Dwa lata temu do kin trafiła szósta już część opowieści o najsłynniejszym filmowym bokserze świata, zatytułowana Rocky Balboa. Owszem, ponoć zebrała wiele pozytywnych recenzji, jednakże trudno mówić o sukcesie. A ponieważ nie udało się z pięściarzem, wzięto się za retuszowanie weterana wojny w Wietnamie i w ten sposób na ekrany światowych kin trafił John Rambo.
Od razu powiedzmy sobie szczerze, że czwarty rozdział przygód amerykańskiego wojaka to już nie to samo, co kiedyś. Powstające kolejno w 1982, 1985 i 1988 roku części miały swój urok. Było to przede wszystkim naprawdę dobre kino akcji. W swojej klasie do dziś plasujące się w ścisłej światowej czołówce (obok takich filmów jak Szklana pułapka, czy Zabójcza broń). Dużo przemocy i bardzo dobra kreacja głównego bohatera – oto cały przepis na sukces. Wydawać by się mogło zatem, że powrót do korzeni i nakręcenie nie ustępującej poprzednim częściom kontynuacji nie powinno nastręczać większych problemów. W końcu nawet sam Sly, mimo blisko sześćdziesięciu dwóch lat na karku, nadal jest w stanie wcielić się w tytułowego Rambo.
Niestety, producenci, a dokładnie to sam Stallone, który był zarówno reżyserem, jak i autorem scenariusza, spaprali robotę. Nie chodzi jednak o to, że zrobili kiepski film. John Rambo to przyzwoite kino akcji, jednakże jeżeli spojrzeć na tę produkcję przez pryzmat trzech poprzedniczek – trzeba przyznać, że filmowcy nie podźwignęli ciążącego na ich barkach brzemienia, jakim było mierzenie się z legendą kina.
Zacznijmy od najważniejszego elementu, czyli od głównego bohatera. Pamiętacie, jaki był Rambo w pierwszej części? Milczący, stroniący od ludzi, zagubiony w świecie bez wojny, bez rozkazów. Był dziki. Ta dzikość emanowała z każdego jego ruchu, z napięcia rysującego się na twarzy, z każdego spojrzenia. I był w tym wiarygodny. To nie było wielkie aktorstwo – to była porządnie wykonana robota. Niestety od tamtego czasu minęło dwadzieścia sześć lat i Stallone nie przypomina już siebie z młodzieńczych lat. Nadal stara się grać miną, ale bądźmy szczerzy – twarz już nie ta. Ponad dwie i pół dekady temu, gdy starał się być poważny – był poważny, gdy pozował na twardziela – wyglądał jak twardziel. A teraz? Z całym szacunkiem dla jego filmowego dorobku (a także dla jego osoby), obecnie wygląda jak smutny buldog. Poorana zmarszczkami twarz nie tyle nosi oznaki starości, co przypomina woskową maskę, pod którą jakiś gapa zostawił płonącą świecę, aż powoli zaczęła się topić. John Rambo ma być poważny, a z jego oblicza powinno bić opanowanie, nieustępliwość i doświadczenie poprzednich lat. Tymczasem wygląda po prostu śmiesznie. Jak Sly ma przekonać widza, że grana przez niego postać to nadal ten sam wojownik sprzed lat, skoro gdy się na niego patrzy, to nie sposób zapomnieć o plotkach, jakoby lubował się w stosowaniu botoxu?
On nawet nie zachowuje się jak Rambo! Tu należałoby wspomnieć o scenariuszu. Otóż naszego bohatera spotykamy w tajlandzkiej dżungli, gdzieś w pobliżu granicy z targaną wewnętrznymi konfliktami Birmą. John jest właścicielem łodzi, ale przede wszystkim para się zawodem, którego nie powstydziłby się żaden macho – jest łowcą węży. I już tutaj wkrada się tandeta. Łowca węży? Litości! Rambo sprzed lat nie potrzebował tego typu ozdobników. A tymczasem Rambo- dziadek najwyraźniej braki w testosteronie stara się nadrobić na wszelkie możliwe sposoby, czego przykładem jest absolutnie niepotrzebna scena, w której nasz bohater poluje (tak, dobrze przeczytaliście: poluje!) na ryby za pomocą łuku! Czy tak zachowuje się ikona kina akcji?!
Nie można też nie wspomnieć o dziwnej reakcji Johna na widok białej kobiety. Otóż, gdy w jego chatce pojawiła się przedstawicielka organizacji Lekarze bez granic, która – wraz z towarzyszami – pragnęła dostać się do Birmy, by pomagać uciśnionym, Rambo po prostu sfiksował. Oszalał na widok spódniczki (a raczej kusych szortów). Na początku odmówił, argumentując taką odpowiedź faktem, iż po drugiej stronie granicy jest po prostu zbyt niebezpiecznie, ale w końcu zapakował wesołą gromadkę na swoją łódź i ruszył w drogę. Jak nie trudno się domyśleć, po jakimś czasie okazało się, że lekarze zaginęli, no i Johnowi nie zostało nic innego, jak wyruszyć z misją ratunkową. Co gorsza, towarzyszyła mu banda beznadziejnych najemników. I nie chodzi tu o to, że byli nieskuteczni (chociaż do elity to oni nie należeli), ale o fakt i bardziej przypominali karykatury, niż prawdziwych ludzi. Taka chodząca i klnąca zbieranina stereotypów na nogach.
