» Fragmenty książek » Grombeladzka legenda. Tom 2

Grombeladzka legenda. Tom 2

Grombeladzka legenda. Tom 2
1

– Znowu leje... Dlaczego ja tu mieszkam?
Malutka jaskinia, wyżłobiona w skalnej ścianie, dobrze chroniła przed deszczem. Wysokie na trzy łokcie wejście zasnute było szarą tkaniną dżdżu, ale w głębi sklepienie uciekało do góry, ściany zaś na boki. Niewielką, wcale suchą i przytulną izbę oświetlał oliwny kaganek – rzecz w jakiś sposób nie na miejscu pod nierówną skałą; pasowałoby tu raczej łuczywo. Pozaczepiane o różne nierówności i krawędzie skał suszyło się odzienie. Przy samym wejściu wisiał pas z krótkim mieczem. Zupełnie naga kobieta wylegiwała się na wojskowym płaszczu, z nogami rozłożonymi w taki sposób, jakby zapraszała wszystkich mężczyzn świata. Pod głową miała kołczan, z którego wysuwały się pierzaste pociski – ustępujące widać miejsca czarnemu warkoczowi leżącej, który z jakichś przyczyn tkwił w kołczanie. Właścicielka warkocza oderwała zębami kęs zimnego mięsa, wiszący u wielkiej baraniej łopatki i przeżuwała powoli, nieruchomo spoglądając na ścianę deszczu przed jaskinią.
– No? Dlaczego? – powtórzyła z pełnymi ustami; armektańskie słowa bardzo niezwykle brzmiały w sercu Grombelardu. – Powiedz, dlaczego siedzisz w tej norze, zamiast wyjechać gdzieś, byle dalej? Przecież chyba ci zimno, hę?
Rzeczywiście, chłód był dojmujący, choć podmuchy wiatru nie miały do jaskini dostępu. Jeśli jednak kobieta odczuwała chłód, to jej ciało, sprężyste i muskularne, nie wiedziało o tym – nie drżało ani nie pokryło się gęsią skórką. Tylko sutki małych piersi sterczały, twarde jak kamyki. Widać z troski o nie sięgnęła ręką do tyłu i namacała gruby pled. Pociągnęła go ku sobie i okryła się byle jak, nie przerywając jedzenia.
– Ou... – powiedziała, skończywszy z łopatką – cóż to był za baranek... Na pewno miał sto lat. Pieczeń z historii Szereru, naprawdę.
Ulewa na zewnątrz zelżała, za to zmierzch czynił postępy. Wejście do jaskini coraz słabiej odcinało się od czerni skał.
Kobieta odrzuciła pled i wstała.
W najdalszym zakamarku jaskini, pośród jakichś szmat i tłumoków, leżał nieruchomy kształt, okryty peleryną. Czarnowłosa podeszła doń i ukucnęła obok. Odchyliła przykrycie. W półmroku słabo majaczył kontur mizernej, zarośniętej twarzy. Brudny opatrunek na czole przesiąknięty był krwią.
Oczy leżącego rozwarły się powoli. Błyszczały gorączką.
– No proszę – powiedziała. – Jedno spojrzenie na dwa dni... Czy tak już zostanie?
– Umieram... Łowczyni... – rzekł mężczyzna cicho i chrapliwie.
Był Dartańczykiem. Synem Złotej Prowincji, kraju będącego zupełnym przeciwieństwem Grombelardu. Tu, w Ciężkich Górach, powszechnie uważano przedstawicieli tego narodu za zniewieściałych, rozpieszczonych dostatkami tchórzy.
Pochyliła się, szukając czegoś pośród tobołków.
– Są dwa rodzaje chorych – mówiła w ojczystym języku rannego. – Ci, co wyzdrowieją, i ci, co umrą. Jedni i drudzy powinni jak najszybciej zrobić swoje. Inaczej męczą siebie i innych.
Znalazła skórzany wór, w którym coś chlupotało. Napiła się, po czym przytknęła otwór wora do ust leżącego. Zakasłał, wino pociekło po brodzie i policzku. Odetchnął kilka razy.
– Umrę.
Kobieta przygryzła wargi. Pomimo lekko rzucanych słów, w jej spojrzeniu było sporo smutku.
– Myślę, że tak – powiedziała cicho.
Wyciągnęła rękę, dotykając szorstkiego policzka mężczyzny. Był rozpalony. Jednak ranny uśmiechnął się blado.
– Dziękuję – rzekł. – Nareszcie widzisz we mnie mężczyznę, który zdoła... przyjąć każdą prawdę. Długo czekałem... Łowczyni, czy mogę... ci zaufać?
Zmarszczyła szerokie brwi; pytanie było nieoczekiwane. Wzruszyła ramionami.
– No... nie wiem, naprawdę – powiedziała. – Czy chodzi o eliksir młodości? W takim razie zaufaj mi koniecznie. Nie uronię ani kropli, bo pochłonę go razem z flakonem.
Słaby śmiech rozbrzmiał krótko, urywanie.
– Czujesz się stara, Łowczyni?
– Jak te skały.
Przez chwilę milczeli.
– Powiedz mi... czy sprowadziłaś śmierć na tych żołnierzy w Czarnym Lesie? Czy to... co mówiono, jest prawdą?
Przymknęła oczy.
– Nie.
– No to posłuchaj... i zapamiętaj, bo wątpię, czy zdołam powtórzyć. Słuchasz?
– Słucham. Czy na pewno chcesz...
– Na pewno. Mogę i chcę ci zaufać.

