» Fragmenty książek » Hekate

Hekate

Hekate
Odwracam się znowu do okna. Spoglądam w górę i zamieram ze zdziwienia, kiedy zamiast spodziewanego Księżyca widzę grającą milionem słonecznych odblasków płaszczyznę szafirowego ziemskiego oceanu. Dalej rozciąga się złota plama w szmaragdowe cętki, muskana przez zwiewne kłębki białej waty. Przesuwa się nad nią ciemniejszy cień, mieszając barwy na ogromnej palecie kolorów. Peter bez rozkazu rozpina pas i zgięty wpół przesuwa się do iluminatora. Prawie przykleja twarz do szyby.
– To Atlantyk i brzeg Europy, dalej w tamtą stronę jest Afryka i mój dom – mówi wzruszony.

Zasłania mi cały widok. Odpycham go lekko, ale jego ciało nie przesuwa się w bok, tylko startuje ku górze jak spuszczony z uwięzi sterowiec. Bur wymachuje niezgrabnie rękami, odbija się od oparcia fotela i pędzi jak rakieta w stronę fotela Kaya. Kapitan zręcznie przechwytuje zdezorientowaną przesyłkę i sadza Petera obok siebie. Następnie odpina swój pas i żegluje z wprawą na środek kabiny. Zwięźle wydaje nowe instrukcje. Możemy szaleć do woli, tylko musimy pamiętać, żeby odpychać się od ścian czubkami palców.

Przez cały czas mamy mieć przy sobie torebki. Torsje to normalka. Później kapitan frunie do mnie.
– Nasza służba się rozpoczęła. Na razie było ulgowo, ale teraz jesteśmy prawie w kosmosie. Musisz zwracać uwagę na ludzi. I uwaga na alkohol, wolałbym, żebyście nie pili przy nich – mówi, patrząc na próby powietrznych akrobacji załogi. – Chyba że opijamy coś na mój rozkaz. Z okazji udanego wyjścia z atmosfery właśnie taki wydaję.

Wyciąga piersiówkę, odkręca i owija szyjkę folią. Następnie przebija osłonę słomką. Teraz trzeba nabić na jej koniec fruwającą wewnątrz kulę alkoholu. Whisky ucieka przed słomką, zmieniając kształt niczym przestraszona ameba. Wsysam jej bursztynowe ciało. Zamiast spływać do gardła, rozprasza się na fragmenty, które ukrywają się za dziąsłami i pod językiem. Nie wiem, czy się udusić, czy to wypluć, oczy stają mi w słup. Kay śmieje się.
– Weź słaby wdech – podpowiada.

Biorę i ognisty stwór trafia w końcu do przełyka.
Kay ogląda się do tyłu, obserwując coraz bardziej śmiałe wyczyny swoich ludzi. Z wprawą kosmicznego weterana zasysa alkohol.
– Może z kilku zrobimy kiedyś prawdziwą załogę – stwierdza w przypływie optymizmu.
Dobijamy wijącą się bezkształtną galaretę dwoma sztychami słomek.
– Nie masz pojęcia, jak się męczyłem na gównianej Ziemi – wyznaje kapitan, klepiąc mnie w ramię.
– Nie masz pojęcia, jak się męczę połykając wódę nosem – odpowiadam, patrząc, jak Kay odbija się od oparcia i dwoma ruchami ramion kieruje się w stronę kabiny pilotów.

Postanawiam poszaleć tak jak inni. Odrywam się od kotwicy pasa. Powietrze unosi mnie, jakbym był bezcielesnym aniołem. Całą przestrzeń kabiny wypełniają skłębione ciała kosmonautów. Ludzie bawią się lataniem jak niewinne dzieci. Odbijają od ścian i sufitów, wykręcają w powietrzu szalone fikołki. Wielka Stara została na Ziemi. Nasze bezpieczniki jeszcze nie działają. Stajemy się podobni do żeglujących nad morzem nieskończonej wolności nieśmiertelnych albatrosów. Bawi mnie udawanie hrabiego Draculi.

Przesuwam się wzdłuż sufitu opierając ciężar swojego fantomu na samych opuszkach palców. Skradam się niczym lotna mgła po pionowej ścianie ceglanego domu ku oknu śniącej dziewicy. Zaraz dotknę jej gładkiej, pachnącej żywym ciepłem szyi. Ale zanim zatopię w niej kły, pozbawię cię, mój słodki króliczku, twojej egoistycznej pieczęci. Z lubieżnej fantazji budzi mnie lądująca na podbrzuszu stopa O’Neala. – Uważaj drewniany fiucie! – krzyczę, chwytając jego stopę.

