» Fragmenty książek » Jonathan Strange i pan Norrell

Jonathan Strange i pan Norrell

Jonathan Strange i pan Norrell
Rozdział pierwszy: Biblioteka w Hurtfew

jesień 1806–styczeń 1807

Wiele lat temu działało w Yorku towarzystwo magów. Jego członkowie spotykali się w trzecią środę każdego miesiąca, by wspólnie studiować długie i nudne dokumenty o historii angielskiej magii.
Magowie byli dżentelmenami, co oznaczało, że nikogo nie krzywdzili za pomocą czarów, ale też nikogo nie uszczęśliwiali. Prawdę mówiąc, żaden nie rzucił nigdy najprostszego nawet zaklęcia, nie poruszył mocą magii listka na drzewie, nie zawrócił z drogi drobinki kurzu ani nie zmienił uczesania bądź koloru cudzej czupryny. Mimo to cieszyli się oni sławą najmądrzejszych i najlepiej obeznanych z magią dżentelmenów w całym hrabstwie York.
Pewien znakomity mag powiedział, że praktykujący magię „muszą stawać na głowie, by dokonać jakiegoś postępu w nauce, za to talent do kłótni rozwijają błyskawicznie”. Magowie z Yorku przez długie lata udowadniali słuszność tej tezy.
Jesienią 1806 roku do ich grona dołączył pan John Segundus. Na pierwszym spotkaniu wygłosił mowę powitalną, w której pochwalił wybitne osiągnięcia historyczne towarzystwa i wymienił licznych jego członków. Wyznał, że istnienie tak znakomitej organizacji bardzo go zachęciło do zamieszkania w Yorku. Przypomniał też, że magowie z północy zawsze cieszyli się większym poważaniem niż ci z południa. Pan Segundus oświadczył ponadto, że studiował magię przez wiele lat i poznał losy wszystkich jej luminarzy. Czyta nowe publikacje poświęcone magii i sam przyczynił się do jej rozwoju. Martwi go jednak, że ślady wielkich dokonań sztuki magicznej można obecnie znaleźć wyłącznie w księgach, że nie widać ich w życiu i nie pisze się o nich w prasie. Pan Segundus wyznał, że pragnie poznać odpowiedź na pytanie, dlaczego współcześni magowie nie posługują się magią, a jedynie o niej piszą. Krótko mówiąc, chciał wiedzieć, czemu nikt w Anglii magii nie praktykuje.
Było to powszechne pytanie. Prędzej czy później musi na nie odpowiedzieć każda guwernantka i każdy rodzic w królestwie. W uczonych z Yorku nie wzbudziło ono jednak entuzjazmu i to z oczywistego powodu: mieli na ten temat tyle samo do powiedzenia, co inni.
Prezes towarzystwa (zwał się doktor Foxcastle) poinformował więc Johna Segundusa, że pytanie jest niestosowne:
– Nonsensem jest założenie, że magowie mają obowiązek praktykować magię. Chyba nie sugeruje pan, że botanicy powinni wymyślać kwiaty, a astronomowie przestawiać gwiazdy? Magowie, szanowny panie, studiują magię praktykowaną w dawnych czasach. Czy trzeba czegoś więcej?
Starszawy mag o bladoniebieskich oczach (zwał się Hart albo Hunt, pan Segundus nie dosłyszał nazwiska), odziany w pastelowy strój, oznajmił omdlałym głosem, że sprawa nie podlega dyskusji. Dżentelmenowi nie przystoi praktykować magii. To zajęcie dla ulicznych sztukmistrzów, którzy oskubują dziatwę z grosików. Magia stosowana podupadła, zbratała się z ludźmi podejrzanej konduity i kojarzy się ją z różnymi niebieskimi ptakami, cyganerią, włamywaczami, a uprawia w obskurnych budkach o brudnych żółtych kotarach. O nie, dżentelmen nie powinien praktykować magii. Może ją studiować (trudno o szlachetniejsze zajęcie), ale nie wolno mu się nią posługiwać. Starszawy jegomość wbił spojrzenie wypłowiałych, po ojcowsku zatroskanych oczu w pana Segundusa i wyraził nadzieję, że uczony kolega nie próbował czarować.
Pan Segundus oblał się rumieńcem.
