Kanon Sapkowskiego - krytycznym okiem
W działach: Książki | Odsłony: 1343Literatura fantasy zawsze była traktowana w Polsce po macoszemu nawet wśród miłośników fantastyki, w efekcie czego brakuje jakichkolwiek opracowań czy przewodników po niej. Nic więc dziwnego, że wydany w 2001 roku „Rękopis znaleziony w smoczej jaskini” Andrzeja Sapkowskiego bardzo szybko stał się dziełem niemal kultowym, przez niektórych fanów traktowanym wręcz jako Biblia Fantasy. Wśród licznych esejów umieszczonych w tej dość chaotycznej książce autor opublikował także swój kanon wiadomej literatury. W tym wpisie przyjrzę mu się dokładnie.
Pomysł zajęcia się tym tematem „podsunęła mi” Eire posługując się w tym celu wrodzoną sobie subtelnością i urokiem (czyt. kazała mi to zrobić, po czym pilnowała, żebym się z tej obietnicy wywiązał). Powodem była nasza dyskusja na IRC-u, która wywiązała się po tym, gdy wkleiła linka i zapytała, które z wymienionych książek warto przeczytać.
Otóż: moim skromnym zdaniem nie wszystkie.
Listy zawierające kanoniczne pozycje zwykle tworzy się mając na myśli trzy główne cele:
- stworzenie spisu książek dobrych, stanowiących najlepszych przedstawicieli danego gatunku
- stworzenia spisu pozycji ważnych, które wpłynęły na jego rozwój
- stworzenie spisu książek reprezentatywnych dla gatunku oraz pozwalającej zorientować się w jego podgatunkach
Listy takie nie zawsze się pokrywają. Wręcz przeciwnie: dzieła nowatorskie i przełomowe niejednokrotnie nie wytrzymują próby czasu, bowiem niestety „świeżość” jest cechą, którą najłatwiej utracić, zwłaszcza, jeśli zdobędzie się grono naśladowców, które nasz pomysł powieli, natomiast fakt, że coś było popularne i zdobyło sobie licznych naśladowców nie znaczy też, że było przełomowe lub dobre, co ewidentnie udowadnia casus „Zmierzchu”.
Co zaś się tyczy kanonu Sapkowskiego, to po jego lekturze trudno określić, jaki cel przyświecał autorowi. Tak naprawdę trudno powiedzieć nawet, by był to kanon Fantasy, bowiem wiele pozycji umieszczonych w tym spisie nie należy do gatunku.
Kanon umieszczony w pierwszym wydaniu „Rękopisu” składał się z następujących pozycji:
1. John Ronald Reuel Tolkien, „Hobbit”: Książka, co do której nie można mieć wątpliwości, że powinna stanowić kanon literatury fantasy. Hobbit, podobnie jak „Władca pierścieni” nakreślają większość tematów i motywów, które następnie powielane będą przez kontynuatorów.
2. Robert E. Howard, cykl „Conan”: Mimo, że żaden z nich nie był pierwszym twórcą fantasy za duchowych ojców gatunku uważa się Tolkiena i właśnie Howarda. Przez lata wręcz dzielono książki na korzystające z inspiracji jednym lub drugim (model taki forsuje między innymi Sapkowski w „Rękopisie”). O ile Tolkien jest z całą pewnością ojcem fantasy epickiej, tak Howard począł fantasy heroiczną lub sword and sorcerry (terminy te często są mylone, zwykle też używane są nieprawidłowo). Mimo sławy cykl o Conanie jest bardzo niedoceniany i moim zdaniem okaleczony przez filmowe adaptacje oraz późniejszych naśladowców.
Owo niezrozumienie ma swe źródła w fakcie, że twórczość Howarda jest bardzo nierówna i podzielić ją z grubsza można na:
- prace, które napisał mając na nie pomysł, będące po dziś dzień perłami gatunku. Na tej liście należy umieścić opowiadania „Feniks na mieczu”, „Córka mroźnego olbrzyma”, „Bóg w amforze”, „Wieża Słonia”, „Szkarłatna Cytadela”, „Królowa Czarnego Wybrzeża”, „Czarny kolos”, „Stalowe cienie pod księżycem”, „Xulthal o zmroku”, „Łotrzy w domu”, „Za Rzeką Czarną”, „Czerwone ćwieki” oraz powieść „Godzina Smoka”
- prace, które napisał dla kasy, często na jedno kopyto jak: „Sadzawka czarnych ludzi”, „Dolina zaginionych kobiet”, „Diabeł w stali”, „Ludzie Czarnego Kręgu”, „Wiedźma się narodzi”, „Słudzy Bit-Yakina”, „Czarny przybysz”, „Ludożercy z Zambuli”
3. Fletcher Pratt & L. Sprangue de Camp, cykl Przygody Harolda Shea
Przygody Harolda Shea są wymieniane jako ważne źródło inspiracji przez wielu późniejszych pisarzy Fantasy, jednakże osobiście nie jestem pewien, czy warto je czytać. Nie miałem do czynienia z tym akurat aspektem twórczości wymienionych pisarzy, jednak niestety inne ich książki wywarły na mnie na tyle negatywne wrażenie, że poprostu nie miałem ochoty kontynuować przygody z ich twórczością..
