- Nie bluźnij Arturze, gdyby nie łaska Ulryka dawno sczezłbyś, a twe wnętrzności zżarłyby wilki.
- Ano może i racja. Baczyć trza jeno, bo tera watahy chodzą wygłodniałe. Nie zapomnę ślepi tych, co je usiekliśmy w ruinach. Do tej pory ciarki mnie przechodzą. A jak mnie w nogę użarły! Jeszcze pewnikiem z tydzień będę kuśtykał. Szczęście, że konie się ostały.
- Przyjaciele! Rozumiem, że ogromna w was zajadłość i duch walki, ale nie trwońcie sił na czcze gadanie. Przed nami jeszcze, co najmniej kilka dni drogi przez zaspy, a rany wasze jeszcze się nie zagoiły.
- Przestań biadolić, Pelnorze. Uszy do góry - dwójka ludzi zarechotała. Elf spojrzał na nich lodowatym wzrokiem, niemal tak zimnym jak otaczająca ich przyroda. Zamilkli.
Gdyby nie elf to pewnie bylibyśmy tak samo zdesperowani jak to stado wilków. On ustrzelił bestię, która dobierała się do naszych zapasów - stwierdził w myślach Baltazar.
Trójka kompanów przedzierała się przez zaśnieżoną puszczę już kilka dni. Las był cichy i pusty. Konary drzew uginały się pod ciężarem białych czap, pochylając się nad jeźdźcami. Lodowaty wicher przenikał okrycia i ciała, niemalże mrożąc dusze.
Z przodu, na karym wierzchowcu jechał elf. Wyprostowany, spokojny. Jego ciemne oczy wpatrywały się między pnie drzew, poszukując dobrej ścieżki. Za nim jechał młody szlachcic, Baltazar. Wiele tygodni na szlaku rozprawiło się z jego dawną pewnością siebie i młodzieńczą butą. Jechał zgarbiony, wycieńczony po ostatniej walce. Nie podnosił wzroku tylko ślepo podążał za Pelnorem. Pochód zamykał najemnik Artur, weteran. Jego rudą brodę pokrywał szron, a ciemne oczy, otoczone wieloma bliznami, lustrowały otoczenie. Mrucząc do siebie, co raz wyjmował piersiówkę spod płaszcza zwisającego z potężnych ramion i raczył się rozgrzewającą miksturą, własnego przepisu. Jej podstawowym składnikiem była kislevska wódka.
Ciszę przerwało rżenie koni.
- Osada - oznajmił elf. Gdy jego towarzysze z niepokojem zaczęli się rozglądać, wskazał zabudowania, które pojawiły się między drzewami.
- Wreszcie ciepła strawa i dziewka! Oto, czego mi trzeba Baltazarze, Sigmar jest dziś dla mnie łaskawy.
- Mam nadzieję, że nie nadużyjesz gościnności, tak jak ostatnim razem - upomniał go elf.
- Ech, widzisz młody, będzie mi wypominał tamtą bijatykę, aż do samiusieńkich bram Morra - chłopak tylko skinął głową.
Zbliżyli się do palisady, od dawna nie była odnawiana. Z kilku domostw unosił się dym. Z drugiej strony nie dochodziły żadne dźwięki.
- Dobrzy ludzie! W imię Młotodzierżcy, otwierajcie i udzielcie schronienia strudzonym wędrowcom - donośny głos najemnika rozdarł wszechobecną ciszę tak, że Baltazar aż podskoczył w siodle.
Gdy uchylono bramę ich oczom ukazało się wychudzone, blade oblicze mężczyzny. Bez słowa rozwarł jedno ze skrzydeł, wpuszczając trójkę podróżników na plac. Przed chatami zebrało się już kilka osób, zaciekawionych przybyszami.
- Nie podoba mi się to. Wszyscy w wiosce wyglądają jakby od wielu dni nie mieli porządnej strawy. Miejmy się na baczności - szepnął do towarzyszy elf.