Maksyma słynnego maga okazała się prawdziwa. Członkowie stowarzyszenia szybko się podzielili – połowa stanęła po stronie doktora Foxcastle’a i pana Hunta (bądź Harta), a reszta była odmiennego zdania. Część dżentelmenów doszła do wniosku, że w całej nauce o magii nie ma ważniejszego pytania od tego, które postawił pan Segundus. Głównym poplecznikiem pana Segundusa okazał się dżentelmen o nazwisku Honeyfoot – sympatyczny, jowialny jegomość o rumianym obliczu i siwych włosach, liczący sobie pięćdziesiąt pięć lat. Gdy zgryźliwość oponentów przybrała na sile, a doktor Foxcastle zaczął wygłaszać uszczypliwe uwagi pod adresem Segundusa, pan Honeyfoot podtrzymywał nowego kolegę na duchu: „Proszę na nich nie zważać. Bez zastrzeżeń podzielam pańskie zdanie” – szeptał. Lub: „Ma pan absolutną rację, niech się pan nie da przekabacić!”. Albo: „Trafił pan w sedno! W rzeczy samej, drogi panie! To właśnie przez brak odpowiednio postawionego pytania nie mogliśmy ruszyć z miejsca. Teraz, razem z panem, dokonamy wielkich rzeczy”.
Te życzliwe uwagi zyskały wdzięcznego słuchacza w osobie pana Segundusa, który nie krył zdziwienia.
– Obawiam się, że wywołałem burzę – wyszemrał do pana Honey­foota. – Nie miałem takiego zamiaru. Liczyłem na życzliwość zebranych tu dżentelmenów.
Ale zdziwienie i przygnębienie Segundusa szybko ustąpiło oburzeniu, które wywołała szczególnie zjadliwa uwaga doktora Foxcastle’a.
– Ten dżentelmen chyba pragnie, by spotkał nas taki sam los jak nieszczęsnych magów z Manchesteru! – oznajmił Foxcastle, rzucając adwersarzowi lodowate spojrzenie.
Pan Segundus nachylił się do pana Honeyfoota.
– Nie sądziłem, że magowie w hrabstwie York są tak zawzięci – powiedział stłumionym głosem. – Skoro magia nie ma tutaj przyjaciół, to gdzie ich szukać?
Życzliwość pana Honeyfoota wobec pana Segundusa była większa, niż Segundus mógł się spodziewać. Starszy pan zaprosił go do swojego domu na High Petergate na wyśmienitą kolację w towarzystwie pani Honeyfoot i trzech urodziwych córek. Segundus, niezbyt zamożny kawaler, przyjął zaproszenie z wdzięcznością. Po kolacji najstarsza panna Honeyfoot zasiadła do fortepianu, a młodsza śpiewała po włosku. Następnego dnia pani Honeyfoot oznajmiła mężowi, że John Segundus to dżentelmen w każdym calu, ale niewiele mu to da, gdyż skromność, powściągliwość i łagodność nie są w cenie.
Znajomość dżentelmenów szybko się zacieśniała. Wkrótce pan Segundus spędzał nawet trzy wieczory w tygodniu w domu na High Peter­gate. Czasem pojawiało się tam tylu młodych ludzi, że tańce stawały się ­obowiązkowe, lecz panowie Honeyfoot i Segundus wymykali się chyłkiem, by omówić jedyną interesującą ich sprawę: dlaczego mianowicie w Anglii nie praktykuje się już magii? I choć dyskutowali o tym nawet do drugiej czy trzeciej nad ranem, ani odrobinę nie zbliżyli się do rozwiązania. Być może nie powinno to nikogo dziwić, skoro od ponad dwustu lat bezskutecznie głowili się nad tym rozliczni magowie, antykwariusze i uczeni.
Pan Honeyfoot był wysokim, pogodnym i wiecznie uśmiechniętym jegomościem o niespożytej energii. Wciąż coś robił lub planował zrobić, ale rzadko rozmyślał nad celowością swych poczynań. W obecnej sytuacji przypomniał sobie postępowanie słynnych średniowiecznych magów. Mając do rozwiązania pozornie nierozwiązywalny problem, wyjeżdżali oni na rok i jeden dzień, w towarzystwie tylko jednego lub dwóch elfów, i zawsze znajdowali właściwą odpowiedź. Pan Honeyfoot oświadczył więc Segundusowi, że jego zdaniem nie pozostaje im nic innego, jak iść w ślady tych wielkich mężów. Część średniowiecznych magów udała się w najodleglejsze rejony Anglii, Szkocji i Irlandii (gdzie magia była najpotężniejsza), a inni całkiem zniknęli z tego świata i nikt nie miał pewności, dokąd pojechali i co robili po dotarciu do celu. Pan Honeyfoot nie proponował aż tak dalekiej podróży. W ogóle nie chciał się zbytnio oddalać, bo zimą drogi były w opłakanym stanie. Miał jednak głębokie przeświadczenie, że powinni się dokądś udać i zasięgnąć czyjejś rady, bo inaczej obaj tutaj zgnuśnieją. Korzyści ze świeżego spojrzenia na sprawę byłyby niezmierzone, ale nic nie przychodziło im do głowy. Pan Honeyfoot był już bliski rozpaczy, gdy nagle przypomniał sobie o pewnym magu.