4. Clive Staples Lewis, cykl Opowieści z Narnii
IMHO z tego cyklu warto przeczytać tylko dwie książki: Lew, Czarownica i Stara Szafa oraz Książę Kaspian. Pozostałe trudno nazwać literaturą fantasy. To bardziej „Ilustrowana Biblia dla dzieci”. Im dalej w las, tym literatura ta jest bardziej nawiedzona.
5. John Myers Myers Silverlock
6. Jack Vance, cykl Umierająca Ziemia
„Umierająca Ziemia” jest dziełem absolutnie kanonicznym, które stanowiło inspirację dla tysięcy późniejszych pisarzy. Gdybym miał wskazać dziesięciu autorów, którzy moim zdaniem wywarli największy wpływ na fantasy Vance byłby jednym z nich.
Mimo to nie jestem pewien, czy „Umierającą Ziemię” warto czytać. Spowodowane jest to w pierwszej kolejności specyficznym, bardzo trudnym stylem autora, który albo wprawia w zachwyt, albo odstrasza.
7. John Ronald Reuel Tolkien, Władca Pierścieni + Silmarilion
Władca Pierścieni z całą pewnością jest pozycją, która powinna znaleźć się w każdym kanonie nie tylko fantasy, ale też literatury XX wieku. Na ten temat nie ma sensu nawet dyskutować. Jeśli natomiast chodzi o Sirmarilion to nie jestem pewien. Sirmarilion to natomiast duża dobudówka i dodatek do Władcy Pierścieni, pogłębiający Śródziemie. Nie jestem jednak pewien, czy jest to pozycja dla gatunku w jakikolwiek sposób kluczowa. Tak naprawdę jest ważniejsza jako dzieło tolkienistyczne niż jako książka fantasy.
Część początkujących fanów Władcy Pierścieni zaczyna lekturę dzieł Tolkiena właśnie od Sirmarilionu, potem przechodzi do Hobbita i Władcy Pierścieni. IMHO nie jest to odpowiednia kolejność. Sirmarilion należy czytać na końcu i to tylko, jeśli czuje się ku temu głęboką potrzebę.
Acha... Istotną w wypadku Władcy Pierścieni kwestią jest tłumaczenie. Za kanoniczny i najlepszy uchodzi przekład Marii Skibniewskiej, choć także ten Marii i Cezarego Frąców nie jest złe. Jeśli natomiast chodzi o translację Jerzego Łozińskiego, to należy jej unikać jak ognia.
8. Fritz Leiber, cykl Saga o Fafhradzie i Szarym Kocurze
Cykl o Fafhradzie i Szarym Kocurze z pewnością należy umieścić w kanonie fantasy choćby ze względów historiograficznych, choć osobiście nie jestem pewien, czy warto go współcześnie czytać. Jest to cykl fantasy barbarzyńskiego, w swoich czasach bardzo popularny. Miejscami pisany jest na serio, miejscami stanowi natomiast parodię gatunku. W tym pierwszym wydaniu jest taki sobie... A co do drugiego, to powiedzmy sobie szczerze: leżącego się nie kopie. Ponadto fantasy barbarzyńskie nie jest w tym momencie szczególnie popularne, więc wyciągamy z lodówki dawno wystygłego kotleta.
9. Poul Anderson, Zaklęty miecz
Ponownie książka, której umieszczeniu na tej liście się nie dziwię. Słabo u nas znany „Zaklęty miecz” jest moim zdaniem jedną z najlepszych powieści fantasy jakie napisano. Jednocześnie jest to powieść bardzo wpływowa, odniesienia do której można znaleźć zarówno u Moorocka (i pośrednio w całym późniejszym, brytyjskim fantasy oraz nurcie New Weird) jak i w Dungeons and Dragons (więc pośrednio też w całym fantasy amerykańskim). Co więcej, w odróżnieniu od wielu innych tytułów na liście jest to powieść, która zestarzała się tylko w niewielkim stopniu.
10. T. H. White, Był sobie raz na zawsze Król
Oj...
Osobiście tytuł ten umieściłem na liście 10 najlepszych książek fantasy i uważam, że zasługuje on na miejsce w kanonie. Tym bardziej, że książka na zachodzie jest znana, popularna i wpływowa. Dość mocno naznaczyła też współczesne wyobrażenie o kanonie arturiańskim.
