» Fragmenty książek » Księga strachu. Tom 1: Bracia Strachy

Księga strachu. Tom 1: Bracia Strachy


wersja do druku
Księga strachu. Tom 1: Bracia Strachy
Poznał ją parę tygodni wcześniej na noworocznym koncercie w akademii muzycznej. Nie spodziewał się specjalnych rewelacji po świeżo upieczonych adeptach i wybrał się posłuchać dobrej klasyki z zawodowego obowiązku. Sądził zresztą dobrodusznie, że pewne niedostatki wykonania są zazwyczaj wynagradzane świeżością, wdziękiem i energią młodych wykonawców.

Podobnie było i tym razem. Akademicka orkiestra wykonała na początek z zapałem i werwą, choć w pozornie minorowym nastroju, słynne Adagio g-moll Tomasa Albinoniego. Był to jeden z ulubionych utworów Walentyna, muzyka sprawiła więc, że zagłębił się w melancholijnych marzeniach o kimś, kto któregoś poranka spłynie z błękitnego nieba niczym opiekuńczy Anioł Pocieszyciel i wypełni swą obecnością pustkę jego jałowego, pustelniczego życia. Nic dziwnego zatem, że gwałtownie ocknął się z owych niewesołych rozmyślań, ujrzawszy prawdziwego anioła, który całkiem zwyczajnie objawił się, wychodząc zza kulis szkolnej estrady. Dziewczyna zmierzała wdzięcznym, pewnym i płynnym krokiem na swoje miejsce obok dyrygenta, ubrana w skromną, zwiewną suknię wiośnianej barwy. Jasne włosy miała gładko zaczesane za uszy, co uwydatniało okrągłą, gładką, niemal dziecinną buzię o wielkich błękitnych oczach. Walentynowi, który lubił klasyczne porównania, przywiodła na myśl Primaverę, przychodzącą wraz z pierwszym promieniem słońca o brzasku. Zapowiedź wiosny w środku zimy. Czystość, niewinność, delikatność – to zawsze robiło na nim wrażenie.

Jak obwieszczał wydrukowany program, solistka miała wykonać na wiolonczeli inną ulubioną kompozycję naszego bohatera, mianowicie urocze, choć równie smętne Largo z Kserksesa Haendla.
Swoją drogą, dlaczego ci młodzi ludzie tak dzisiaj smęcą? – przemknęło krytykowi przez głowę. A może to raczej ich profesorowie wbijają ich w takie ponure klimaty, zazdroszcząc im pierwszych spacerów po parku z ukochaną, pierwszych zabaw w gronie wesołych kolegów, pierwszych spełnień i rozczarowań, jakie niesie ze sobą budząca się w nich dopiero dojrzałość?
Niemal parsknął śmiechem, widząc, że artystka, przytrzymując instrument spowitymi luźną materią kolanami, przybrała lekko nieprzyzwoitą pozę. Paru młodszych kolegów adeptki, siedzących obok mężczyzny, zauważyło to również i rozchichotało się bez żenady, nie bacząc na zgorszone spojrzenie starszego pana. Umilkli jednak natychmiast, kiedy Kamila Mens, jak informował program: wielce obiecująca studentka, ujęła smyk w delikatne dłonie i rozpoczęła grę pewnymi, posuwistymi ruchami, pieszcząc twardy, dziarsko sterczący w górę instrument. Wszyscy zasłuchali się w rzewne tony, płynące nad salą na podobieństwo leniwych czarnych fal Lete, rzeki zapomnienia. Dla Walentyna od tej chwili zaczęło się prawdziwe objawienie. Euforia pełna dzikiej trwogi. Udręka i ekstaza. Zrozumiał, że znalazł wreszcie swego anioła.
„Jestem poza zasięgiem. Proszę zadzwonić później”. I znowu to samo. Było wpół do dziewiątej. Walentyn nigdy nie używał wulgarnych słów, nawet w samotności, lecz tym razem nie zdzierżył. Odczeka jeszcze pół godziny, a potem... No właśnie. Co potem?

"Prześliczna wio, wiolo... wiolonczelistka, la, la, la...". Nucił pod nosem słowa starej, niegdyś popularnej piosenki, obserwując kolorowy tłumek wesołych studentów, wypełniający hol akademii – raczyli się cienkim białym winem i krakersami, przechadzali swobodnie w grupkach lub parach, przekomarzali i droczyli z nieodpartym urokiem utalentowanej młodzieży. Kamila była, jak się zorientował, powszechnie lubiana, wiele osób płci obojga zagadywało do niej z wyraźną sympatią, na co ona odpowiadała beztroskim, szerokim uśmiechem.

W sercu Walentyna narastał słodki lęk przed nieznanym, a zarazem pożądanym. Strach jednak przeważał. Nigdy nie ośmieliłby się do niej podejść. Bał się oczywistej śmieszności, ironicznych spojrzeń i pokątnych szeptów. Jak to by wyglądało: poważny człowiek, znany recenzent, zaczepia najładniejszą dziewczynę na roku... Czekał na cud. Modlił się o niego, zerkając niepewnie, spod oka, na swoje nowe bóstwo.