Kilka lat wcześniej do członków towarzystwa dotarła wiadomość, że w cichym zakątku hrabstwa York żyje jeszcze jeden mag. Dżentelmen ów podobno dniem i nocą studiował rzadkie teksty o magii, zgromadzone w zasobnej bibliotece. Doktor Foxcastle ustalił nazwisko i adres maga, po czym napisał do niego uprzejmy list z propozycją wstąpienia do towarzystwa magów Yorku, ale w odpowiedzi tajemniczy jegomość podziękował jedynie za uczyniony mu honor i wyraził głębokie ubolewanie, że nie może przyjechać. Przyczyną była duża odległość dzieląca York i opactwo Hurtfew, liche drogi oraz praca, której żadną miarą nie mógł zaniedbać.
Wszyscy członkowie towarzystwa obejrzeli list i wyrazili wątpliwość, czy ktoś, kto stawia tak małe litery, może być przyzwoitym magiem. Następnie z niejakim żalem za wspaniałą biblioteką, której nie będzie im dane zobaczyć, wyrzucili uczonego ze swych myśli. Pan Honeyfoot doszedł jednak do wniosku, że ze względu na powagę problemu nie mogą omijać żadnej drogi, która może ich doprowadzić do odpowiedzi. Kto wie, może warto poznać opinię nieznajomego? Napisał doń zatem list z informacją, że wraz z panem Segundusem pozwolą sobie odwiedzić maga o czternastej trzydzieści, w trzeci wtorek po Bożym Narodzeniu. Nie musieli długo czekać na odpowiedź. Gdy nadeszła, pan Honeyfoot, życzliwy i przyjazny z natury, niezwłocznie posłał po pana Segundusa i pokazał mu list. Mag napisał, oczywiście drobnymi literkami, że chętnie zawrze z nimi znajomość. To w zupełności wystarczyło. Wielce zadowolony pan Honeyfoot natychmiast pośpieszył powiadomić stangreta Watersa, że wkrótce będzie potrzebny.
Pan Segundus z listem w dłoni został sam w pokoju. Przeczytał: „Przyznaję, nieco mnie zdumiewa ten niespodziewany zaszczyt. Niezmiernie trudno pojąć, czemu magowie z Yorku, czerpiący taką radość z własnego towarzystwa i nieocenione korzyści z mądrości swojej i kolegów, pragną zasięgnąć porady takiego jak ja odludka...”. List bez wątpienia trącił sarkazmem. Autor w każdym słowie szydził z pana Honeyfoota i pan Segundus z ulgą stwierdził, że uszło to uwagi jego uczonego kolegi, w przeciwnym bowiem razie nie śpieszyłby tak radośnie umawiać Watersa. List był do tego stopnia nieżyczliwy, że pragnienie poznania nowego maga całkiem opuściło pana Segundusa. Trudno, pomyślał jednak, trzeba jechać, takie jest życzenie pana Honeyfoota. I cóż strasznego może się wydarzyć? Poznamy go, rozczarujemy się i już, po sprawie.
Na dzień przed wyjazdem rozpętała się burza. Ulewa pozostawiła po sobie liczne nieforemne jeziorka na nagich, brunatnych polach. Nazajutrz mokre dachy wyglądały jak z połyskliwego zimnego kamienia, a powóz pocztowy pana Honeyfoota przemierzał świat, w którym prawa natury wydawały się zakłócone: chłodne szare niebo spuchło i ciążyło nad zazwyczaj rozległymi i przyjaznymi terenami... Zazwyczaj, bo dzisiaj były one mgliste i ponure.
Rozmowę rozpoczął pan Segundus. Już od pierwszego spotkania z panem Honeyfootem zamierzał go spytać o uczone towarzystwo magów z Manchesteru, o którym wspomniał doktor Foxcastle. Uczynił to teraz.