No i ostatnia z wad tej produkcji, a mianowicie zawartość akcji w kinie akcji. Chociaż nie tyle chodzi o ilość dynamicznych ujęć, co o sposób pokazywania najbardziej efektownych scen. Co tu dużo mówić: Sly przesadził. Momentami film przypominał po prostu wyjątkowo brutalną grę komputerową. Nie zdziwiłbym się, gdyby w którejś ze scen zza palmy wyskoczyła Milla Jovovic i zaczęła masakrować birmańskich żołnierzy, jakby byli stojącymi na jej drodze zombiakami. Wszędzie pełno było latających głów, rąk i nóg, a zużyta do produkcji Johna Rambo ilość sztucznej krwi z powodzeniem zapełniłaby sporych rozmiarów basen. Brutalność jest nieodzowną cechą takich filmów, jednakże, jak mówi stare porzekadło, we wszystkim trzeba znać umiar, a najwyraźniej twórców poniosła fantazja, bo przyznam szczerze, że dawno nie widziałem takiej ilości walających się wszędzie ludzkich szczątków.
Jednym usprawiedliwieniem może być fakt, iż Stallone chciał zwrócić uwagę świata na problemy krajów azjatyckich (większość owych szczątków należała do mordowanych przez wojsko cywilów). I chwała mu za to. Bo w Birmie naprawdę dzieje się źle, a jedynym skutecznym sposobem na dotarcie ze swoim przesłaniem do szerokiego grona odbiorców jest zrobienie o tym filmu. To się udało. I właśnie chęcią dotarcia do świadomości widza (w dzisiejszych czasach trzeba szokować, żeby zwrócić na siebie uwagę) można tłumaczyć nafaszerowanie Johna Rambo mnóstwem scen pokazujących jak wojsko traktuje obywateli Birmy. Jednakże nie zmienia to faktu, iż można było trochę stonować (szczególnie w sekwencji, kiedy to Rambo dorwał się do karabinu maszynowego).
A skoro już delikatnie zacząłem chwalić najnowszą część przygód Rambo, chyba czas wymienić jej zalety (a nie jest ich znowuż tak mało). Po pierwsze, a w filmie akcji jest to jeden z najważniejszych elementów, bardzo dobrze spisał się odpowiedzialny za zdjęcia Glen MacPherson. Nie powiem, żeby należał mu się Oskar, ale mimo wszystko udało mu się w pełni oddać dynamizm poszczególnych scen (wszelkie strzelaniny, a także sekwencja, w której John biegnie przez dżunglę). Bardzo dobra praca kamery ujawnia się przede wszystkim przy okazji wybuchów – szybkie przejścia od jednej kamery do drugiej, a także wysokiej jakości zbliżenia sprawiają, że dokładnie widać nawet co większe grudki ziemi.
Oko cieszyć mogą także malownicze pejzaże, których wprawdzie jest niewiele, ale za to braki ilościowe nadrabiane są jakością (ujęcia ze wspomnianego wyżej polowania na ryby). Nie bez znaczenia jest tu także delikatny retusz obrazu za pomocą digital gradingu, czyli manipulowania kolorami (w ten sposób tworzono zielonkawy obraz świata w Matrixie). Gdzieniegdzie delikatnie coś podkreślono, a w niektórych ujęciach nadano obrazowi specyficzny odcień, co pomagało w budowaniu klimatu (sceny w dżungli).
Wcześniej pisałem o tym, jak to twórcom udało się przerobić Johna Rambo – zagubionego w realiach normalnego życia weterana – na niewyróżniającego się w tłumie kinowych twardzieli podstarzałego macho. Jednakże, jeżeli spojrzymy na tego bohatera bez porównywania go z postacią sprzed blisko trzydziestu lat, można dojść do wniosku, że mimo wszystko nie jest aż tak źle. Stallone napisał scenariusz, w którym obsadził siebie w roli niepokonanego niszczyciela (w tej części Rambo to nie tyle człowiek, co chodząca klęska żywiołowa), jednakże pochwalić go należy za to, że nie zapomniał o upływie lat. Główny bohater swoje już przeżył, dlatego też nie skacze po drzewach, nie siłuje się z dwumetrowymi sobowtórami Mariusza Pudzianowskiego, ani też nie biega po ekranie obładowany pokaźnym arsenałem. Pod tym względem nowy Rambo jest bardziej wysublimowany. Jako broń preferuje wspomniany wcześniej łuk, a także olbrzymi nóż, a przez większość czasu zachowuje się bardziej jak skrytobójca, niż komandos. Owszem, jak już dorwał się do karabinu, to zrównał wszystko dookoła z ziemią, ale w całym filmie widać, że raczej stara się polegać na swoim doświadczeniu, a nie tężyźnie fizycznej.
Podsumowując, co John Rambo może zaoferować widzowi? Na pewno stojącą na przyzwoitym poziomie rozrywkę. Ci, którzy zapragnęli dzięki temu filmowi wrócić do wspomnień sprzed lat, kiedy to ekranami kin i telewizorów niepodzielnie władali: Van Dame, Schwarzeneger, Michael Dudikoff, no i oczywiście Sly, mogą się zawieść. Jednakże, jeżeli tylko odsunie się na bok oczekiwania wobec tej produkcji jako kontynuacji klasyka sprzed lat, można całkiem nieźle bawić się na pokazie. Zawieść się można wprawdzie na zakończeniu (jak można było uciec się do cukierkowego happy endu?!).
Na koniec wspomnę jeszcze tylko o tym, że na rok 2009 planowana jest premiera kolejnej już, piątej części historii życia amerykańskiego wojaka (najwyraźniej ma dorównać ilościowo Rocky’emu). Sądząc po zakończeniu czwórki nie będzie to już raczej kino akcji, a dramat obyczajowy. Ale z drugiej strony, niczego nie można być pewnym…