- Czułem w kościach, że rychło pieczystym się nie najem - rzucił najemnik.
- Baltazarze, najlepiej będzie jeśli ty z nimi pomówisz - dodał Pelnor poprawiając kaptur, osłaniający jego oblicze.
Zbliżyli się do grupy wieśniaków otaczającej wysokiego brodacza o zaroście poznaczonym siwizną. Wpatrywał się w przybyszów małymi oczami głęboko wciśniętymi pod krzaczaste brwi.
- Witajcie dobrzy ludzie, w imię bogów Imperium - zaczął młody szlachcic. - Nazywam się Baltazar Bretburg. Ja i moi towarzysze od wielu dni jesteśmy na szlaku. Czy znajdzie się u was miejsce, gdzie moglibyśmy przenocować? Mamy czym zapłacić - dziwnie się czuł wypowiadając te słowa.
Kiedyś po prostu zażądałby noclegu i ciepłej strawy, powołując się na swój tytuł, ale teraz po jego pozycji społecznej pozostał mu jedynie sygnet ze znakiem herbowym. Zdawał sobie również sprawę, że w tak odległej od traktów osadzie, jego tytuł może nie mieć dla mieszkańców żadnego znaczenia lub wręcz pogorszyć ich sytuację.
- Jam jest Herman, starszy wioski Knochenwald – niskim, rozedrganym głosem odezwał się mężczyzna. - Kimać w tamtej szopie możecie - wskazał długim, kościstym paluchem na budynek za ich plecami - a czy jadło jakie macie? Zima sroga, zbiory słabe tego roku, a i poborcy, psia ich mać, wiele zabrali. Od wielu dni głód cierpimy, zapasy się kończą, a Taal nie sprzyja naszym myśliwym.
- Pelnorze, na moją brodę, czy widzisz jak kilku z nich wpatruje się w nas? - szepnął najemnik.
Elf odpowiedział spojrzeniem, poruszył wierzchowca krok naprzód i rzekł:
- Ludzie, widziałem po drodze kilka tropów, dajcie mi dwóch do pomocy, pójdziemy na łowy i jestem pewien, że bogowie okażą się łaskawi.
- Niech tak będzie, trzeba mieć nadzieję. Pójdzie z tobą Kurt i Heinrich - wskazani wieśniacy wystąpili z grupy z łukami przewieszonymi przez ramiona. Jeżeli tak wyglądają najlepsi myśliwi w wiosce to nie dziwię się, że nie mogą nic upolować - przemknęło przez głowę Pelnora.
Decyzja zapadła. Podróżnicy zostawili wierzchowce w szopie. Nie narzekali zbytnio na lokum. Liczyło się, że po wielu dniach w lesie, udało im się znaleźć dach nad głową.
- Wezmę ze sobą Baltazara do pomocy. Arturze, ty ze swoją nogą nie zaszedłbyś daleko. Lepiej będzie, jeśli zostaniesz i odpoczniesz.
- Oczywiście, rozumiem. Zostawcie mnie tu samego i leźcie sobie do lasu. Szczerze mówiąc, nie wiem, co lepsze: znów przedzierać się przez śnieg, czy siedzieć samemu w tym ponurym miejscu. Ech, trzeba było zostać na zimę w jakimś mieście. Za co mnie to spotyka...
- Wrócimy szybko. Co ważniejsze, z mięsiwem na kolację - Baltazar wreszcie rozruszał się i ożywił.
- Oby - rzucił wojownik zamykając drzwi szopy, gdy jego towarzysze oddalali się do bram wioski. Starannie zaryglował drzwi od wewnątrz - Nigdy nic nie wiadomo Ranaldzie - rzucił się w furę siana, tuż obok koni, które zjadały resztkę obroku. Łyknął z piersiówki, nakrył się kocem i zasnął.
Odpoczynek nie trwał długo. Obudziły go odgłosy ludzi zebranych na zewnątrz. Konie zaczęły prychać niespokojnie. Podniósł się, gdy zaczęto walić w drzwi.