– Towarzystwo to powstało całkiem niedawno – odparł pan Honeyfoot. – Jego członkami zostali mniej znaczący duchowni, powszechnie szanowani byli kupcy, aptekarze, prawnicy, no i emerytowani fabrykanci, którzy liznęli nieco łaciny i innych nauk. Można by ich wszystkich określić mianem półdżentelmenów. Jak mniemam, doktora Foxcastle’a ucieszył rozpad towarzystwa. Jego zdaniem ludzie tego pokroju nie mają prawa studiować magii. Ale, drogi panie, znalazło się w tym gronie kilku zmyślnych osobników. Zaczęli, podobnie jak pan, od próby przywrócenia światu magii. Byli praktyczni, kierowali się rozumem i prawami nauki, podobnie jak w rzemiośle. Nazwali to racjonalną taumaturgią. Ściągnęli jednak na siebie rozmaite kłopoty. Niepowodzenie ich zniechęciło, i nic dziwnego. Doszli do wniosku, że magia nie istnieje i nigdy nie istniała. Twierdzili, że aureaci byli oszustami lub padli ofiarą oszustwa. I że Król Kruków to wymysł Anglików z północy, którzy pragnęli się uchronić przed tyranią południowców (jako mieszkańcy północy magowie z Manchesteru do pewnego stopnia się z nimi solidaryzowali). Och, ich argumenty były bardzo pomysłowe, choć nieco naiwne. Zapomniałem, jak próbowali tłumaczyć istnienie elfów. Jak już mówiłem, rozwiązali towarzystwo, a jeden z nich, chyba Aubrey, zamierzał wszystko spisać i opublikować. Okazało się jednak, że opanowała go nieuleczalna melancholia, przez co w ogóle nie mógł się zabrać do pracy.
– Biedaczysko – westchnął pan Segundus. – Może to wina naszej epoki. To nie są dobre czasy dla magii i wiedzy, prawda? Nieźle prosperują kupcy, żeglarze, politycy, ale nie magowie. Nasz czas minął. – Segundus popadł w chwilową zadumę. – Trzy lata temu bawiłem w Londynie i spotkałem sztukmistrza, wagabundę z osobliwym defektem ciała. Człowiek ten namówił mnie na rozstanie z okrągłą sumką w zamian za dopuszczenie do wielkiego sekretu. Gdy mu zapłaciłem, oświadczył, że pewnego dnia dwaj magowie przywrócą magię w Anglii. Nie wierzę w przepowiednie, lecz zmobilizowało mnie to do odkrycia przyczyn naszego upadku. Czy to nie dziwne?
– Ma pan rację, przepowiednie są nonsensem – odparł ze śmiechem pan Honeyfoot, ale chwilę później, tknięty nagłą myślą, dodał: – Jednak dwaj magowie to my: Honeyfoot i Segundus. – Wypowiedział oba nazwiska na głos, zastanawiając się zapewne, jak by się prezentowały w gazetach i historycznych księgach. – Honeyfoot i Segundus – brzmi znakomicie.
Pan Segundus pokręcił głową.
– Ów człowiek znał moją profesję, więc mogłem się spodziewać kłamstwa, iż to właśnie ja będę jednym z wybrańców. Koniec końców jednak powiedział wprost, że nie chodzi o mnie. Ale kazał mi napisać moje nazwisko i długo się w nie wpatrywał.
– Pewnie dostrzegł, że nie wydusi z pana już ani grosza – zauważył Honeyfoot.
Opactwo Hurtfew leżało ponad dwadzieścia kilometrów na północny zachód od Yorku, ale po opactwie ostała się jedynie nazwa. Obecny budynek powstał za panowania królowej Anny. Siedziba maga była imponująca, staroświecka i solidna, położona w pięknym parku pełnym upiornie wyglądających drzew. Park przecinała rzeka Hurt, nad nią zbudowano elegancki, zapewne klasycystyczny most.
Gospodarz (zwał się Norrell) czekał na gości w westybulu. Był drobny niczym jego pismo, a witając ich, przemówił cicho, jakby nie nawykł do wypowiadania myśli na głos. Pan Honeyfoot, nieco przygłuchy, nie dosłyszał.
– Starzeję się, szanowny panie. To powszechna przypadłość – wyjaśnił. – Proszę o wyrozumiałość.
Pan Norrell zaprowadził ich do imponującego salonu, gdzie nie zapalono żadnych świec. Wprawdzie w kominku buchały wysokie płomienie, a przez dwa eleganckie okna wpadało nieco światła, ale atmosfera nie była zbyt pogodna. Pan Segundus nie mógł się pozbyć wrażenia, że w pokoju płonie jeszcze inny ogień, ciągle więc wiercił się na krześle i szukał go wzrokiem. Niczego jednak nie dostrzegł – może chodziło o odbicia w lustrze lub w szkle wiekowego zegara?
