» Blog » Inwazja planetarna:
28-06-2016 00:34

Inwazja planetarna:

W działach: science fiction | Odsłony: 584

Lektura „Wojny z Posleenami” zachęciła mnie do spekulacji nad tym, jak mogłaby wyglądać i przebiegać inwazja planetarna. Motyw ten jest dość dobrze znany z książek i filmów.

Tak się zastanawiam, jak mogłoby to wyglądać, przy zastosowaniu techniki ze space opery.

Podstawy doktryny wojennej:

Zacznijmy od kilku podstaw czyli ustaleń doktryny. Zasadniczo uważa się, że operacje desantowe (a koniec końców inwazja planetarna taką jest) są zadaniami bardzo trudnymi, a do ich powodzenia potrzebne są minimum pięciokrotnie większe siły, niż posiada obrońca. Także strategia zarówno napastników jak i obrońców bardzo się różni. Generalnie:

  • zasady wojny napastniczej najlepiej wyłożył Sun Tsu słowami „Prawdziwym mistrzostwem jest wygrywać bez walki”.

  • wojny defensywnej natomiast Clausewitz twierdząc, że „Nie ma czegoś takiego, jak bezkrwawe zwycięstwo”.

Generalnie napastnicy są na dużo słabszej pozycji. Największy ich problem polega na tym, że muszą polegać na zewnętrznych dostawach. Nawet jeśli przetransportują ze sobą fabryki orbitalne będą musieli dowozić do nich surowce (bez tych nawet nanoboty nie będą w stanie produkować zasobów). Tak więc każdy nabój, każdy żołnierz i każda konserwa muszą zostać przywiezione z zewnątrz.

Dla napastników więc liczy się zwycięstwo możliwie bezkrwawe (zwłaszcza dla siebie) i szybkie. Musi im też zależeć na możliwie jak najszybszym przechwyceniu możliwie jak największej ilości zasobów przeciwnika. Do momentu, aż tego nie zrobią znajdują się w wyjątkowo ciężkiej sytuacji: na obcej, wrogiej planecie, bez schronień. Nie są w stanie nawet zapewnić opieki medycznej swoim rannym.

Z drugiej strony obrońcy posiadają stałe zaplecze. Z ich strony najważniejsze jest stawić możliwie najbardziej zacięty opór. Po pierwsze: każdy dzień walki przybliża ich do zwycięstwa. Po drugie: w trakcie walki ludzie giną po obu stronach, zużywane i niszczone są też zasoby. Raz, że przeciwnik traci paliwo i naboje, dwa, że niszczy też środki, które sam mógłby wykorzystać.

Należy więc cofając się burzyć mosty i ewakuować fabryki. Bronić się najpierw w miastach, a potem w ich ruinach, prowokować nieprzyjaciela do użycia możliwie jak najcięższej broni i stosować taktykę spalonej ziemi.

Niezbędne zasoby:

Do przeprowadzenia inwazji na planetę wielkości i gęstości zamieszkania Ziemi niezbędne byłyby kolosalna ilość zasobów. Generalnie opierając się na Global Firepower i zakładając, że obydwie strony dysponują równorzędnym uzbrojeniem założyć można, że napastnik potrzebowałby:

  • 120 milionów żołnierzy

  • 800 tysięcy luf artylerii, wliczając działa, moździerze oraz wieloprowadnicowe wyrzutnie rakietowe, tak samobieżne jak i ciągnione.

  • 1,8 miliona transporterów opancerzonych i bojowych wozów piechoty

  • 780 tysięcy czołgów

  • 340 tysięcy atmosferycznych pojazdów latających

  • (przy założeniu, że flota morska = flota kosmiczna) 50 tysięcy okrętów kosmicznych

  • oraz około 30 tysięcy okrętów desantowych i transportowych.

Lub oczywiście ich ekwiwalentu.

Większość tych sił potrzebnych jest w jednym tylko celu: do patrolowania pustkowi. Ponad połowa mieszkańców planty Ziemia zasiedla bowiem zaledwie jeden procent powierzchni lądów. Znaczna część lądów (około 70%) nie nadaje się do zamieszkania, bowiem jest tam zbyt sucho lub zbyt mokro, zbyt zimno lub zbyt gorąco, jest tam zbyt wiele roślinności lub przeciwnie: tereny te nie są w stanie podtrzymać życia roślinnego. Ewentualnie jest zbyt stromo i zbyt wysoko.