***


Najpierw długo leżała, nie potrafiąc zasnąć. Rozmyślała o przedziwnej tajemnicy, do której ją dopuszczono. Dartańczyk... Dartańczyk w Ciężkich Górach. Czyżby naprawdę człowiek, który jeszcze przed kilkoma laty był halabardnikiem w dalekiej Rollaynie, miał dokonać najdziwniejszego odkrycia w dziejach Grombelardu? Niewiarygodne... Cóż za kaprys Szerni.
Zapadła w krótką, niespokojną drzemkę, pełną majaków. Krążyła w nich po skalnym labiryncie, zagubiona, rozpaczliwie próbując wyrwać się, znaleźć wyjście... Daremnie.
Obudziła się, spocona mimo zimna. Usiadła, obejmując dłońmi ramiona.
– Karenira...
Po raz pierwszy wypowiedział jej imię.
Kiedyś nie lubiła tego człowieka. Prawie nienawidziła. Ciężkie Góry nie były miejscem dla Dartańczyka. On jednak sądził inaczej. I dowiódł słuszności swych racji, w ciągu paru lat wyrastając na znanego przewodnika po najbardziej niebezpiecznych rejonach Ciężkich Gór.
A jednak Grombelard go nie chciał...
Zwykły przypadek sprawił, że znalazła konającego. Przywlokła do jednej ze swych kryjówek. Majaczył. „Skąd ja mogłem wiedzieć, że to ONA? – pytał bez przerwy w malignie. – Skąd mogłem...?”.
Dopiero teraz poznała całą historię. I dowiedziała się, kim jest „ona”.
– Karenira...
Zanim położyła się spać, zdmuchnęła płomień kaganka. Teraz po omacku, na czworakach, popełzła do posłania rannego.
– Jestem.
– Pamiętasz wszystko?
– Pamiętam.
Przez chwilę słyszała tylko jego wysilony oddech.
– Pamiętaj, żeby iść przez deszcz... Pamiętasz? Przez deszcz, od rana... – mówił pospiesznie. – Od przełomu Medevy... Ona tam będzie. Nie pozwól, żebym...
Zrozumiała, że znów majaczy w gorączce. Odszukała dotykiem rozpaloną twarz.
– Dobrze, pamiętam.
Pochwycił jej dłoń i uspokoił się.
– Łowczyni...
– Jestem.
– Pocałuj mnie. Tylko raz. Zawsze uważałem, że jesteś... zawsze chciałem... żeby tak jak ty...
Pochyliła się, znajdując jego usta. Były gorące jak ogień.
– Łowczyni – powiedział jeszcze – byłem dobrym przewodnikiem...
Odepchnął ją lekko.
Wróciła na swoje posłanie. Już nie zasnęła tej nocy.
Chyba słyszała, jak umarł.