Pan Norrell oznajmił, że czytał dzieło pana Segundusa, czyli opis elfów w służbie Martina Pale’a.
– Godna uznania praca, szanowny panie, ale nie uwzględnił pan mistrza Fallowthoughta. Zgoda, to nikt ważny, a jego użyteczność dla wielkiego doktora Pale’a budzi wątpliwości4, ale pańskie opracowanie jest bez niego niepełne.
Zapadło milczenie.
– Elf zwany Fallowthought? – przemówił w końcu pan Segundus. – Ja... chciałem powiedzieć, że nigdy nie słyszałem o takim stworzeniu. Ani w tym świecie, ani w żadnym innym.
Po raz pierwszy pan Norrell uśmiechnął się powściągliwie.
– W rzeczy samej – powiedział. – Wciąż zapominam. Można o nim przeczytać u Holgartha i Pickle’a w historii ich kontaktów z mistrzem Fallowthoughtem, której zapewne pan nie czytał. I bardzo dobrze. Cóż za nieciekawa para, bardziej łazęgi niż magowie. Im mniej się o nich wie, tym lepiej.
– Drogi panie! – zakrzyknął pan Honeyfoot, podejrzewając, że pan Norrell mówi o jednej ze swych ksiąg. – Słyszeliśmy niezwykłe rzeczy o pańskiej bibliotece. Wszyscy magowie w Yorkshire aż zzielenieją z zazdrości na wieść o tym, ile woluminów pan tu zgromadził!
– Doprawdy? – spytał zimno pan Norrell. – Zdumiewa mnie pan. Nie miałem pojęcia, że moja osoba budzi tyle emocji. Zapewne to sprawka Thoroughgooda, sprzedawcy książek i innych drobiazgów na Coffee Yard w Yorku – dodał z zadumą. – Childermass ostrzegał mnie, że Thoroughgood to plotkarz.
Pan Honeyfoot nic z tego nie rozumiał. Gdyby on dysponował takimi zbiorami, z przyjemnością by się nimi chwalił, rozprawiał o nich, zbierał pochwały! Nie mógł uwierzyć, że pan Norrell nie podziela jego entuzjazmu. Pragnąc zatem wykazać się uprzejmością i zarazem uspokoić gospodarza (wbił sobie do głowy, że ma do czynienia z dżentelmenem bardzo nieśmiałym z natury), zapytał:
– Czy wolno mi, szanowny panie, poprosić o pokazanie nam pańskiej wspaniałej biblioteki?
Pan Segundus był pewien, że pan Norrell odmówi, ale mag przez chwilę patrzył na nich spokojnie (miał małe niebieskie oczy i zdawał się zerkać na dżentelmenów z jakiegoś zakamarka w swej głowie) i jakby w przypływie miłosierdzia spełnił prośbę. Pan Honeyfoot zaczął więc wierzyć, że sprawił panu Norrellowi niemal równie wielką przyjemność jak samemu sobie.
Pan Norrell poprowadził obu dżentelmenów korytarzem – całkiem zwyczajnym, zdaniem pana Segundusa. Ściany pokrywała boazeria z lśniącego dębu, pachniało tu pszczelim woskiem. Potem przemierzyli schody, a może zaledwie trzy lub cztery schodki, i później znów korytarz. Tu powietrze było nieco chłodniejsze – podłogę wyciosano z solidnego kamienia z Yorkshire. Wszystko wydawało się całkiem zwyczajne. (Chyba że drugi korytarz pojawił się przed schodami lub schodkami. A czy tam w ogóle były jakieś schody?) Jedno tylko zdziwiło pana Segundusa. Należał do tych szczęśliwców, którzy zawsze wiedzą, czy stoją twarzą na północ, czy na południe. Rozeznanie to było dla niego tak naturalne jak znajomość własnego ciała. Ale w domu Norrella ów dar znikł. Później Segundus nie mógł sobie przypomnieć rozkładu korytarzy ani pokojów, które mijali. Nie wiedział też, po jakim czasie dotarli do biblioteki. Odnosił wrażenie, że pan Norrell odkrył piątą stronę świata, nie wschód i nie południe, nie zachód i nie północ, ale coś zupełnie innego, i właśnie w tym kierunku ich prowadził. Pan Honeyfoot zaś nie zauważył niczego dziwnego.
Biblioteka była chyba odrobinę mniejsza od salonu. W palenisku płonął imponujący ogień, wszędzie panowały spokój i cisza. I tu jednak źródłem światła nie mogły być tylko trzy wysokie okna podzielone na dwanaście szybek. Raz jeszcze pana Segundusa zaczęło dręczyć nieznośne wrażenie, że w pokoju są inne świece, inne okna albo drugi kominek, co tłumaczyłoby dziwne światło. Za oknami angielski deszcz lał jak z cebra, więc Segundus nie widział, na co wychodzą, nie miał też pojęcia, do której części domu trafili.