Oparty plecami o ścianę obracam Irlandczykiem, aż nabierze odpowiedniej rotacji, popychając go jednocześnie do przodu. Wiruje z szybkością robiącego śrubę skoczka z trampoliny. Coraz częściej w ruch idą papierowe torebki. Do tego stanu trzeba się jednak przyzwyczaić. Także w mojej głowie zaczyna szaleć błędnik. Zatrzymuję się nad fotelem i udaję, że siadam.
Właśnie zachodzi Słońce. Na Ziemię nasuwa się strefa cienia, mrok opada jak gigantyczna powieka zasypiającego kosmosu. Ciemność nie jest jednak zupełna. Tam na górze budzą się nocne istoty, znacząc ślad swojego istnienia złotymi iskierkami świateł.

Niektóre są pojedyncze, inne zbierają się w gromadki i całe ogromne stada. Mrugają do siebie, przekazując pozdrowienia: Halo, zobacz mnie, kolego, tu jestem. Największe skupiska pochodni tętnią światłem, powodując jego falowanie niczym pobłyskujące neony stworów z głębi oceanu. Nigdy żaden, nawet najbardziej natchniony geniusz sztuki nie byłby w stanie opisać czy namalować tego, co widzę. Istoty kochają się i mordują. Zdradzają lub usypiają swoje dzieci. Gdzieś tam, przy bezpiecznym blasku nocnej lampy tyran podpisuje wyroki śmierci. Gdzieś tam, przy chwiejnym płomyku świecy straceńcy czyszczą broń, żeby go zabić. A ja, bez wpływu na to, co zrobią, krążę nad ich głowami, obojętny jak ślepy los.

Chłonę te wibracje wszystkimi zmysłami. Moje serce wypełnia nieskończony wszechświat. Nagle czuję na ramieniu czyjąś dłoń. Odwracam się i widzę twarz Kaya. Jego szkliste rekinie oczy są częścią niepojętego kosmosu.
– Zaczynasz rozumieć, o czym mówiłem? – pyta.
Jego rzymski sygnet wznosi się na wysokość ust.
– Wszystko tam to Cień i Proch. Jesteśmy ponad ludzkie udręki. Jesteśmy dziećmi wielu słońc i ognistych komet – mówi, łapiąc mnie za rękę.
Holuje mnie z wprawą w głąb kabiny.
– Musisz pójść ze mną, Hubercie. Żeby otworzyć śluzę, trzeba wcisnąć równocześnie dwa przyciski – wyjaśnia.
Odpychając się od ścian szybu, spływamy do wnętrza ładowni. Tam Kay zatrzymuje się nad wielką torbą z naszym sprzętem technicznym. Odpina mocujące ją klamry. Przemieszczamy się, trzymając lżejszą od puchu torbę w kierunku luku śluzy. Kay otwiera jego pokrywę i umieszcza torbę wewnątrz komory.
– Powiedziałem kapitanowi „Luny”, że zawory zbiorników z tlenem są niepewne i lepiej pozbyć się tego majdanu – tłumaczy, zamykając pokrywę.
– Jak powiem: „Start!”, naciśniesz przycisk obok iluminatora – mówi, przyciskając twarz do okienka po swojej stronie.
– Start! – podaje komendę.

Torba wyskakuje ze śluzy niczym wystrzelona z procy. Eksploduje w próżni obłokiem gazów jak pękający balon, wyrzucając z siebie biały kształt. To człowiek!
Ciało wybucha rozerwane na strzępy przez gaz i ścięte w ułamku sekundy na kamień. Oddala się, wirując, najeżone ostrzami zakrzepów.
– Leć, pieprzona suko, na złamanie karku. Leć obcinać jaja gwiazdom – syczy Kay.
– To nasza obozowa rekordzistka kastracji! – olśniewa mnie nagle. – Poderżnąłeś babie gardło i wlekliśmy jej trupa przez trzydzieści kilometrów!
– A co, miałem ją tam zostawić? – pyta spokojnym głosem.
– Zarżnąłeś to babsko – stwierdzam w szoku jeszcze raz.
– Masz mi to za złe? Mogłeś to zrobić sam. Mógł to zrobić każdy z was, dupy wołowe – urywa temat.
Przypominam sobie naszą rozmowę przy zamykaniu magazynu z wylosowanymi skafandrami. Teraz rozumiem jego podniecenie i agresję. Musiał to zrobić jeszcze tego samego dnia, przed zaplombowaniem magazynu. Pewnie zwabił ją tam pod jakimś pretekstem, zarżnął i wpakował do hermetycznej torby. Tak jak kiedyś obiecał.