- Panie, otwórz! Chcemy pomówić! - głos nie brzmiał przyjaźnie, był monotonny i czuć było w nim niepokojącą determinację. Artur przywarł do szczeliny między deskami by zorientować się w sytuacji. Pod szopą zebrała się chyba cała wieś. Cześć mieszkańców dzierżyła widły i pochodnie. Wszyscy patrzyli w jego stronę otępiałym wzrokiem.
- Czego chcecie? Wyspać się chciałem! – odrzekł. - Do kroćset, gdzie są Pelnor i Baltazar? – pomyślał.
- Panie otwórz! Otwórz, wpuść nas! - ilość głosów wzrastała i nie wydawały się one skore do rozmów.
- Dufam, że rychło wrócą moi przyjaciele ze zwierzyną, zaczekajcie na nich. Gadać będziemy przy wieczerzy.
- Podzielcie się strawą! Jeść! Jeść! - słowa zamieniły się w tępe zawodzenie, a tłum zaczął napierać na wejście.
- Chroń mnie Sigmarze! - zakrzyknął wojownik sam do siebie, wykonał ręką znak młota i pociągnął z menażki, po czym zabrał się pośpiesznie do zbierania ekwipunku i odwiązywania koni. Wrota skrzypiały. Deski zaczynały pękać.
Grupa myśliwych stanęła w bramie wioski. Na ramionach nieśli drąg, do którego przywiązany był dzik. Z jego łba sterczała elficka strzała. Gdy Pelnor i Baltazar ujrzeli, co dzieje się wewnątrz, zdobycz natychmiast została rzucona w śnieg, a dwójka przyjaciół rzuciła się w stronę szopy.
- Mówiłem, że to nie skończy się dobrze już wtedy, gdy tych dwóch o mało nie zaczęło pożerać surowego mięsa - stwierdził młodzieniec sięgając po miecz.
Drzwi szopy otworzyły się z hukiem, ze środka z wrzaskiem wypadł Artur, z wysokości konia młócąc obuchem miecza po głowach osaczających go wieśniaków. Początkowy zryw został zahamowany przez grupę, a zęby wideł wbiły się w jednego z wierzchowców prowadzonych z tyłu. Zwierzę zarżało i stanęło dęba, kopytami tłukąc w głowy atakujących, po czym zwaliło się z impetem na ziemię.
- Z drogi kozie syny, gobliny chędożyły wasze matki! - strumień obelg i przekleństw padał z ust najemnika. - W końcu jesteście, ile można było na was czekać? - dodał Artur na widok Pelnora, który wykorzystując to, że wielu wieśniaków rzuciło się na padłego konia, wskoczył na drugiego z wierzchowców.
Tymczasem Baltazar utorował im drogę, roztrącając kilku chłopów na boki i jeźdźcy wydostali się z tłumu. Elf wciągnął chłopaka na grzbiet swego konia i czym prędzej ruszyli w stronę bramy. Kilka kamieni i pochodni przeleciało tuż obok nich. Artur ryknął, ostatni osadnicy rozstąpili się na boki i już byli na zewnątrz. Kilku z mieszkańców jeszcze chwilę biegło za nimi, ale większość zajęła się ogryzaniem ciał zwierząt pozostawionych w wiosce.
Najemnik zdyszany kończył rozprawiać o tym, co wydarzyło się w wiosce.
- Dlatego, jeśli jeszcze raz ktoś mi powie, abym ruszył swą rzyć z miasta w czasie zimy, to rąbnę kułakiem przez łeb, aż się kulasami nakryje. Nie będzie inaczej! - potwierdził, wlewając do ust swój specyfik. - Aleś zbladł młody - dodał spoglądając na szlachcica, który pustym wzrokiem błądził gdzieś między drzewami.
Baltazar drżał, a jego lico było białe niczym otaczający ich śnieg.
- W tej wiosce nie było dzieci...