W pokoju przy stole siedział jakiś mężczyzna. Wstał na ich powitanie, a pan Norrell oznajmił, że to Childermass, jego dysponent.
Panom Honeyfootowi i Segundusowi nie trzeba było wyjaśniać, że biblioteka w opactwie Hurtfew jest cenniejsza dla jej właściciela niż wszystkie bogactwa świata. Nie zdumiało ich więc, że pan Norrell trzymał najdroższy swemu sercu skarb w pięknym opakowaniu. Regały stojące wzdłuż ścian zbudowano z angielskiego drewna; przypominały gotyckie łuki zdobione rzeźbami przedstawiającymi liście (suche i zwinięte, jakby artysta zamierzał uwiecznić jesień), splecione korzenie i gałęzie, jagody i bluszcz. Wszystko to było zachwycające, nie mogło się jednak równać ze wspaniałością ksiąg.
Każdy adept magii dowiaduje się na samym początku, że istnieją księgi o magii oraz księgi magii. Potem uświadamia sobie, że całkiem przyzwoite egzemplarze tych pierwszych można nabyć u dobrego księgarza za dwie albo trzy gwinee, te drugie natomiast cenniejsze są od złota.*1Kolekcję magów Yorku uważano za wybitną, wręcz nadzwyczajną. Pięć należących do niej dzieł powstało między rokiem 1550 a 1700 i słusznie można je było nazwać księgami magii (choć jedna składała się z zaledwie kilku postrzępionych stronic). Księgi magii to rzadkość i ani pan Segundus, ani pan Honeyfoot nigdy nie widzieli w prywatnej bibliotece więcej niż dwóch czy trzech egzemplarzy. W Hurtfew ściany były zasłonięte regałami, na których stało mnóstwo woluminów, większość była księgami magii. Jasne, że niektóre oprawiono całkiem niedawno, z pewnością na polecenie pana Norrella (w zwykłą skórę cielęcą, tytuły zaś wytłoczono srebrnymi kapitalikami). Mnóstwo tomów miało jednak bardzo, bardzo, bardzo stare oprawy, a ich grzbiety i rogi wyraźnie się kruszyły.
Pan Segundus rzucił okiem na księgi na najbliższej półce. Pierwszy przeczytany tytuł brzmiał: Jakoż zadawać kwestie mrokom i tłumaczenia ich pojmować.
– Głupstwo – zauważył pan Norrell.
Pan Segundus drgnął. Nie wiedział, że gospodarz stoi tak blisko.
– Szkoda na to czasu – dodał pan Norrell.
Segundus spojrzał zatem na następną książkę – Wskazówki Belasisa.
– Zapewne Belasis nie jest panu obcy? – spytał Norrell.
– Słyszałem o nim. Podobno rozumiał istotę rzeczy! Słyszałem jednak również, że żaden egzemplarz Wskazówek nie dotrwał do naszych czasów, lecz księga ta tu stoi. To nadzwyczajne, szanowny panie, cudowne!
– Wiele się pan po nim spodziewa – zauważył Norrell. – Niegdyś podzielałem pański entuzjazm. Miesiącami studiowałem jego prace. W ostatecznym rozrachunku jednak rozczarowuje. Jest mistyczny tam, gdzie powinien być zrozumiały, i oczywisty tam, gdzie powinien być niejasny. Pewnych rzeczy nie należy spisywać dla świata.
– Ma pan tu księgę, o której nigdy nie słyszałem – zauważył pan Segundus, zmieniając temat. – Wybitne osiągnięcia judeochrześcijańskiej magiji.
– Ha! – krzyknął pan Norrell. – Pochodzi z siedemnastego wieku, ale to również nic wartościowego. Autor był kłamcą, moczymordą i cudzołożnikiem. Cieszy mnie, że poszedł w niepamięć.
Wyglądało na to, że pan Norrell nienawidzi magów, i to nie tylko żyjących. Wziął pod lupę także zmarłych i uznał, że sporo im brakuje do doskonałości.
Tymczasem pan Honeyfoot, z rękoma w górze niczym rozmodlony metodysta, truchtał od regału do regału. Przystawał jedynie na chwilę, by przeczytać jakiś tytuł, zanim wpadał mu w oko następny.