– Masz chyba rację, Kay. Wiele razy o tym myślałem, ale nie zrobiłem. Jestem dupa wołowa – przyznaję.
– No, dobra, nie przesadzaj. Potrafisz być twardy jak cholera, kiedy masz kogoś ratować. Dosyć o tym. Chyba nie muszę podkreślać, Hubercie, że to zostaje między nami. Twój bezpiecznik nie wykryje po czasie takich niuansów. Jak nie chlapniesz przez sen, nikt się nie dowie. Wiesz, Iwicz została tam. Na Ziemi.
– Nie pieprz bzdur, Kay – teraz ja ucinam z gniewem.
Patrzę na malejącą w oddali białą plamę. W równych odstępach czasu pobłyskuje jej staroświeckie lekarskie zwierciadło na czymś, co kiedyś było głową. Symbol feudalnej władzy, jaką przypisali sobie lekarze nad wszystkimi żywymi i martwymi ludźmi, przypomina odległą morską latarnię.

– Patrz, Kay. Pani doktor nadaje morse’em. Pewnie zwołuje na konsylium zjawy wszystkich, których załatwiła. Teraz ona będzie cienko śpiewać... kiedy przyjdą.
– Olać ścierwo. Chodźmy do chłopaków, pora coś przekąsić – odpowiada nasycony zemstą.
Dla niego torba z trupem jest już tylko mało ciekawą historią, którą chciał się jednak ze mną podzielić.
Gdyby się postarał, na pewno byłby w stanie sam otworzyć śluzę. Teraz połączyła nas tajemnica.
Wracamy do kabiny, wszystko wygląda normalnie. Z naszych iluminatorów nie widać tylnej części kadłuba. A piloci, nawet jeżeli przez kamery zauważyli dziwny ładunek, nie zameldują o tym.
W naszym państwie najzdrowsi ludzie – to ociemniali głuchoniemi.

Pękający trup sadystki przypomniał mi zbrodnię z dzieciństwa. Nadmuchaliśmy kiedyś nieszczęsną żabę, czego wstydzę się do dzisiaj. Wspomnienie trupa i płaza wzbudza falę mdłości. Sunę jak najszybciej w stronę nawiewu świeżego powietrza. Niestety jest za późno, mogę już tylko wyrwać plik torebek zza spodni przelatującego obok Wickego.
Z boku, zupełnie jak ogromny, sunący po ścianie karaczan, zbliża się Peter.
– Rzygałeś – stwierdza odkrywczo.
– Jak karmiący pisklęta kormoran. Przykro mi, Peter, ale twojego drinka trafił szlag – przyznaję się.
– Nie martw się stary. Mam jeszcze niezłą piersiówkę na dobranoc. Dałem za nią Czapińskiemu zmianę bielizny i paczkę golarek – pociesza mnie.
Spod sufitu melduje się O’Neal. – Ja także, za paczkę golarek i bieliznę kupiłem od niego piersiówkę.
Peter drapie się w zamyśleniu po brodzie. – Ciekawe, jak będzie handlował, kiedy złupi nas wszystkich do gołej skóry.

– Będziemy jego brodatymi niewolnikami w brudnych gaciach – snuje katastroficzne wizje O’Neal.
– Brudne gacie to też towar – odbieram mu nadzieję.
Patrząc na Starą Ziemię, żujemy w milczeniu kandyzowane owoce. Co czterdzieści minut możemy obserwować, jak zbliża się świt. Cienka niczym kożuszek pary nad stygnącą herbatą warstewka atmosfery chłonie światło słońca. Zaraz rozbłyśnie wszystkimi barwami tęczy. Oglądana z orbity robi wrażenie tak wątłej, że może rozwiać ją uderzenie motylich skrzydeł. A przecież z kabiny samolotu wydawała się nieskończonym bezkresem.

