep z mięsem, dokładniej mówiąc dziczyzną, urządzony w stylu pawilonu etnicznego. Wisiały tu długie płaty pemmikanu oraz wędzone domowym sposobem wędliny, a sprzedawcą był dobrze odżywiony, autentyczny Indianin w rozłożystym pióropuszu. Bias potrzebował sekundy by zatrybić, że oferują tu rezultaty Wiecznych Łowów. Po bokach rozciągały się inne specjalistyczne punkty usługowo-handlowo-gastronomiczne. Uwagę Biasa przykuł najpierw sklep z winami mszalnymi, potem kafejka feng-shui, gabinet wróżki, ziołowa apteka Baby-Jagi, galeria ikon i totemów… Ekumeniczna różnorodność przyprawiała o zawrót głowy.

Pośrodku tego wszystkiego urządzono hyde-park dla nielicencjonowanych misjonarzy na siedem kazalnic, rozlokowanych dookoła bezszmerowej holo-fontanny, stanowiącej pomnik Heraklita. Każde ze stanowisk pastoralnych utrzymane było w innym stylu kulturowym: symboliczna grecka kolumnada, stylizowane gaje – figowy, oliwny oraz obrośnięta jemiołą dąbrowa, pomiędzy nimi chrześcijańska ambona, niski minaret oraz prosty, obły głaz typu morena. Przed każdą z mównic umieszczono po dwanaście miejsc siedzących i trzy leżące do ewentualnego bicia pokłonów, leżenia krzyżem bądź medytacji w pozycji lotosu, gdyby słuchacz odczuł taką potrzebę.

Akurat zajęte były dwa stanowiska – głaz i gaj oliwny – przy czym obaj prorocy-amatorzy wpadli na ten sam pomysł: uświadomić klientów centrum, że Heutec jest jaskinią Szatana. Na dodatek, każdy z mówców uznał, że ten drugi został nasłany, aby go przedrzeźniać, skutkiem czego, ku uciesze przygodnych słuchaczy, improwizowane kazania przekształciły się w charyzmatyczną polemikę, prowadzoną z rosnącą pasją. Gdy nadszedł Bias, dysputa przeszła właśnie z fazy demaskatorskich aluzji do otwartego wyklinania. Ochrona w osobach dwóch archaniołów z ognistymi mieczami na tunikach, już była na miejscu, bacząc, by oponenci się nie pobili.

Nie da się ukryć, że HEUTEC wzbudzał silne emocje. O korporacji dyskutowano w mediach dużo i często, prezentując przy tym wyraźny nadkrytycyzm, wynikający z lepiej lub gorzej skrywanej frustracji i fascynacji tajemniczością niektórych aspektów działalności firmy, a także oczywistej zawiści. Korporacja nie ingerowała jednak nigdy w poglądy prywatne, choćby nawet, jak teraz, pomawiano ją o bycie agendą Piekła, byle tylko nie głoszono tego na elewacjach siedziby. Poza tym każdy mógł głośno i gdzie chciał powiedzieć, co o nich sądzi. Heutec udostępniał prorokom-amatorom z własnego hyde-parku wideofonicznie nagrania ich kazań, a nawet, na życzenie, powielał je w nakładach do tysiąca, jak kto wolał: płyt CD, biontkryształów lub trwałych plików meganetowych, których nie można było skasować, a jedynie odesłać komu innemu. Tolerancja kończyła się, gdy głos krytyczny, poprzez pełnomocnego przedstawiciela, zabierała jakaś instytucja. HEUTEC wywalczył precedens stanowiący, że prawo pełnej wolności słowa przysługuje tylko osobom fizycznym. Organizacje i instytucje negatywne domniemania musiały już udowodnić. Z fatalnym skutkiem we wszystkich dotychczasowych przypadkach… Ale mniejsza o to! Bias porzucił dywagacje by nacieszyć oczy.

Wszędzie dookoła, jak zwykle w centrum handlowym kręciło się mnóstwo nastolatków, parami, luzem i w większych kumpelskich paczkach. W tłumie krążyły hostessy stylizowane na hurysy w czarczafach jakby utkanych z mgły lub uduchowione mniszki w podkreślających figury półprzeźroczystych srebrno-złotych habitach. Dziewczyny były nieziemsko wprost śliczne, reprezentowały różne, ale zawsze bardzo delikatne typy urody, wzbudzające w równym stopniu pożądanie co rozczulenie. HEUTEC gwarantował, że każda jest fizyczną i psychiczną dziewicą. Były też niewinne chłopięta i gejęta, ale tylko pro forma, więc nie rzucały się w oczy.

Wszystkie hostessy nosiły tytanowe pasy cnoty z zamkami na kartę elektroniczną. Kody znał tylko Bóg, ale każdy mógł spróbować, czy znajduje się w stanie łaski. Czytniki kart były zawsze na wierzchu, a dziewczyna, której pas udałoby się otworzyć, była zobowiązana i gotowa oddać się bożemu wybrańcowi.
Najczęściej pretendowały do tej roli pryszczate wyrostki o sino-ziemistej cerze, wskazującej na zbyt długie przebywanie w wirtualnych półhibernatorach, jeden w drugiego niezachwianie przekonani o całkowitej znajomości wszystkich hakerskich tajników meganetu, mnożenia wielkich liczb pierwszych lub czegoś tam jeszcze. Ich religią była stanowcza pewność siebie.
Hostessy poddawały się próbom pozbawienia dziewictwa bez ociągania i komentarzy, zawsze życzliwie, wyrozumiałym uśmiechem kwitując błysk czerwonej diody i współczujący pisk, sygnalizujące odmowę dostępu. Zważywszy mankamenty urody oraz stan higieny osobistej niektórych kandydatów, wiara tych dziewcząt w Boga i system informatyczny Heutecu budziła prawdziwy podziw.