– Drogi panie! – wykrzyknął. – Co za zbiory! Z pewnością znajdziemy tutaj odpowiedzi na wszystkie nasze pytania!
– Szczerze w to wątpię – odrzekł sucho pan Norrell.
Dysponent parsknął śmiechem i choć niewątpliwie drwił z pana Honeyfoota, pan Norrell nie udzielił mu reprymendy. Pan Segundus zaczął się zastanawiać, czym Childermass dysponuje w domu pana Norrella. Ze swoimi długimi włosami, potarganymi jak po burzy i czarnymi niczym skrzydło kruka, pasowałby jak ulał do chłostanego wiatrem wrzosowiska albo ponurego zaułka, a może nawet powieści pani Radcliffe.
Pan Segundus zdjął Wskazówki Jacques’a Belasisa i, mimo nieprzychylnej oceny pana Norrella, natychmiast natrafił na dwa niezwykłe ustępy.*2
Potem, świadom upływu czasu i spojrzenia dysponenta, otworzył Wybitne osiągnięcia judeochrześcijańskiej magiji. Nie była to drukowana księga, lecz pośpieszne bazgroły na odwrocie najróżniejszych świstków, głównie rachunków z piwiarni. Pan Segundus zatopił się w lekturze. Autor księgi, siedemnastowieczny mag, używał nadprzyrodzonych mocy przeciwko wielkim i potężnym wrogom w bitwach, w których nie powinien brać udziału żaden obeznany z magią śmiertelnik. Widząc zbliżających się ze wszystkich stron wrogów, spisywał w pośpiechu historię swoich sukcesów, świadom, że czas ucieka i wkrótce spotka go, w najlepszym wypadku, śmierć.
Pokój pogrążył się w mroku. Wiekowe gryzmoły były coraz trudniejsze do odczytania. Do biblioteki weszli dwaj lokaje i pod okiem najwyraźniej niezbyt rozmownego dysponenta zapalili świece, zaciągnęli zasłony i dorzucili węgla do ognia.
Pan Segundus uznał, że czas przypomnieć panu Honeyfootowi, iż pan Norrell ciągle nie poznał celu ich wizyty. Gdy opuszczali bibliotekę, pan Segundus zauważył coś dziwnego. Przy kominku stał niewielki stolik, a na jego blacie, oprócz nożyc i groźnego noża, nadającego się w sam raz do przycinania gałęzi, leżała bardzo stara skórzana oprawa księgi, ale bez zawartości. Pan Segundus pomyślał, że może gospodarz posłał księgę do introligatora, zaraz jednak doszedł do wniosku, że wyjęcie stronic było zadaniem dla bardzo wprawnej osoby. Po co więc pan Norrell miałby sam je usuwać i ryzykować ich zniszczenie?
Kiedy znowu siedzieli w salonie, pan Honeyfoot przemówił do pana Norrella:
– To, co tu dzisiaj zobaczyłem, przekonuje mnie, że właśnie pan może nam pomóc. Ja i pan Segundus sądzimy, że współcześni magowie podążają niewłaściwą drogą, marnując energię na błahostki. Czy zgodzi się pan z nami?
– Bez wątpienia – odparł pan Norrell.
– Pytanie brzmi następująco – ciągnął Honeyfoot. – Dlaczego magia podupadła w naszym wielkim narodzie? Dlaczego już się jej w Anglii nie praktykuje?
Pan Norrell rzucił mu surowe spojrzenie, a w jego oczach coś błysnęło. Zacisnął usta, jakby próbował stłumić niezmierną radość. Pan Segundus pomyślał, że ich gospodarz długo czekał na to pytanie i od lat ma gotową odpowiedź.
– Nie mogę panom pomóc, gdyż nie rozumiem problemu – odrzekł pan Norrell. – Magia nie zniknęła z Anglii. Sam ją z powodzeniem stosuję.

*1 - Magowie, jak wiemy z dzieł Jonathana Strange’a, potrafią latami toczyć spory o każdą rzecz. Wiele czasu poświęcono problematycznej kwestii przynależności danych foliałów do ksiąg magii. Większość laików zadowala się jednak następującą zasadą: tomy napisane przed zanikiem magii w Anglii to księgi magii, dzieła powstałe później to księgi o magii. Założenie jest bardzo proste: księgę magii powinien napisać praktykujący mag, nie zaś teoretyk ani historyk magii. Czy może istnieć bardziej racjonalny podział? Niestety, w tym miejscu pojawiają się trudności. Wielcy mistrzowie magii, których określamy mianem aureatów lub magów złotego wieku (Thomas Godbless, Ralph Stokesey, Katarzyna z Winchesteru, Król Kruków), pisali niewiele bądź niewiele ich tekstów przetrwało. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że Thomas Godbless był niepiśmienny. Z kolei Stokesey uczył się łaciny w małej szkółce w rodzinnym hrabstwie Devon, lecz wszystko, co o nim wiemy, napisali inni.