Te same tereny mogą jednak nadawać się do prowadzenia na ich obszarze wojny oraz czasowego obozowania. By odnieść zwycięstwo napastnik musi natomiast, zgodnie ze słowami Clausewitza:

  • pobić armię obrońcy

  • opanować teren

  • i złamać jego ducha walki.

Oznacza to, że po prostu należy opanować miasta wroga, a następnie przeciąć kraj siecią punktów kontrolnych, patroli i zdolnych zapewnić im wsparcie baz ogniowych. Jest to zadanie nader trudne, wymagające przede wszystkim milionów żołnierzy.

Tysiąc kosmicznych marines w superpancerzach znanych z Warhammera 40 tysięcy mu nie podoła. Nawet, jeśli wygrają, to zwyczajnie jest ich za mało, by opanować tak wielki obszar.

Prowadzi to do smutnego wniosku. W trakcie bitwy konieczna będzie:

Broń masowej zagłady:

W dużych ilościach. Powód jest prosty: bomba atomowa zajmuje mniej miejsca, niż - powiedzmy - czołg, wymaga mniej części zamiennych oraz z dużym prawdopodobieństwem lepiej zabija. Ewentualnym skażeniem nie należy się przejmować, w końcu to (jeszcze) nie jest nasza planeta, zresztą, skazimy tylko jej jakiś 1 procent.

Napastnicy wykorzystać mogą też broń kinetyczną: po prostu wolframowe rdzenie rozpędzone do dużych prędkości kosmicznych, których uderzenie w powierzchnię planety niosłoby podobne efekty, jak atak atomowy.

Problem polega na tym, że także obrońcy mają możliwość skorzystania z tego typu broni. I prawdopodobnie najmądrzejszą rzeczą, jaką mogą zrobić to natychmiast zaatakować bombami termojądrowymi (lub czymś nowocześniejszym) miejsca lądowań nieprzyjaciela. Jeśli oczywiście nie uda im się zniszczyć lądowników ładunkami zdetonowanymi na orbicie i w górnych partiach atmosfery.

Wywołanie zimy atomowej mogłoby nawet być na ich korzyść, w szczególności, jeśli dysponowaliby możliwością produkcji żywności bez oglądania się na temperaturę zewnętrzną (np. dzięki farmom pionowym). Koniec końców oni będą mieć co jeść, a najeźdźca nie. Jeśli idzie o biosferę, to planetę zapewne będzie trzeba na nowo terraformować, niezależnie od tego, kto wygra.

Natomiast co do ofiar w ludziach i infrastrukturze, to konflikt o jakim mowa i tak będzie większy, niż obie wojny światowe razem wzięte. Więc nie ma się co oszczędzać.

Osobiście uważam, że bardzo prawdopodobnym byłoby, gdyby obydwie strony skorzystały też z innej broni: bomb populacyjnych i (prawdopodobnie) szarej mazi. Szara maź to po prostu nanoboty ustawione tak, by zabijały nosicieli. Broń populacyjna to hipotetyczna broń biologiczna groźna wyłącznie dla przedstawicieli jednej narodowości, czy raczej: nosicieli określonych typów genów. Jej użycie byłoby szczególnie łatwe przeciwko obcym, zwłaszcza, jeśli użytoby wirusa opartego o XNA (analog ludzkiego DNA), gdyż mało prawdopodobne jest, by był w stanie przenieść się na życie typu ziemskiego.

Ta forma walki moim zdaniem byłaby szczególnie kusząca dla obrońców, tym bardziej, że mogliby po prostu wzruszyć ramionami i oświadczyć „skąd mieliśmy wiedzieć, że nasze zarazki są dla was zabójcze? Było się tu nie pchać!”

Inną bronią jaką można by użyć są duże ładunki kinetyczne, w postaci np. masywnych pocisków rozpędzonych do prędkości relatywistycznych lub asteroid skierowanych na kurs kolizyjny. Uderzenie takiego obiektu porównywalne byłoby do uderzenia dużej asteroidy. Napastnicy mogliby użyć go np. celując w wody przybrzeżne, celem wywołania masywnego tsunami, które wdarłoby się głęboko w głąb lądu niszcząc wszystko na swojej drodze, dezorganizując obronę, ale jednocześnie też pozbywając się infrastruktury.