2

Rzeczy wciąż były mokre. Ale dosuszenie czegokolwiek w wiecznej grombelardzkiej wilgoci było niepodobieństwem. Ognisko – tak, zapewne... Ale w wysokich partiach gór łatwiej można by znaleźć złote monety niż opał.
Z trudem wciągnęła krótką, porozcinaną na udach spódnicę, potem koszulę i futrzany kaftan. Wbiła nogi w mocne, skórzane buty. Wreszcie zabrała z jaskini wszystko, co warto było zabrać: broń, bukłak z winem, trochę żywności, dwa wojskowe płaszcze i pled. Ponadto kilka drobiazgów. Objuczona jak muł, wyszła na zewnątrz. Już nie padało, poranna ulewa minęła.
Tutaj, w okolicach Rahgaru, bywała rzadko. Jaskinia posłużyła jej ledwie dwa razy... i nie posłuży nigdy więcej. Stanie się grobowcem przebiegacza Gór.
Takich wnęk było w tych stronach bez liku. Wiedziała, że nim dzień minie, znajdzie sobie nową.
Nie tarasowała wejścia. Sępy nie mogły dostrzec zwłok w takim miejscu. Nic innego tak wysoko w Ciężkich Górach nie żyło.
Vilan, Dartańczyk, który pokochał grombelardzkie szczyty, miał już zawsze oglądać deszcz zasnuwający wejście do jaskini.