Magowie zajęli się pisaniem ksiąg, kiedy magia była już w zaniku. Nadciągał mrok, który spowił chwałę angielskiej magii. Ludzie, nazywani magami srebrnego wieku lub argentami (Thomas Lanchester, 1518–1590; Jacques Belasis, 1526–1604; Nicholas Goubert, 1535–1578; Gregory Absalom, 1507–1599), byli jak gasnące świece w zapadających ciemnościach – w pierwszej kolejności uczeni, dopiero później magowie. Ponad wszelką wątpliwość twierdzili, że uprawiają magię, niektórzy mieli nawet do pomocy elfa lub dwóch, lecz wszystko wskazuje na to, że nie dokonali zbyt wiele. Dlatego część współczesnych badaczy powątpiewa, czy argenci w ogóle potrafili czarować.

*2 - Pierwszy ustęp przeczytany przez pana Segundusa dotyczył Anglii, Faerie (którą magowie zwą czasem Innymi Ziemiami) i dziwnej krainy, która rzekomo leży po drugiej stronie Piekła. Pan Segundus słyszał o symbolicznej i magicznej więzi łączącej te trzy krainy, do tej pory jednak nigdy nie natrafił na równie przejrzysty ich opis.
Drugi fragment dotyczył jednego z największych angielskich magów, Martina Pale’a. W Drzewie nauki Gregory’ego Absaloma znajduje się słynny ustęp, który opisuje, jak podczas podróży przez Faerie ostatni z wielkich aureatów, Martin Pale, złożył wizytę księciu elfów. Jak większość przedstawicieli swojej rasy, elf miał mnóstwo imion, godności, tytułów i pseudonimów, zazwyczaj jednak zwano go Zimnym Henrym. Zimny Henry wygłosił długą i barwną mowę, adresowaną do gościa. Była ona pełna przenośni i aluzji, ale Zimny Henry pragnął chyba powiedzieć, że elfy to z natury psotne stworzenia, które nie zawsze wiedzą, kiedy postępują niewłaściwie. Na to Martin Pale krótko i nieco enigmatycznie odparł, że nie wszyscy Anglicy mają stopy tej samej długości.
Przez kilka stuleci nikt nie miał bladego pojęcia, cóż to może oznaczać, choć pojawiło się kilka hipotez – John Segundus znał je wszystkie. Najpopularniejszą rozwinął William Pantler na początku osiemnastego wieku. Pantler twierdził, że Zimny Henry i Pale dyskutowali o teologii. Elfy (jak każdy wie) są poza zasięgiem Kościoła. Nie przyszedł do nich Chrystus i nigdy nie przyjdzie, nikt nie wie, co się z nimi stanie w dniu Sądu Ostatecznego. Zdaniem Pantlera, Zimny Henry próbował spytać Pale’a, czy jest nadzieja, by elfy, podobnie jak ludzie, zostały zbawione. Odpowiedź Pale’a miała oznaczać, że nie wszyscy Anglicy dostąpią zbawienia. Opierając się na tej interpretacji, Pantler przypisuje Pale’owi raczej dziwaczne przekonanie, że Niebiosa mogą pomieścić tylko skończoną liczbę błogosławionych; za każdego skazanego na potępienie Anglika może wejść tam elf. Pantler zyskał renomę maga teoretyka jedynie na podstawie książki, którą napisał na ten temat.
We Wskazówkach Jacques’a Belasisa pan Segundus znalazł inne wytłumaczenie. Na trzy stulecia przed wizytą Martina Pale’a Zimny Henry podejmował gościa z krainy ludzi, angielskiego maga, potężniejszego nawet niż Pale – Ralpha Stokeseya, który pozostawił tam buty. Te buty, zdaniem Belasisa, były stare i dlatego zapewne Stokesey ich nie zabrał. Ich obecność w zamku wywołała ogromną konsternację wśród mieszkających tam elfów, którzy darzyli wielkim szacunkiem angielskich magów. Zimny Henry znalazł się w tarapatach, gdyż obawiał się, że w jakiś niezrozumiały sposób chrześcijańska moralność obarczy go odpowiedzialnością za utratę butów przez maga. Usiłował się ich pozbyć, przekazując je Pale’owi, ten jednak ich nie przyjął.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.