Zanim jednak doszłoby do bombardowania musiałby mieć miejsce inny etap walki:

 

Ciąg dalszy na Blogu Zewnętrznym.

Komentarze


   
Ocena:
0

Wizja desantu jest tak krwawa, że prawdę mówiąc zastanawiam się nad sensem desantu. Czy ta planeta jest nam do czegokolwiek potrzebna? Okręty można dokować w stacjach kosmicznych. Żywność dla floty hodować w kosmicznych farmach, być może nawet umieszczonych bezpośrednio na okrętach. Amunicja - jak wyżej. Pewnym problemem są surowce, ale jak zauważono na blogu zewnętrznym - w asteroidach jest cała tablica Mendeleiewa.

W zasadzie widzę tylko dwa przypadki, w których desant jest uzasadniony. Pierwszy to sytuacja gdy planeta jest w stanie zagrażać naszej flocie. a my nie możemy tego zmienić za pomocą bombardowań orbitalnych lub broni masowej zagłady. Drugi ma miejsce wtedy, gdy chcemy zabezpieczyć coś lub kogoś znajdującego się na powierzchni planety, w stylu epizodu chińskiego z Code Geass, czy końcówki Banner of the Stars 2. Pytanie jednak, czy nie byłyby to raczej desanty komandosów - albo jeszcze lepiej, terminatorów - zdolnych prześlizgnąć się przez obronę przeciwlotniczą nieprzyjaciela.

28-06-2016 23:22
Paweł Jakubowski
   
Ocena:
+3

Tekst ciekawy, ale przy przyjętych założeniach hipotetyzujemy do tego stopnia, że równie dobrze możemy przyjąć, że lepszym sposobem inwazji byłoby wysłanie genetycznie zmodyfikowanych klonów (tak aby wyglądały identycznie jak mieszkańcy planety), które wtopiłyby się w społeczeństwa i stopniowo przejęły władzę (chociażby jak w filmie "They live"). A wtedy cała inwazja odbywa się bezkrwawo.

Wystarczy zmniejszyć skalę do podboju drugiego kontynentu, żeby zobaczyć, że w grę mogą wchodzić czynniki, które nawet nie przychodzą nam do głowy. Konkwistadorzy dysponowali końmi i prochem, Inkowie, Majowie i Aztkowie nie (ciekawostką jest, że pomimo rozwiniętej kultury Indianie Ameryki Południowej nigdy nie wynaleźli koła). Mimo to obrońcy nakryliby czapkami najeźdźców z racji samej przewagi liczebnej. A jednak przegrali, bo poszczególne plemiona były skłócone między sobą a wiele z nich wierzyło, że Hiszpanie byli bogami, mającymi pomóc im zrzucić jarzmo miejscowych dominatorów.
Jeśli wrócimy do skali międzyplanetarnej to myślę, że ewentualny podbój polegałby właśnie na przewadze technologicznej i cywilizacyjnej potencjalnego najeźdźcy.

29-06-2016 11:46
earl
   
Ocena:
+2

@ Torgradczyk

O sukcesie Hiszpanów w Meksyku, Peru i Ekwadorze zadecydowało przede wszystkim wykorzystanie konfliktów międzyplemiennych i nienawiści ludów podbitych do azteckich i inkaskich imperialistów. Gdyby nie to, to nawet przewaga technologiczna nic by Hiszpanom nie pomogła - Aztekowi i Inkowie dość szybko przyzwyczaili się i do koni, i do broni palnej i nie bali się starcia z tak uzbrojonymi wrogami, czego przykładem jest fakt wypędzenia (krótkotrwałego) w 1520 roku Corteza i jego 1500 ludzi z Tehochtitlan.

29-06-2016 12:56
Paweł Jakubowski
   
Ocena:
+2

@ Earl, powiedziałem mniej więcej to samo co Ty:

"Konkwistadorzy dysponowali końmi i prochem, Inkowie, Majowie i Aztkowie nie (...). Mimo to obrońcy nakryliby czapkami najeźdźców z racji samej przewagi liczebnej. A jednak przegrali, bo poszczególne plemiona były skłócone między sobą a wiele z nich wierzyło, że Hiszpanie byli bogami, mającymi pomóc im zrzucić jarzmo miejscowych dominatorów."

Fakt faktem, że planetarny najeźdźca, obok przewagi technologicznej, mógłby wykorzystywać konflikty wewnętrzne najeżdżanej planety.

