Film ten, co sugerowały nam zwiastuny, miał być czymś innym, oryginalnym. Oto tytułowy Hancock (Will Smith), sypiający na ławkach, permanentnie pijany menel, posiadający super moce i w przeciwieństwie do innych poubieranych w obcisłe uniformy herosów, mający wszystko gdzieś. Jest chamski, egoistyczny, śmierdzi przetrawionym alkoholem, a wszędzie, gdzie się pojawi sieje zniszczenie. Dlatego też w oczach mieszkańców Los Angeles nie jest szlachetnym bohaterem, a zakałą zatruwającą życie w Mieście Aniołów.
Główny bohater demoluje autostradę, wiesza samochód na szczycie wieżowca, rzuca dziećmi, lata zygzakiem, wsadza głowę jednego człowieka w odbyt drugiego, a w stanie najwyższego upojenia rzuca wielorybem. Wszystko to się jednak zmienia, gdy pewnego razu Hancock ratuje życie speca od public relations, a zarazem bojownika o lepszy świat, Reya (Jason Bateman). Ten nakłania go do radykalnej zmiany wizerunku, docelowo chcąc przerobić go na posągowego herosa.
I tu wkrada się niekonsekwencja twórców. Z parodii Hancock przeistacza się w to, co wyśmiewał. Owszem, nadal mamy do czynienia z produkcją z przymrużeniem oka, ale sprawia to wrażenie, jakby w pewnym momencie na planie pojawił się producent i powiedział: "No to się pobawiliście, a teraz ogolić Smitha, ubrać go w gumowe wdzianko i złożyć hołd komercji!". Cierpi na tym klimat, cierpi fabuła.
W szczególności owy dysonans pomiędzy dwoma obliczami głównego bohatera odzwierciedla sama akcja. Historia opowiedziana jest chaotycznie, brak w niej płynności. Twórcy każą nam skakać od efektownych pościgów, do melancholijnych refleksji, by następnie znowu pokazać Hancocka-menela, a w kolejnej scenie upchnąć rozczulające wyznanie na temat przeszłości herosa. W jednej sekundzie próbuje się widza rozśmieszyć, w następnej wzruszyć, a cała ta żonglerka nastrojem może skutkować jedynie skurczem szczęki, bo nie wiadomo: ryczeć, czy rechotać.
Przez to też sam główny bohater przestaje być wiarygodny. Cała otoczka chamstwa, wulgarności, bezkompromisowości i braku chociażby śladowych ilości empatii rozpada się, a brzydka larwa, zwana Hancockiem-menelem, zamienia się w pięknego motyla, czyli Super-Hancocka. Wkradają się wątki tajemnicy, mistycyzmu, a przede wszystkim wkrada się charakterystyczny dla hero-movies patos. Pryska czar ze zwiastunów i widz staje przed niezbyt oryginalną rzeczywistością.
Ową rozbieżność nastroju, a wręcz charakteru samej produkcji bardzo dobrze odzwierciedla muzyka. Na początku mamy do czynienia nie z oryginalnymi kompozycjami, ale z hip-hopowymi kawałkami, mającymi nie tyle budować atmosferę, co komentować poczynania Hancocka (na przykład latanie po pijaku do wtóru: "Get out the way!"), a od mniej więcej połowy produkcji (może nawet wcześniej) pojawiają się powolne, melancholijne (miejscami po prostu smętne) melodyjki. Owszem, John Powell wykonał kawał dobrej roboty, bo jego dzieła bardzo dobrze podkreślają nastrój poszczególnych scen o charakterze refleksyjnym, ale jako całość, muzyka w tym filmie aż razi rozbieżnością stylów.
Nie inaczej sprawa ma się ze stroną wizualną. Mnóstwo jest efektownych ujęć (zapadająca w pamięć scena, gdy Hancock ratował ranną policjantkę), czy takich, w których operator, Tobias A. Schliessler, pokazał, że na swojej robocie się zna (kręcenie "z ręki", dużo zbliżeń – dzięki czemu widz może poczuć, że jest w centrum akcji). Bardzo duże wrażenie wywarła na mnie scena, gdy Rey wraz z żoną leżeli w łóżku – wszystko tam było idealne: oświetlenie, zbliżenia, kadrowanie, a do tego umiejętnie dobrana muzyka – perełka tej produkcji.
Druga strona medalu to z kolei raczej marne popisy speców od efektów specjalnych, którzy nie potrafili nawet stworzyć realistycznie wyglądającego tornada (a że można pokazało nam Pojutrze). Pojedynek głównego bohatera, podczas którego zdemolowano spory kawałek miasta został wręcz spartaczony – widziałem bardziej dopracowane filmiki z gier.
Co do aktorstwa, raczej nie ma co się rozwodzić. Jason Bateman był odrobinę irytujący, Charlize Theron na przemian stroiła groźne i smutne miny, a Smith jak zawsze był dobry. Zgadza się, nie miał zbyt wielkiego pola do popisu (granie menela-gbura to żadne wyzwanie), ale też w niektórych scenach potrafił przemycić nieco swojego talentu, jak na przykład podczas konferencji prasowej. Należy też podkreślić, że ludzie od castingu się spisali – czarnoskóry gwiazdor wyśmienicie wpasował się w swoją rolę.
Krótko pomarudzę też na kreację postaci głównego czarnego charakteru, Reda (Eddie Marsan). Pomijając fakt, iż odtwórca tej roli grał sztywno, ów genialny superprzestępca sprawiał wrażenie skleconej naprędce pacynki, którą w ostatniej chwili postanowiono rzucić przeciwko herosowi, co by konwencji stało się zadość (bo jakże tak, bez schwarzcharakteru). Jak dla mnie pasował raczej do kreskówki, niż do filmu.
Co mnie zaskoczyło podczas seansu, to długość jego trwania. Film miał mieć 109 minut, i owszem, mniej więcej tyle trwał, ale łącznie z reklamami i zwiastunami, którymi kino faszerowało widownię przez dobry kwadrans. Byłem także wielce zdziwiony brakiem chociażby sceny, w której Hancock wysiada z więziennego autobusu, przewracając cały rządek skazańców jak domino – w trailerze się pojawiła, w filmie już nie. Ot, zagadka…
Podsumowując, Hancock to dwa różne filmy, siłą połączone w jedną, raczej przeciętną produkcję. Twórcom nie udało się stworzyć wiarygodnych faz przejściowych, bo to właśnie radykalność tej zmiany w charakterze głównego bohatera sprawia, że jawi się on nam mało wiarygodny. Na seans można się wybrać, ale niech nikt nie oczekuje przełomu. Film ten miał okazję złamać kilka schematów, a okazało się, że w końcówce sam w nie wpadł (spoglądanie na miasto ze szczytu wieżowca). Jeżeli ktoś ma ochotę się wybrać, to polecam zabrać ze sobą dwa zestawy chusteczek, bo raz będzie płakał ze śmiechu (na sam humor narzekać nie można), a raz chlipał wzruszony.