Absolutną ciszę przerywa tylko grzmot silników sterujących, który rozlega się co jakiś czas, rezonując w kadłubie. Wahadłowiec zmienia orbitę, żeby przygotować się do cumowania w bazie. Kay wyjaśniał nam, że kiedy w satelicie skończy się paliwo do utrzymujących go na odpowiedniej wysokości silników korekcyjnych, bezwładna masa zostanie ściągnięta przez grawitację na niskie orbity. Po kilkunastu latach runie nieuchronnie na ziemię i spłonie w atmosferze. Wtedy ostatnia „Luna” już nigdy nie wyląduje na Srebrnym Globie. Ludzkość albo zbuduje nowe statki kosmiczne, by tam dotrzeć, albo będzie mogła tylko do niego wyć. Żuję preparowane daktyle, myśląc o tym.

Żywność kosmonautów jest nieprawdopodobnie kaloryczna. Czuję sytość, a wraz z nią chęć na drzemkę. Pogrzeb kolegi, lot na orbitę i asysta przy upłynnieniu trupa. To całkiem sporo wrażeń jak na jeden dzień . Pod fotelem znajduje się schowek zawierający śpiwór. Kokon śpiwora ma zaczepy i można zamocować go w dowolnie wybranej pozycji. Orientacja ciała nie ma tu żadnego sensu, ja jednak mocuję go stopami w dół. Zamykam się w ciepłym bezpiecznym miejscu i zamykam oczy. Jednak już po kilku minutach prawie z niego wyskakuję. Wrażenie spadania w czarną bezdenną studnię jest przerażające.

– Cholera jasna, Peter. Jak spać, lecąc z Everestu z workiem na głowie? Daj mi łyk narkozy, bo piliśmy i nie mogę teraz wziąć pastylek – przypominam mu.
– Przecież cię zapraszałem – mówi, podając mi wyhandlowaną piersiówkę, folię i słomkę.
Zasysam płyn i czuję, jak płonie mi gardło. W końcu żeby nie spalić sobie podniebienia, wdycham cholerstwo razem z porcją powietrza. Całe szczęście, że jestem zamknięty w śpiworze, inaczej przez atak kaszlu rozbiłbym się o ściany kabiny.

– Czapiński! – krzyczę przez spaloną krtań.
Nieopodal spod sufitu gapi się na mnie zdziwiony i zaniepokojony truciciel.
– Co jest panie pierwszy? – pyta głosem niewinnego kleryka, dla którego samogwałt brzmi gorzej niż ojcobójstwo.
– Co to za zajzajer? Gadaj, co nam sprzedajesz – rozkazuję.
– Panie pierwszy, ciszej, kapitan się wścieknie. A to jest czysty jak dziewicza łza żytni spirytus. Mój dziadziuś z Sochaczewa nie napędziłby lepszego. Ręczę majątkiem i głową – zapewnia żarliwie.
– I jak pan skończy, proszę oddać pustą piersiówkę, bo nie mogę zrealizować innych zamówień – nalega w absolutnie bezczelny sposób.
Nie przypuszczałem, że ma tego aż tyle. Przez chwilę zastanawiam się, jak postąpić. Ludzie nie wykonują jeszcze żadnych zadań. Właściwie są tylko pasażerami, więc koszarowy dryl byłby przesadą . Jestem jednak oficerem.
– Skąd go masz?
– Panie pierwszy, ze złomowiska floty. Niektóre systemy pracowały tylko na takim. Pogadałem tu i tam. Zresztą to przecież tylko koleżeńska wymiana – łże jak z nut.
– Mogłeś uprzedzić, że to spirytus. I pamiętaj, przed startem na Księżyc masz zameldować kapitanowi, ile tego jeszcze jest... jeżeli coś ci zostanie. To statek kosmiczny, nie objazdowa melina – wydaję Salomonowy wyrok.

Myślę, że do tego czasu nasz geniusz improwizacji zdąży pozbyć się zapasów, a sam nie chcę na niego donosić. Ostatecznie piję właśnie jego kontrabandę.
Czapiński odpływa zadowolony reklamować trunek, który zaakceptowała kadra.
Decyduję się jeszcze raz zassać okowitę rodem z piekła, próbując zapić to szybko sokiem. Ale w nieważkości ciecze nie chcą się mieszać. W ustach wirują osobno żrące bąble stężonego alkoholu i jakiegoś słodkiego przecieru. Przełykam to jakoś i zamykam się znowu w śpiworze. Spirytus i stan nieważkości wprawiają mnie w stan nirwany. Byt przestaje być kształtem, faluję w przestrzeni pośrodku materii bez początku i końca. Nareszcie zasypiam.