Mnóstwo ludzi odwiedzało siedzibę korporacji tylko po to, aby zobaczyć owe próby i to, co działo się później. Rozczarowanie domorosłych geniuszy kryptologii przybierało formy niezwykle różnorodne, poczynając od wyrazu twarzy. Wielu z nich, nim włożyło swój chip do biodrowego czytnika panny pięknej i czystej, zdążyło się już zaślinić, spocić z gorąca, dostać wypieków, palpitacji oraz erekcji, która sekundę później przechodziła w ogólny stupor. Niektórzy pechowcy tkwili potem na posadzce godzinami niczym żywe rzeźby, tak jak przyklękli przed hostessą z kartą w uniesionej dłoni. Tylko mruganie powiek zdradzało, że żyją i intensywnie myślą, co zrobili nie tak? Inni uciekali ze wstydem lub odchodzili udając, że nic się nie stało, rzucając mniej lub bardziej inteligentne komentarze dla poratowania samooceny. Bywali i pasjonaci podejmujący kilkadziesiąt prób dziennie, ze wciąż świeżymi pomysłami na program otwierający. Na porządku były też wybuchy agresji. Jedni próbowali zabić dziewczynę, drudzy siebie, jeszcze inni wszystkich dookoła. Wtedy popisywała się ochrona Heutecu i jej punktowe paralizatory. Broni białej, palnej lub nanoanimalnej nikt jeszcze nie zdążył tu użyć, co najwyżej pokazać, że ją ma. Z kolei próby wniesienia materiałów wybuchowych wykrywały już czujniki w drzwiach od ulicy i kandydat na terrorystę – zamiast do holu głównego – trafiał do żelbetowej śluzy, skąd ewentualną falę wybuchu dekomponował i odprowadzał na zewnątrz system specjalnie wyciszonych kanałów. Do holu docierał co najwyżej lekki basowy pomruk, wywołujący porozumiewawcze spojrzenia wtajemniczonych.

Wśród pretendentów do prawa pierwszej nocy zdarzali się też i tacy, którzy twierdzili głośno, że to wszystko lipa, bo zamki w pasach cnoty po prostu nie działają na żaden szyfr. Z takimi w Heutecu robiono dwie rzeczy. Po pierwsze, zabierano delikwenta do firmowego adwokata, który przedstawiał mu do podpisu umowę. Potem czekano na koniec dnia i ponownie kontaktowano gościa z będącą przedmiotem jego pożądania hostessą, w chwili gdy kończyła ona pracę i automatyczny system korporacji wydawał jej jednorazową kartę, by mogła zdjąć swój pas. Zamiast dziewczyny klucz otrzymywał sceptyk, i to on otwierał jej zamek w wybranych przez siebie warunkach, czyli miejscu, czasie i świadkach, określonych uprzednio w umowie. Rzecz jasna, zdjęcie pasa w tym trybie nie dawało żadnych erotycznych przywilejów. Dalej nadchodziła pora na realizację drugiej części umowy z HEUTEC, która wymagała nieodpłatnego przepracowania określonej liczby dniówek na rzecz promocji korporacji. Czas odszczekiwania pomówienia był szesnastokrotnie dłuższy od nadgodzin, które hostessa musiała spędzić w pasie cnoty.

Po wszystkim, zużyty klucz elektroniczny były sceptyk mógł zatrzymać sobie na pamiątkę i ku przestrodze. Bywało, że odsprzedawał go z niezłym zyskiem nowym pretendentom do nietkniętego miodu, którzy sądzili, że oryginalna karta Heutecu ułatwi im dopięcie swego. Ci reprezentowali kategorię wyjątkowo ciężkich frajerów, bo zużyte karty, praktycznie w dowolnych ilościach można było wyjmować z koszy na śmiecie. Wystarczyło dać napiwek sprzątaczom, niezbyt wielki, gdyż była to usługa tolerowana przez kierownictwo firmy.

W ten sposób Heaven Enterprise Unlimited Trust Ecumenical Corporation budowała własną wiarygodność i zaufanie klientów. Każdy wchodzący z ulicy człowiek mógł przekonać się na własne oczy, albo na własnej skórze, że system informatyczny korporacji jest nie do sforsowania i nawet jest w tym coś mistycznego… W historii Heutecu był co prawda wypadek, że zamek pasa cnoty się zepsuł i trzeba było w szpitalu ciąć dziewczynie kości miednicy, ale nie zdarzyło się jeszcze, by któraś z hurys Heutecu straciła dziewictwo w godzinach pracy. Niektórzy, pół żartem, pół serio, twierdzili, iż jest to dowód na nieistnienie ma. Ten pogląd wspierał fakt, że żadna z tych dziewic podczas pełnienia obowiązków służbowych nie zaszła również w ciążę.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Legendy cyberkatakumb - Konrad T. Lewandowski
Wirtualne niebo i prawdziwe piekło
- recenzja
Legendy cyberkatakumb - Konrad T. Lewandowski
W pełni świadomy zbiór
- recenzja
Ksin na Bagnach Czasu
Potwór u władzy
- recenzja
Ksin koczownik
W stepie szerokim...
- recenzja
Różanooka
W zastępstwie Ksina
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.