29-06-2016 13:21
   
Ocena:
+1

Jest jeszcze jedno zagadnienie, które przegapiłem, a które w kontekście space opery może być istotne. Otóż mówimy tutaj cały czas o inwazji na, że tak ujmę, capital planet: kolebkę danej cywilizacji lub jedną z antycznych kolonii, dysponującą ogromną populacją, praktycznie samowystarczalną i zdolną do wieloletniego oblężenia.

Podejrzewam jednak, że każde gwiezdne imperium na pewnym etapie swojego rozwoju będzie usiane niewielkimi osiedlami ludzkimi (o populacji, przyjmijmy, 10 milionów), to jest koloniami górniczymi, naukowymi, być może planetami służebnymi wobec portu gwiezdnego. Takie planety wydają się fajne dla military spacefiction. Na tyle cenne, by o nie walczyć, na tyle małe, by nie zadeptać najeźdźcy samą milicją z włóczniami, na tyle kolonialne, by oddać je bez poczucia hańby narodowej.

30-06-2016 15:04
Paweł Jakubowski
   
Ocena:
+2

@ PK_AZ dobre spostrzeżenie. Walczy się zazwyczaj o strategiczne punkty. Po co opanowywać całą planetę, skoro można zdobyć kilka baz i załóżmy kopalni, w których wydobywa się strategiczny surowiec. Rozumiem tekst Zegarmistrza (albo tak mi się wydaje), który zestawia pewne liczby w konfrontacji z popkulturową wizją inwazji obcych na całą planetę. Jest to jednak tak duży poziom abstrakcji, że bardzo wiele wniosków zależy od założeń, które przyjmiemy albo od uniwersum jakie sobie zbudujemy.


Kiedyś rozważałem sobie twarde sf z podbojem międzyplanetarnym jako wątkiem przewodnim. Pomysł był taki, że imperium, które podbija kolejne światy, nie dysponuje technologią pozwalającą podróżować i atakować jak dajmy na to w Gwiezdnych Wojnach. Inwazję planuje się na wiele pokoleń w przód. Żołnierze to klony z zaprogramowanymi misjami, którzy są hibernowani na czas podróży kosmicznej. Zależnie jaka planeta ma być zasiedlona są to klony-pionierzy, klony-robotnicy, czy właśnie klony-żołnierze. Na rodzimej planecie, z której najeźdźcy rozpoczynają podróż mija załóżmy kilkanaście pokoleń, zanim przychodzi wiadomość, że zdobyta została nowa planeta (lub niezdobyta). Jednak najeźdźcy są na tyle rozwinięci kulturowo, że poprzez odpowiednie instytucje przekazują sobie takie informacje z pokolenia na pokolenie. Imperium ma świadomość swojej ekspansji, jednak z perspektywy zwykłego mieszkańca, astronomiczny podbój jest czymś bardzo abstrakcyjnym. Mieszkańcy mało której planety mieliby sposobność w ogóle się obronić - wyobraźmy sobie sytuację, w której zaawansowani technologicznie najeźdźcy podbijają planetę, której mieszkańcy byliby na etapie średniowiecza. Mało tego. Do imperatora przychodzi wiadomość, że planeta XYZ jest zamieszkana przez rozwinięty gatunek naczelnych, którzy jednak nie nauczyli się jeszcze używać narzędzi. I doradcy imperatora dokonują analizy: "panie, jeśli natychmiast wyślemy nasze okręty, XYZetianie będą na etapie łuków i rydwanów, ale jeśli zmarudzimy z atakiem, wynajdą proch a kto wie, czy nie gwintowane lufy i będziemy mieli znacznie większe straty".

No poniosła mnie trochę fantazja :-)

30-06-2016 16:37
Kanibal77
   
Ocena:
0

W 40k Imperium tak miało z tau. Bodajże odnależli ich na poziomie kamienia łupanego, za tysiąc lat posłali armię, licząc, że co najwyżej będą na etapie średniowiecza, a tu zonk, bo ich rozwój poszedł inną, szybszą niż ludzi drogą no i mieli już karabiny plazmowe w związku z czym imperialni przerżnęli. 