Kiedy budzę się, patrzę w zdumieniu na jakieś falujące przed moją twarzą ramiona. Chcę je odepchnąć i wtedy okazuje się, że to moje własne. Wysunęły się w czasie snu ze śpiwora i żyją teraz samodzielnym życiem. Przypominam im, kto tu dowodzi, masując obrzmiałą twarz. Stan nieważkości staje się nieznośny. Zaczynam tęsknić za biegiem z plecakiem pełnym cegieł po schodach na dziesiąte piętro. Teraz czekają mnie tortury w ubikacji. Lewituję po całej jej objętości przyczepiony do przewodu na urynę jak płód do pępowiny. Kiedy strzela silnik korekcyjny, uderzam twarzą w lampę umieszczoną pod sufitem. Przez całą minutę widzę pod powiekami kolorowe pulsujące plamy. Przez to nie mogę trafić ręką w pierścień otaczający przewód. Trzeba go ściągnąć tak, by wcisnął mocz zalegający przewód do zbiornika. Niby proste, ale nie wtedy, gdy ciało zachowuje się kulka rzucona na tarczę ruletki. Jestem wściekły i mam kaca. Cholerny Peter! Zawsze muszę dobrać sobie kopana alkoholika. Już raz spieprzyłem sobie przez to życie. Nagle ogarnia mnie wstyd. Wybacz, Stani, picie z tobą to była poezja.

Uspokaja mnie dopiero kawa z torebki i widok Ziemi, tym razem na właściwym miejscu – pod stopami.
W szkle iluminatora widzę odbicie białej postaci. Odwracam się do Kaya w kosmicznym skafandrze z napisem: „Luna” na rękawie. Unosi się nad oparciem fotela, trzymając w dłoni hełm.
– Zbliżamy się do satelity. Będziemy dokować i mocować napęd. Wychodzę w przestrzeń – oznajmia, starając się nadać swojemu głosowi obojętny ton.
Widać jednak, jak promienieje ze szczęścia na myśl, że zobaczy z bliska swoje ukochane gwiazdy. – Później start i na Księżycu koniec wakacji. Wracamy do szkoleń i koniec wódy, cholerne opoje. Gorzałą jedzie od was stąd do kabiny pilotów. – Wścieka się, lecz przez radość nie stać go na przyzwoity opieprz.

Wraca do kabiny pilotów, gdzie jest śluza osobowa, ciągnąc za sobą kable od hełmu i skafandra. Po tym, co usłyszałem, jest mi wstyd. Wśród ludzi, z którymi dzielę los, jakoś nie potrafię wczuć się w rolę oficera. Peter ma podobny problem. Dla dobra sprawy postanawiamy jednak rozstać się z nałogiem. Żeby naszemu ślubowaniu nadać odpowiednią oprawę, wołamy Czapińskiego. Niczym Faustowski Mefistofeles meliniarz zjawia się natychmiast. Peter pozbywa się ocieplanych chemicznie kalesonów, ja bezwzględnie wykorzystując stanowisko, płacę tylko połową paczki golarek. Czapiński, zapisując dług na kartce, aż sapie z wściekłości i szeleści coś po swojemu. Żeby nie demoralizować załogi naszym widokiem, zamykamy się w łazience. Tu, niczym para zachłannych pluskiew, wysysamy spirytus przez słomki.

Picie bez palenia nie sprawia jednak należytej przyjemności. Po krótkiej naradzie postanawiamy zaufać nowoczesnym technologiom i pierwszy raz na orbicie zapalić. Jak wszystko tutaj, okazuje się to trudniejsze, niż wydawałoby się z pozoru. Płomień zapalniczki zmienia się w pobłyskującą żółtawo kulę. Wreszcie po kilku próbach przypalenia tym pęcherzykiem papierosów – niczym licealiści w szkolnym kiblu – kopcimy ze strachem. Dym wyprawia istne cuda. Zanim zassie go klimatyzacja, tworzy przestrzenne formy podobne do żywych zwierząt. Czekamy w napięciu na włączenie się alarmu, lecz nie dzieje się nic. Chyba że załoga wie, co robimy, i po prostu ma to gdzieś. Wraca nam dobry nastrój. Peter opowiada o Afryce, jaką widział, kiedy spałem.