***


Nie miała do nich szczęścia... Od kilkunastu lat chodziła po Ciężkich Górach (prawda, że zwykle w okolicach Grombu i Badoru), a dotąd nie znała jednej z najciekawszych legend Grombelardu.
„Mordercy z Rahgaru”. Gadba, grombelardzkie koty-olbrzymy. Oczywiście widziała już gadba... Także w legiach. Ale w Rahgarze istniał, jedyny w całym imperium, oddział gwardii złożony wyłącznie z kotów. Były postrachem górskich rozbójników i grasujących po gościńcu rzezimieszków. Kilkakrotnie już wybierała się do Rahgaru tylko po to, by obejrzeć sobie oddział kocich wojowników. Zawsze coś stanęło na przeszkodzie.
Teraz znowu.
Nie, nie miała do nich szczęścia.
Chociaż... Kapryśny los ustanowił ją spadkobierczynią dziwnej tajemnicy. Mogło się okazać, że niezwykli wojownicy w kocich kolczugach i hełmach sami do niej przyjdą. Legia Grombelardzka dość dobrze wiedziała, o czym wiatr w górach szumi. To, o czym szumiał teraz, musiało być dla wojska bardzo zajmujące.
Czy Dartańczyk był przy zdrowych zmysłach? Czy nie majaczył w gorączce, przekazując jej swą wiedzę? W Grombelardzie wszystko było możliwe, tak powiadano. Ale... czy naprawdę wszystko?
Grombelard. Druga Prowincja. Kraj Chmur, Kraj Gór... Nazywano go setką imion. Przede wszystkim jednak był krainą przeklętą przez Szerń, pobojowis­kiem. Nad Grombelardem Szerń toczyła przed wiekami największe zmagania z obcą i wrogą mocą – Alerem. Powiadano, że nieustanny deszcz miał zmywać piętno wyciśnięte na tej ziemi przez znienawidzoną, mroczną potęgę.
Ale był też Grombelard najstarszą krainą Szereru. Pośród szczytów, przełęczy i grani, można było znaleźć ślady po dawnych jego mieszkańcach: zrujnowane twierdze, niewiele różniące się od skalnych rumowisk; resztki dróg, a nawet pozostałości gigantycznych mostów kamiennych, przerzucanych – z pomocą samej Szerni chyba – nad bezdennymi przepaściami...
Konający przewodnik żądał od swej zesłanej przez los powierniczki właśnie spotkania oko w oko ze spuścizną po starożytnych Shergardach.
Ruszyła na północ.
Miała czas. Dużo czasu. Doskonale wiedziała, że pozostanie w Ciężkich Górach już na zawsze. Próbowała raz uciec; nie udało się. Teraz mogła chodzić, szukając czegokolwiek – choćby zwidów bredzącego w malignie Dartańczyka.
Tym bardziej, że jeśli nie były zwidami...
A wreszcie – czy to, czemu poświęciła życie, było normalnym zajęciem? Mordowanie sępów...
Spojrzała w niebo, oceniając, kiedy znów zacznie padać.
Na północny wschód od Rahgaru wznosił się masyw Medevenu, zwany też czasem Koroną. Przedziwne miejsce, ale w Ciężkich Górach zdumiewające krajobrazy nie były rzadkością. Medeven tworzyło siedem gór, wspierających się barkami, odgrodzonych przepaścistym wąwozem od reszty Gór Ciężkich i opasanych rwącą Medevą. Potężne szczyty, zgrupowane w kręgu, istotnie przywodziły na myśl zębatą koronę. Pomiędzy nimi była kotlina, w której krążyło jezioro. Tak właśnie: krążyło. Rozszalała Medeva przebiła gdzieś podziemny korytarz, którym wtłaczała swe nurty w kotlinę. Wody jeziora obracały się z odwieczną, cierpliwą powolnością. Mówiono, że pełen obrót trwał trzy dni. Co mogło, ale nie musiało być prawdą.
Karenira raz tylko zawędrowała aż do przełomu Medevy. Chciała zbadać Koronę, ale bardziej ciekawa była „morderców”, poszła więc najpierw do Rahgaru. Do miasta oczywiście nie dotarła – i Korony też nie obejrzała.
Teraz jednak miało być inaczej.
Dojście do masywu musiało pochłonąć kilka dni. Najpierw należało obejść niedalekie źródła Medevy – rzeki, która buchała z ziemi od razu z szaloną furią, tworząc największy wodospad świata, po czym biegła w dół Grombelardu, nieokiełznana, gwałtowna i zabójcza. Ponoć nikt nigdy nie zdołał się przez nią przedostać. Karenira znała Góry i wiedziała, że nie trzeba rzucać im zbędnych wyzwań. Chociaż z drugiej strony, znalezienie przeprawy przez Medevę mogło okazać się kiedyś bardzo użyteczne. Jej bezpieczeństwo – samotnej kobiety w górach – zależało czasem od znajomości szlaków, o których nikt inny nie wiedział. Teraz jednak zbyt była ciekawa testamentu Vilana, by szukać przepraw przez jakąś rozszalałą rzekę.
Szła bez pośpiechu, lecz wytrwale i z tą niezwykłą pewnością, jaką może dać tylko doskonała znajomość bezdroży.