Z drugiej strony: jest to pozycja dość post-modernistyczna (jeśli można tak mówić o czymś napisanym przed II wojną światową) i specyficzna. Oznacza to, że jednemu czytelnikowi będzie się ona podobać, komuś innemu natomiast nie. Bałbym się polecać ją w ciemno.
11. Poul Anderson, Trzy serca i trzy lwy
Jest to jedna z najbardziej wpływowych powieści fantasy, a co więcej pozycja, która odcisnęła swoje piętno na całym gatunku. Problem w tym, że jednocześnie jest to też książka przestarzała, która bardzo mocno trąci myszą, trzymając poziom słabych nowelizacji gier RPG. Uczciwie mówiąc to nie widzę sensu, by ją obecnie czytać z przyczyn innych, niż historiograficzne.
12. Robert A. Heinlein, Szlak chwały
Pierwsza książka, którą z tej listy bym usunął. Heinlein jest bez wątpienia jednym z najbardziej wpływowych autorów, ale nie fantasy tylko science fiction. „Szlak chwały” nie jest wyjątkiem w jego twórczości, co Andrzej Sapkowski sam przyznaje tłumacząc potem mętnie, że „utrzymuje stylistykę”, co nawiasem mówiąc nie jest prawdą. Co więcej pozycja ta nie jest ani ważna, ani znana, ani wpływowa, ani dobra, ani też nie zdobyła żadnych, ważnych nagród (a przynajmniej na Wikipedii nic o tym nie pisze). Tak więc spokojnie można byłoby ją z tego kanonu wykreślić.
Moja propozycja: Diuna
Jeśli już musimy umieszczać na liście jakąś powieść Science Fiction, to osobiście wskazałbym raczej „Diunę” Franka Herberta. Raz, że jest znacznie lepsza od „Szlaku Chwały”, dwa, że w znaczący sposób wpłynęła na całą fantastykę, włączając w to także fantasy, w którym nierzadko można znaleźć motywy i tematy pochodzące właśnie z „Diuny”.
Ważna sprawa: na rynku dostępna jest wersja „Diuny” przetłumaczona przez Jerzego Łozińskiego. Trzeba mu przyznać, że tym razem dokonał prawdziwego cudu: przetłumaczył powieść gorzej, niż udało mu się to w wypadku Władcy Pierścieni. Wersja ta zdecydowanie nie nadaje się do czytania.
13. Andre Norton, cykl Świat Czarownic
Zdania o cyklu „Świat Czarownic” są podzielone, bywają więc osoby, które go uwielbiają tak samo, jak bywają takie, które go nie cierpią. Ja prawdę mówiąc próbowałem podchodzić do niego kilkakrotnie, za każdym razem jednak poległem z kretesem. Po prostu jest to esencja kobiecej fantasy w całym jej wydaniu i z wszystkimi jej zaletami oraz wadami skondensowanym do granic wytrzymałości.
Ogólnie rzecz biorąc Andre Norton jest autorką, na której tak naprawdę kobiece fantasy zarówno się zaczęło, jak i się skończyło, tym bardziej, że znaczna część najbardziej wpływowych autorek gatunku uczyło się od niej, albo fizycznie, albo duchowo, czerpiąc z niej wzorce.
14. Michael Moorcock, cykl Elric z Melnibone
Wpływ Elrica na fantasy jest bezdyskusyjny, tym bardziej, że Moorcock za jego pomocą dyskutuje zarówno z Howardem jak i z Tolkienem, dość mocno ich krytykując. Jego twórczość natomiast była naśladowana przez tysiące innych twórców, inspirowała Terryego Pratchetta oraz dała podwaliny zarówno pod Warhammer jak i Dungeons and Dragons.
Dyskutować można natomiast o jej poziomie literackim, który niestety jest nieszczególny. Rozmawiać można też długo o panującym w niej chaosie, oraz o licznych sequelach, prequelach i crossoverach, którymi autor tylko go potęguje.
Jeśli ktoś chce czytać Elrica z Melnibone to należy robić to w następującym porządku: najpierw oryginalne opowiadania z lat 60-tych wydane w Polsce w tomach „Śniące Miasto”, „Kronika Czarnego miecza” i „Zwiastun Burzy”, następnie zabrać się za „Sagę o Erokese Wiecznym Wojowniku”, potem „Sagę o Corumie” (obydwaj są innymi bohaterami stworzonymi przez Moorcocka), a na koniec reszta „Cyklu o Elryku”. W innym układzie twórczość Moorcocka gubi się we wzajemnych odniesieniach i zwyczajnie jest niezrozumiała.
15. Peter S. Beagle, Ostatni jednorożec
Ponownie pozycja niewątpliwa, nie wymagająca ani krytyki, ani dłuższego omówienia. W 1988 roku nakręcono też film animowany. Twórcą jego scenariusza był sam Peter Beagle, tak więc jest on bardzo wierny duchowi i treści oryginału.