Wymienia nazwy jezior, rzek i pustyń. W podnieceniu przysięga nawet, że widział kominy swojego ulubionego browaru w Oamaruru w Namibii, co uważam za czystą fantazję. Zadowoleni wracamy ponad podłogą na swoje miejsca, by obserwować połączenie z satelitą. Z przepastnej ciemności wyłania się powoli pobłyskujący srebrem punkt. Widać go, ponieważ "Luna" zbliża się do celu po lekkim łuku. Niektóre z jego elementów obracają się, odbijając światło niewidocznego z naszej pozycji Księżyca. Jesteśmy coraz bliżej. Silniki korekcyjne strzelają krótkimi prychnięciami co kilka sekund. Nie możemy przyspieszyć, ponieważ wejdziemy wtedy na wyższą orbitę i satelita poruszający się szybciej na niższej wyprzedzi nas, uciekając dołem. Cały skomplikowany manewr polega na przeskakiwaniu z orbity na orbitę, aż do połączenia z ramieniem satelity.

Wahadłowiec prycha silniczkami jak rozdrażniony byk, zmniejszając dystans. Widać już wyraźnie szczegóły budowy satelity. Stacja przypomina krążące w przestworzach ażurowe rusztowanie. Do długich ramion przymocowane są beczkowate moduły techniczne i mieszkalne. Skrzydła baterii słonecznych nadają jej kształt futurystycznego śmigłowca. Energii elektrycznej dostarczają także dwie gigantyczne, pobłyskujące żółtawo płyty cienkiego jak liść kwarcu. Rozprężając się w cieple wschodu i kurcząc w kosmicznym chłodzie, kiedy Ziemia zasłania Słońce, zasilają stację impulsami prądu, który mógłby zaopatrzyć w energię kilka sporych budynków.

Na jednym z wysięgników bieleje rząd tępo zakończonych cylindrów z rozetą dysz wstecznego ciągu w połowie swojej długości. Umocowane w groźnym, równym szeregu wyglądają jak naboje w ładownicy myśliwego. To z pewnością doczepiane silniki – nasz bilet na Księżyc.
Tłoczymy się przy iluminatorach. Baza zbliża się teraz z zawrotną szybkością. Jest trochę nad nami. Brak perspektywy sprawia, że nie wiemy dokładnie, w jakiej jest teraz odległości.
– Grzmotniemy i polecimy w cholerę z całym śmietnikiem – gorączkuje się Gerd.
„Luna” strzela nagle dziobowymi silnikami. Jak oliwki w koktajlu lecimy wszyscy na przednia ścianę. Zanim zdołamy się wyplątać z kłębowiska splecionych nieważkich ciał, jest po wszystkim.

Tylko lekkie stuknięcie oraz szczęk chwytników oznajmia, że cumowanie udało się za pierwszym podejściem. Szybujemy znów do iluminatorów. Wahadłowiec zacumował przy długim ramieniu obok składanego teleskopowo rękawa prowadzącego do modułu mieszkalnego. Orbitalny hotel mógł w razie awarii przyjąć wszystkich pasażerów statku. Satelita oprócz tego, że był magazynem silników i stacją przesiadkową, spełniał w dodatku rolę stacji naukowo-badawczej, wyposażonej w najnowocześniejszy sprzęt. Między innymi w interferometr o długości ponad stu metrów. Widzimy dolną część jego szyny ze zwierciadłami. Cała konstrukcja obrotowego teleskopu połączona jest ze stacją długą osią.

– Dostawaliśmy dane z tego satelity. Zdjęcia galaktyk, nasłuchy. Słabsze niż te z Księżyca, ale całkiem przyzwoite – przypomina sobie astrofizyk Czapiński. – Ciekawe, ile dobra tam zostało? – syci wyobraźnię.
– Czapiński, zżera cię demon zachłanności. Mamona zmieni cię w końcu w wieprza-skarbonkę – dopieka Polakowi Stam.
Teraz Peterowi odbija się czkawką przepity ekwipunek.
– Już masz szparę na pieniążki... na dupie.
Czapiński zbywa atak wyniosłym chłodem.
– To mutacja przystosowawcza charakterystyczna dla inteligentnych jednostek w ciężkich czasach. Kiedyś byłem fizykiem poetą. Gardziłem dobrami doczesnymi i szmalem. Panienki musiały płacić za mnie w knajpach rachunki – komentuje po chwili swój moralny upadek.
– A ja natomiast kazałem płacić babom z szacunku do własnej forsy. Namęczyć się i jeszcze za to bulić? To niedorzeczny samogwałt – obwieszcza prostacki Fryz Wicke.