3

Wstawał szary świt. Nie padało. Silny wiatr pchał skłębione chmury, rozdzierając je na ostrzach grombelardzkich szczytów. Jakiś wysoki prąd rozerwał ciemny całun i zepchnął w bok jego strzępy. Wschodzące słońce zapaliło dwa zęby Korony. Potem zgasło, od nowa zasnute chmurami.
Wzdłuż poszarpanego wąwozu, dnem którego pędziła Medeva, posuwała się grupka złożona z dziesięciu, a może dwunastu ludzi. Szli rozciągnięci w szereg, bo wąski szlak nie pozwalał na marsz w innym szyku. Byli podobnie ubrani i wyposażeni: wszyscy nosili grube spódnice i płaszcze, wojskowe lub podobne do wojskowych; wszyscy dźwigali duże, wypchane sakwy z koziej skóry. Uwagę zwracała mnogość oręża – każdy członek oddziału miał miecz, grombelardzkim zwyczajem przewieszony przez plecy, a w ręku mocną kuszę.
Oddział prowadziła czarnowłosa i zielonooka, dwudziestoparoletnia dziewczyna o nieprawdopodobnej wręcz urodzie – dzikiej, agresywnej i wyzywającej. Spojrzenie i ruchy miała prawdziwie kocie... ale w sensie dosłownym. Szła pozornie rozluźniona, prawie nieuważna, lecz tuż pod powierzchnią owej niedbałości widać było gotowość do natychmiastowej reakcji. Mogłaby pewnie zabić, nawet o tym nie ­wiedząc; jej ciało odparłoby niespodziewany atak szybciej, niż myśl pochwyciłaby, że nastąpił.
Dziewczyna była królową gór i grombelardzkich rozbójników. Nazywała się Kaga, co znaczyło: kotka.
W samej rzeczy, była i człowiekiem, i kotem. Jako dziecko porzucona na badorskiej ulicy, wychowała się w złodziejskiej kociej grupie. Mając lat dwadzieścia pięć, wciąż lepiej pojmowała koty niż ludzi.
Od tygodnia z okładem prowadziła grę, której nie zdołałby podjąć nikt inny: wymykała się mordercom z Rahgaru. Nie uchodziło to całkiem bezkarnie – straciła już połowę swoich ludzi. Jednak ciągle żyła i miała oddział pod bronią.
Siedem gór – oto był cały teren, na którym prowadziła swe podchody. Była odcięta w masywie Medevenu. Śmiertelna pętla rzeki otaczała ją; jedyne wyjście z pętli kontrolowali koci gwardziści. Drugi oddział podążał w trop za nią. Należało się przebić. Miała jeszcze dość sił, by móc liczyć na sukces. Ale odejście z Korony oznaczało przegraną; nie znalazła tego, po co przyszła.
Szlaki wytyczone w górach przez ludzi rzadko są dogodne dla kotów. Skalna ściana, niewysoka i poznaczona pęknięciami, bywała dla gwardzistów gadba przeszkodą nie do pokonania. Kaga dobrze o tym wiedziała. Ale wiedziała też, że skalna półka szerokości dłoni stanie się dla kociego oddziału wygodnym gościńcem, podczas gdy jej ludzie z narażeniem życia będą czepiać się skał. Unikała takich miejsc. I jak dotąd prowadziła po mistrzowsku.
Trwały podchody dwóch orężnych grup, z których każda szukała własnych, dogodnych dróg.
Oddział zatrzymał się. Kręty szlak wiódł skrajem przepaści, ale skalne ściany podchodziły już do samej krawędzi. Pole widzenia stało się niezwykle ograniczone. Za każdym zakrętem „ścieżki” mogli napotkać wroga. Kaga wątpiła, by koty znajdowały się przed nią. Jednak wysłanie awangardy uważała za konieczne. Dwukrotnie już, w ciągu minionego tygodnia, tylko dzięki wysunięciu straży przedniej uniknęli zasadzki. Prawda, że za każdym razem ceną było życie zwiadowców...
Obejrzała się na swoich. Wymieniła dwa imiona i mężczyźni natychmiast ruszyli przodem. Zadziwiał autorytet, jakim cieszyła się młoda przywódczyni.
Od trzech lat. Tyle czasu minęło od chwili, gdy słuch zaginął o legendarnym Basergorze-Kragdobie, największym rozbójniku, jakiego znał Szerer.
Był jej nauczycielem.
Basergor-Kragdob znaczyło tyle co Władca Gór Cięż­kich. Wojenny przydomek Kagi brzmiał krócej, ale bardziej wymownie: Hel-Krehiri. Królowa lub Pani Łez. Była najbardziej okrutną i bezwzględną istotą, jaką nosiła ziemia Grombelardu. W sercu tej dziewczyny kocia bezduszność i niezdolność do współczucia walczyły o lepsze z ludzką mściwością i fałszem. O ile dawny król rozbójników prędzej był chyba podziwiany niż nienawidzony przez cesarskich legionistów, o tyle Hel-Krehiri niczego prócz nienawiści rozbudzić nie umiała. Ścigano ją jak dzikie zwierzę. Gigantyczne imperium Basergora-Kragdoba rozsypywało się w gruzy. Kiedyś pozwalano mu istnieć, bo legendarny rozbójnik zrobił to, czego nikt przed nim zrobić nie potrafił: zaprowadził w Grombelardzie ład. Ściągał haracz od każdego, kto miał złoto, i owszem. Ale ujarzmił też i podporządkował sobie wszelką hołotę; rozbójnicy, rzezimieszki i złodzieje bali się go bardziej niż kupcy...
Teraz było inaczej. Kragdob był mężczyzną; Hel-Krehiri tylko kobietą. Nie miała żadnego pomysłu, co chciałaby w życiu osiągnąć. Kragdob czegoś pragnął i ku czemuś zmierzał – ona nie. Kochała więc drogę donikąd. Wędrówki po górach, walki i zwycięstwa, a więc środki wiodące Króla Gór do celu, były dla niej celem samym w sobie. Kochała schody, po których wspinał się poprzednik, nie będąc zdolna nawet do myślenia o tym, czy na szczycie schodów znajdzie drzwi do jakiejś komnaty.
Oddział szedł skrajem urwiska. Droga była niepewna; Kaga nie znała jej. Szlak wzdłuż przepaści mógł ciągnąć się całymi milami albo – równie dobrze – skończyć nagle, gdyby skalna ściana postąpiła naprzód, schodząc do dna wąwozu... Ale ryzyko warte było podjęcia. Gdyby dało się obejść górę, zamiast forsować jej niedostępne zbocza, zysk w czasie byłby olbrzymi. Ponadto Kaga uznała, że czas już podjąć próbę wyprowadzenia prześladowców w pole. Dotąd unikała podobnych miejsc, jako zbyt wygodnych dla kociego wojska. I teraz wyobrażała sobie, że „mordercy” nie zechcą uwierzyć, iż poszła tym szlakiem, takim szlakiem... Obiorą więc inny.
Kaga chciała raz jeszcze dostać się do wnętrza Korony. Najpierw jednak musiała zmylić pogoń. Wierzyła, że zdoła to zrobić – i przeliczyła się.
Wysoko, na skalnej grani, jeden z kamieni ożył nagle... Zachrzęściła mocna kolczuga. Wielki kot wstał leniwie i pochylił łeb, osłonięty płaskim, mocno zapiętym hełmem, z dziwacznymi wycięciami na uszy i ostrym pionowym grotem.
Gwardzista zmrużył żółte ślepia. Spoglądał w dół, na szereg malutkich sylwetek.