Najwyraźniej został wysłuchany. Sama do niego podeszła. Wdzięcznie przechylając główkę, rozpoczęła fachową rozmowę na temat stopnia trudności wykonywanych podczas dzisiejszego koncertu utworów. Walentyn był oczarowany. Nie dość, że piękna, to jeszcze mądra. Na jej uroczy szczebiot odpowiadał mruknięciami, spuszczając nieśmiało wzrok jak zawstydzony uczniak. Wolał nie spoglądać w lustro nad pobliskim kominkiem, by nie stwierdzić, że na pewno lekko się zaczerwienił. Przechodzący obok koledzy przerwali hałaśliwie tę konwersację, namawiając Kamilę na spacer do nieodległego pubu. Wówczas dziewczyna uśmiechnęła się promiennie i muskając delikatnie dłonią rękaw jego marynarki, szepnęła:
– Spotkajmy się jeszcze kiedyś, dobrze? Tak fajnie się z panem rozmawia... Pan jest miły i naprawdę zna się na muzyce.

Gdy odfrunęła wraz z grupką znajomych, oszalały ze szczęścia Walentyn dopiero po chwili zorientował się, że trzyma w dłoni białą, gustowną – bo surową w swej prostocie i pozbawioną ozdób – wizytówkę z imieniem i nazwiskiem właścicielki oraz numerem telefonu komórkowego. Serce starego kawalera waliło jak młotem, dłonie i czoło spotniały. Odczuł gwałtowną potrzebę wyjścia z dusznej sali na świeże powietrze. Poczuł, że nagle i nieodwołalnie coś zmieniło się w jego życiu, być może rozpoczął się nowy wspaniały etap. Wszystko to było niemal zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. A może tej niewinnej z pozoru dziewczynie chodziło tylko o dobrą recenzję?

Cała chmara podobnych wątpliwości zaatakowała podejrzliwy umysł pustelnika; mimo to kilka dni później zatelefonował do niej. Nie ma chyba niczego bardziej odrażającego i grzesznego niż starość, myślał, spoglądając z lekką dezaprobatą na swoje odbicie w lustrze. Kiedy jednak usłyszał głos Kamili, wszystkie te czarne myśli pierzchły jak cień ustępujący przed słoneczną poświatą. Ucieszył się, że go pamięta i nadal chce się z nim spotkać. Chociaż miejsce, które zaproponowała ("mam czas tylko późnym wieczorem..."), zaskoczyło nieco Walentyna, sprawiając, że w jego myślach pojawił się niepokojący, ostrzegawczy zgrzyt.

Umówiła się z nim w jednym z tych dziwnych młodzieżowych lokali, jakich pełno było przy alei Papieskiej. Swoją buńczuczną, wyzywająca formą wyraźnie kontrastowały z pompatyczną nazwą głównej ulicy. Pozostawały w dziwnej symbiozie z Urzędem Miasta i wieńczącą jedną z najdłuższych w Europie alej ogromną Świątynią Bożej Dobroci, rozbudowywaną od kilku lat do piramidalnych rozmiarów, przy sporym udziale lokalnego budżetu. W swoim czasie była o to niezła chryja na posiedzeniu Rady Miejskiej, kiedy bezbożni lewicowi radni ostro protestowali przeciwko finansowemu sojuszowi prawicowych władz z kurią biskupią. Walentyn miał na ten temat mieszane odczucia. W przeciwieństwie do zmarłej matki nie był szczególnie religijny, lecz szanował tradycje, w jakich został wychowany.

Z jednej strony uważał, że pieniądze podatników – a tym razem w grę wchodziły gigantyczne sumy – lepiej byłoby przeznaczyć na nowy szpital lub szkołę, z drugiej jednak wydawało mu się, że ta monstrualna budowla, mogąca śmiało iść w zawody z rzymską bazyliką Świętego Piotra, będzie zdolna w niedalekiej przyszłości przyciągnąć do Miasta rzesze pielgrzymów, a także ciekawych turystów, jako swoiste kuriozum. W każdym razie, nie zważając na coraz mocniej dominujące nad dachami dziewiętnastowiecznych kamienic bizantyńskie kopuły świątyni, nocne lokale egzystowały własnym życiem, pełnym grzesznych i czasem zbrodniczych ekscesów. Walentyn wyobrażał sobie, że młoda absolwentka umówi się z nim raczej w którejś ze spokojnych, kameralnych kawiarenek, jakich także w tej okolicy nie brakowało. Dlatego tak niemile zaskoczył go wybór dziewczyny.
Zaproponowała spotkanie w lokalu "Nekropolo", znanym z tego, że zbierała się tam wielce niesforna i niepokorna młodzież płci obojga. W Mieście plotkowano, że dochodzi tam do rozmaitych ekscesów na tle alkoholowym i narkotycznym, szeptano o tajnych spotkaniach satanistów i innych dewiantów... w każdym razie pub miał bardzo złą opinię i porządni ludzie pokroju Walentyna nigdy nie bywali w "Nekropolo". Nasz bohater jednak znał dobrze to miejsce, ponieważ bywał w nim czasami w słusznie minionej epoce. Wtedy mieścił się tam Klub Muzyków i można było odwiedzić go jedynie za okazaniem stosownej legitymacji.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Światy Dantego
Niepokojąco i zaskakująco
- recenzja
Ślepy demon. Sieciech
Kraj ożywionego mitu
- recenzja
Uczeń czarnoksiężnika
Czarna owca Witelon
- recenzja
Słowo i miecz - Witold Jabłoński
Słowiańska Gra o tron?
- recenzja
Jedenaście pazurów
Szczyt piramidy - Artur Baniewicz

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.