Odwraca się do trzymających się za ręce Sacharozy
– A u was, kto trzyma kasę? – pyta bez ogródek.
– Razem trzymamy – bąka Rosa.
– To z takim stosunkiem do pieniędzy razem pójdziecie chłopaki na dno: uczciwe spółki zawsze tak kończą. Wiedzieli o tym już jaskiniowcy. Dzięki tej elementarnej wiedzy nigdy wszyscy naraz nie zdychali z głodu. Zawsze jakiś bardziej rozgarnięty chował dla siebie co nieco pod kamieniem i był w stanie przetrwać – krytykuje ich komunę.
Dyskusja nabiera rozmachu, kiedy Ciastek zapewnia wszystkich, że Czapiński ma na celu dobro wspólne. A jego pazerność jest spowodowana tajnym, nie znanym nam bliżej planem.

Obserwuję kosmos nie wtrącając się do zażartych sporów. Przez chwilę widzę dwu kosmonautów z odrzutowymi plecakami, połączonych z wahadłowcem nicią laserowego światła. Kiedy szybując w przestrzeni przekroczy się dopuszczalną bezpieczną odległość mierzoną przez laser, plecak automatycznie wystrzeli w kierunku „Luny” elektromagnetyczną kotwicę z wolframową nicią.
Kotwica będzie kierować się na elektromagnesy umieszczone w kilkunastu miejscach kadłuba. Jeżeli ścieżka laserowa zostanie przerwana przez jakieś elementy konstrukcyjne lub system kierowania kotwicy ulegnie awarii, kosmonauta może wystrzelić ją sam. Zaczep oprócz magnesu ma dodatkowo przyssawkę z masą ogrzewaną ładunkiem termicznym uaktywnianym w momencie uderzenia w kadłub. Może przykleić się wtedy w dowolnym miejscu. Kay opowiadał mi, że prawdziwa zabawa polega na rozkodowaniu systemu bezpieczeństwa. Nic nie może podobno dostarczyć takich wrażeń, jak swobodny lotu w absolutnej pustce. Raz tak się zagapił, że musiał wystrzelić ręcznie kotwicę z odległości ponad tysiąca metrów. W plecaku nie miał już prawie paliwa. Obserwując kosmonautę oddalonego tylko o pięćdziesiąt, samego w bezdennej przepaści, dochodzę do wniosku, że Kay to szczery niczym brylant czystej wody, autentyczny wariat.

Jeden z kosmonautów manipuluje przy skrzynce umieszczonej na ramieniu satelity. Nie wiem, czy jest to Kay, czy członek załogi "Luny". Jego hełm ma opuszczoną czarną przesłonę zasłaniającą twarz. Człowiek mocuje na skrzynce jakieś pulsujące czerwonym światłem urządzenie. Nagle odwraca się i macha do nas ręką w niezgrabnej rękawicy. To chyba jednak Kay.
Kończy pracę i znika z pola widzenia pchany siłą odrzutu mikrosilnika w plecaku. Zza Ziemi wychyla się gorąca kula Słońca, oświetlając stację ostrym, nie tłumionym przez atmosferę blaskiem. Dostrzegam teraz wyraźnie podobną do wielkiej golfowej piłki kapsułę ratowniczą. Obok niej widać pięć ślepo zakończonych rur umieszczonych w rzędzie. Pięć pozostałych kapsuł zostało wystrzelonych, kiedy ewakuowano stację po ogłoszeniu zakazu lotów kosmicznych i zniszczeniu floty. Partie zielonych wraz z feministkami nie zaczekały, aż ostatni wahadłowiec zabierze załogę satelity.

Realizowały hasło: "Ozon dla wszystkich", nie oglądając się na takie szczegóły. Nie słyszałem o tym w radio i telewizji. Nie wiem więc, czy ktoś z załogi przeżył awaryjne lądowanie w przypadkowym miejscu i bez pomocy z Ziemi. Biedne dupki z satelity, westchnąłem. Lot w takiej piłce to ostateczność. Jeżeli w dodatku wylądowali na terytorium muzułmańskim... To lepiej było się upić i spokojnie umrzeć na stacji. Dla prostego wyznawcy Allacha loty kosmiczne to jedno z największych świętokradztw, na jakie składa się ich pojmowanie świata. Obszar wolności, jakim dysponują, nie jest większy od mózgu mikroba, a ktoś spadający z gwiazd to żywa obraza Boga. Taki plugawy szatan nie umrze od razu zatłuczony kamieniami. Będzie zdychał dzień po dniu i noc po nocy, przywiązany do pala, gdzie można na niego pluć i okładać go kijem.

