» Recenzje » Konungowie #1: Najazdy

Konungowie #1: Najazdy


wersja do druku

Sztampowa historia w nordyckim sosie

Redakcja: Mały Dan, Alicja 'cichutko' Laskowska

Konungowie #1: Najazdy
Od czasu narodzin Thorgala Aegirsona rynek komiksowy został zalany wszelkiej maści dziełami wykorzystującymi mitologię i kulturę ludów północy. Konungowie to kolejny produkt tego typu, który próbuje zabłysnąć na sklepowych półkach niczym pierwsze przygody Dziecka z Gwiazd. Jednak scenarzysta serii Orbital, Sylvain Runberg, i rysownik Juzhen obrali trochę dziwny kurs. Przystępując do lektury otwierających trylogię Najazdów, można odnieść wrażenie, że wszystkie zawarte w niej elementy widziało się już w innych tworach kultury współczesnej. Z każdą kolejną stroną to uczucie się pogłębia, przez co wszelki potencjał zawarty w Konungach zostaje mocno wytłumiony.

Historia opowiedziana w pierwszym tomie serii Konungowie jest tak sztampowa, że miejscami aż zwyczajnie boli. Otóż od dziesięciu lat w królestwie Alstavik trwa wojna domowa pomiędzy dwoma braćmi: szlachetnym Sigvaldem oraz butnym i mściwym Rildrigiem. Jakby tego było mało, skonfliktowane społeczności od morza są ciągle nękane przez ludy Celtów, zaś na południu pojawiają się legiony Centaurów, które poprzedni władca i ojciec obecnych pretendentów przepędził przeszło dekadę temu. Rildrig nie zamierza jednak słuchać próśb swej siostry Elfi o zawarciu przymierza z bratem, aby pokonać wspólnego wroga. Podczas gdy Sigvald wraz ze swymi ludźmi walczy o przetrwanie, jego brat ze swym czarnoksiężnikiem Hilmarem opracowują podstępny plan odtworzenia dawno zapomnianej kasty wojowników zwanych Berserkami.

Jeśli w tej chwili ktoś wytęży nieco swą wyobraźnię, to prawdopodobnie przewidzi wszystkie koleje losu, jakie spotkają głównych bohaterów tej opowieści. Po przeczytaniu około piętnastu stron będzie natomiast mógł spokojnie wydedukować, co stanie się na samym końcu liczącej niemal pięćdziesiąt kart przygody. To pierwsza z największych wad Konungów: absolutny brak zaskoczenia wydarzeniami fabularnymi i całkowita przewidywalność ruchów jej bohaterów. Całości nie ratują też "skoki w czasie" związane ze wspomnieniami obojga braci z okresu pierwszej wojny Centaurów i ich rywalizacji o ojcowski tron. Autorzy nawet nie kwapili się ukryć już od pierwszych stron, że to czarownik Hilmar oraz zachłanność Rildriga stoją za obecnym obrotem spraw. Niby niektóre rzeczy nie są powiedziane wprost, jednak zachowanie bohaterów daje jasno do zrozumienia, kto w Alstaviku gra pierwsze skrzypce.

Wcale nie lepiej jest po drugiej stronie barykady. Tam również spotykamy się ze starym schematem znanym z wszelkiej maści filmów przygodowych oraz baśni. Szlachetny przyjaciel prawowitego dziedzica tronu, popieranego przez znaczną część ludu, stoi na czele rebelii i pomaga pomazańcowi, którego los tak okrutnie doświadczył. Nastoletni syn przywódcy jest prawą ręką księcia i za wszelką cenę chce pokazać ojcu, że już jest dorosły. Łatwowierna i dobra siostra zwaśnionych braci najbardziej oczywistymi i znanymi sposobami stara się przywrócić pokój w królestwie, podczas gdy obecny władca knuje, jak tu wszystkich wyrolować. Trudno oprzeć się wrażeniu, że scenarzyście zwyczajnie nie chciało się wysilić i pisał to, co mu ślina na język przyniosła.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Trochę lepiej jest od strony wizualnej, jednak gładkie chłopięce rysy twarzy niezbyt pasują do twardych wikingów. Niby są zarośnięci, noszą blizny na całym ciele, a niekiedy splamieni są brudem oraz krwią, jednak można wyczuć, że rysownik mocno inspirował się mangą, szczególnie w kwestii specyficznych oczu i mocno przesadzonych sylwetek. Elfi, podobnie jak inne kobiety, ma się czym pochwalić, niemal zawsze prezentując spory dekolt, a mężczyźni, w tym głównie kowal i przywódca rebelii, to prawdziwe chodzące olbrzymy. Na plus jednak trzeba zaliczyć bardzo ładnie dobrane kolory oraz dobrze narysowane plenery czy scenografie. Zachowano też sporo z kultury wikingów, co autorzy starają się pokazać na każdym kroku, choć mityczny tur prezentuje się niestety bardzo groteskowo.

Konungowie raczej niespecjalnie przypadną do gustu miłośnikom mitologii ludów północy. Czytelnicy odnajdą tutaj troszkę nawiązań w postaci bóstw czy stworów, ale w ogólnym rozrachunku jest tego zbyt mało, aby traktować komiks jako źródło wiedzy o kulturze wikingów. Na podstawie pierwszego albumu trudno rokować, jak wypada cała trylogia, jednak jeśli prezentuje ona podobny poziom fabularny, to nie należy spodziewać się jakichkolwiek nagłych zwrotów akcji. Najazdy to typowa historia, przepełniona wartką akcją i pozbawiona elementów zaskoczenia, podana w ładnych, ale nie do końca oddających charakter opowieści obrazkach. Ewentualnie można sięgnąć po tę serię, ale autor Orbitala podczas pracy nad nordycką sagą ewidentnie się nie postarał.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
4.5
Ocena recenzenta
4.5
Ocena użytkowników
Średnia z 1 głosów
-
Twoja ocena
Mają na liście życzeń: 0
Mają w kolekcji: 0
Obecnie czytają: 0

Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie czytam
Tytuł: Konungowie #1: Najazdy
Scenariusz: Sylvain Runberg
Rysunki: Juzhen
Kolory: Juzhen
Wydawca: Egmont
Data wydania: czerwiec 2015
Tłumaczenie: Jakub Syty
Liczba stron: 48
Format: 215 x 290 mm
Oprawa: miękka
Papier: kredowy
Druk: kolorowy
ISBN: 9788328110106
Cena: 29,99 zł
Wydawca oryginału: Glenat
Data wydania oryginału: 2011



Czytaj również

Czarodziejki W.I.T.C.H. Księga #3
To jeszcze nie koniec czarów
- recenzja
Ultimate X-Men #4
Nowy scenarzysta, nowe przygody
- recenzja
Abe Sapien: Mroczne i straszliwe #2
Każdy koniec to nowy początek
- recenzja
Ultimate X-Men #3
Kiedy lud mutantów przemówił
- recenzja
Hawkeye. Kate Bishop
Do boju Kate Bishop!
- recenzja
DC Deluxe. Wonder Woman (wyd. zbiorcze) #3
Za dużo Olimpu
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.