30-06-2016 18:18
Paweł Jakubowski
   
Ocena:
0

@ Kanibal77, "za tysiąc lat posłali armię" - chodzi o lata na planecie Imperium, czy na planecie tau? ;-)

01-07-2016 08:53
Kanibal77
   
Ocena:
+1

W space operze wszystkie planety są ziemiopodobne. W 40k komisarz Gaunt nie potrzebuje skafandra antygrawitacyjnego, czy chodźby aparatu tlenowego kiedy ląduje ze swoimi ludźmi na planecie, którą ma podbić, analogicznie kapitan Kirk też miał takie bzdety głęboko w tyle, brał pierwszego oficera wraz z lekarzem pokładowym na dokładkę i huzia na Józia, bez przejmowania się takimi bzdetami, że może siła grawitacji planety połamie nam kręgosłupy zaraz po wylądowaniu. Generalnie w space operze o której pisze zegarmistrz kosmos to po prostu morze, planety to wyspy, a statki to,,, statki. Prędkość nadświetlna przez nie osiągana, to takie pitu pitu, by statek poruszał się dość szybko, by latać między planetami i tyle. Tam nie wyciąga się konsekwencji z teorii względności i innych takich bzdetów.

Konkludując, chodzi o uniwersalne tysiąc lat, bo w 40k i uniwersach pokrewnych tysiąc lat, to po prostu tysiąc lat, które w całym wszechświecie upływa tak samo szybko, a planety kręcą się wokół gwiazd w tym samym, lub przynajmniej bardzo zbliżonym tempie.

  

01-07-2016 09:55
Paweł Jakubowski
   
Ocena:
0

@ Kanibal77, wszystko rozumiem, tylko skoro olewamy teorię względności, to czemu mamy się przejmować, ilu żołnierzy, pojazdów potrzebujemy do podbicia planety albo czy mieszkańcy planety mogą się bronić na orbicie, czy na powierzchni? Po prostu zróbmy hollywoodzką rozwałkę! :D

01-07-2016 13:00
Vukodlak
   
Ocena:
+2

Heh, a właśnie jest różnica. Tysiąc lat dla Imperium i x tysięcy lat dla Tau. ;> Kiedy imperialni odnaleźli układ, Tau byli prymitywnymi, małpopodobnymi istotami. Planeta została oznaczona jako zdatna do kolonizacji, obcy mieli być poddani masowej eksterminacji i wszystko byłoby dobrze. Tyle tylko, że układ Tau został otoczony spaczeniowym sztormem, który wedle miary czasu Imperium trwał sobie te tysiąc lat. Tyle, że wewnątrz układu już nie. Kiedy sztorm się skończył, floty eksterminacyjne Imperium (przygotowane na spotkanie małpoludów z pałami) napotkały prężnie działającą cywilizację, która opanowała cały swój układ słoneczny. Więc to nie jest tak, że ojej, ojej w dwadzieścia lat przeskoczyli ze stułbi do cyberkoszmaru.

01-07-2016 15:01
Kanibal77
   
Ocena:
0

@Torgradczyk

Trochę tak wlaśnie jest, że wszystko sprowadza się na ogół do epickiej rozwałki, z tym, że gdybamy tutaj na temat space opery w której z tytułu konwencji, inwazje planetarne przypominają d-day, tyle, że na większą skalę. To, że olewamy pewne zmienne w takich rozważaniach nie znaczy, że musimy wyeliminować wszystkie czynniki. Po prostu rozważamy jakby mógł wyglądać D-day na dużo większą skalę. I tak, owszem statki pokoleniowe także pojawiają się w space operze, jednak na ogół mamy takie, które dość szybko i sprawnie przelatują z układu do układu i tyle. Ew. jakiś technobełkot.

@Vukodlak

Dzięki za odświeżenie pamięci. Dex tau czytałem dość dawno toteż i mogłem o czymś zapomnieć.

01-07-2016 16:37
Paweł Jakubowski
   
Ocena:
0

@ Kanibal77

Racja. Zdanie: "Tak się zastanawiam, jak mogłoby to wyglądać, przy zastosowaniu techniki ze space opery" sprawia, że nie mogę z Tobą za bardzo polemizować. Takie są po prostu założenia tekstu Zegarmistrza. Z drugiej strony, chciałem trochę podywagować, jaki jest sens pisania tekstu przyjmującego takie założenia. No bo do jakich wniosków możemy dojść? Że w Avengersach kosmiczni najeźdźcy powinni mieć 120 milionów żołnierzy?

02-07-2016 10:01

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.