Widok kosmosu zaczyna wywoływać trans podobny do hipnozy. To, co jest tam najbardziej niesamowite, to realnie namacalna wszechogarniająca cisza. Kay odradzał słuchania muzyki przed wyjściem na powierzchnię Księżyca. Początkujących kosmonautów można podobno poznać po przestraszonym wzroku. Kiedy na dłużej pozostają sami i nikt się do nich nie odzywa, ich zdezorientowany mózg sam zaczyna generować dźwięki. Do niego przyczepił się kiedyś Marsz tryumfalny z Aidy. Nie mógł pozbyć się z głowy tego draństwa w żaden sposób. Zaczął nawet maszerować w jego takt, wlokąc po Księżycu kabel zasilający razem z bębnem, który właśnie się zaciął. O mały włos, a wyrwałby go z gniazda, odcinając dopływ energii do ich przenośnej bazy.

Gdyby jego dowódca w porę tego nie zauważył, zasłuchany we własną orkiestrę, Kay w ciągu kilkunastu sekund zamroziłby wszystkich mieszkańców na kość.
Powracam do rzeczywistości, kiedy rozlega się odgłos uderzenia w tył kadłuba czegoś o masie wagonu z węglem. Ściany „Luny” są bardzo cienkie i rezonują przy każdym stuknięciu niczym pudło gitary. Wahadłowiec prycha silniczkami korygując trajektorię satelity. Od strony rufy co chwila dobiegają stukoty i wibrujący szum. Zaczynam się bać, czy nie konserwowany od lat sprzęt jest sprawny. Jeżeli coś nie gra, będziemy musieli wracać na Ziemię.

Tymczasem zjawia się rudy afrykański Merkury z woreczkiem zalanego wrzątkiem ekstraktu kawy.
– Masz pierwszy – mówi, wręczając mi foliowy woreczek. – Żądam awansu za zachowanie zimnej krwi w obliczu ostatecznego wkurwienia.
– Co się stało?
– Czapiński to skończone bydlę. Podniósł ceny, choć niektórzy słyszeli, że ma jeszcze trzy litry spirytusu. Jak czegoś nie wymyślimy, przyjdzie nam chlać ciekły tlen ze zbiorników – wyznaje straszną prawdę.
– Może znajdziemy coś w bazie na Księżycu. Poza tym zostaje niezawodny bicz na spekulantów. Czyli bojkot nowych cen – uspokajam go.

Peter kiwa z aprobatą głową i odlatuje z tryumfalnie wzniesionymi łydkami do reszty wzburzonych chłopaków. Ja zaś czekam na powrót Kaya. Zaczyna mnie denerwować niedorzeczny spór wiecujących. Obradują, kto ma zostać szefem strajku wyzyskiwanych konsumentów. Ku mojemu zdumieniu, na prezydenta nowo powstałej republiki wybierają opanowanego Ciastka. Rewolta odbędzie się więc bez rozlewu krwi gnębiciela. Myślę, że przychylność elektoratu zawdzięcza swojemu stanowisku nadzorcy wszystkich naszych oficjalnych zapasów. Ciastek pnie się w górę jak wodorowy balon. Wzruszony składa przysięgę na wierność idei realnej ceny nektaru desperatów. Następnie powołuje wiceprezydenta, trzech sekretarzy oraz skarbnika związku.

Rozgoryczony Peter wraca do naszego fotela.
– Podstępne skurwysyny! Nie wybrali mnie, a przecież to był mój pomysł.
– Takie są żelazne reguły polityki i ekonomii. Geniusze zawsze zdychają w zapomnieniu w cieniu cynicznych krwiopijców – wyjaśniam cierpliwie.
Peter chce dać upust swoim żalom, lecz przerywa mu narastająca wrzawa. Odwracamy się do tyłu, chcąc się zorientować, o co chodzi tym razem. Ze wzburzonych głosów wynika, że nowo wybrany skarbnik, Słoweniec Vinko Pevec zrzekł się właśnie swojej funkcji na rzecz Czapińskiego i prezydent zaakceptował kandydaturę Polaka. Tak więc Czapiński został oficjalnym nadzorcą swojej nielegalnej wódy. Teraz nawet Kay będzie musiał wziąć to pod uwagę.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Hekate - Paweł Kempczyński
Wiedźma-matka w kosmosie
- recenzja
Jedenaście pazurów
Szczyt piramidy - Artur Baniewicz

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.