4

Z pewnością szczyty tworzące Koronę miały swoje nazwy, ale Karenira znała tylko jedną: Wielki Medev. Najpotężniejszy w Koronie. Nocowała u jego stóp. Następnego dnia chciała sforsować przełęcz, przez którą zdawała się wieść najkrótsza droga do kotliny.
Znalazła wnękę, osłaniającą dobrze od wiatru, ale przed wszechobecną wilgocią nie było ucieczki; po kilkudniowej wędrówce jedyną suchą rzeczą, jaką miała Łowczyni, był łuk, pieczołowicie skryty w łubiu zszytym z wielu warstw natłuszczonej skóry. Łubie, ciężkie i grube jak deska, kryło całą broń, nie zaś tylko jej część, jak to zwykle bywało.
Karenira nie spała.
Była prawie u celu. Kilkudniowa wędrówka znużyła ją, ale nie dlatego, że góry były trudne do przebycia. Powody. Powody, dla których podjęła wyprawę. Pierwszy zapał ostygł... i Łowczyni pytała teraz samą siebie, czy naprawdę ma aż tyle czasu, żeby szukać mitów. Słowa rannego były mrzonką, baśnią, niczym więcej. Karenira zyskiwała coraz głębsze przekonanie, że w masywie Medevenu niczego nie ma... oprócz, być może, kłopotów. Tajemna twierdza i kryjówka Shergardów? Ze wszystkim, czego używali i czego potrzebowali? Coś takiego na pewno nie istniało.
Ale istniała wiara w podobne odkrycie. Dziura w głowie Vilana nie była wymysłem, ktoś mu ją wytłukł. Łatwo mógł wytłuc i drugą – tym razem w jej własnej głowie. Łowczyni liczyła się z tym, że nie jest w masywie sama.
Noc była czarna i nieprzenikniona; typowa noc grombelardzka. Karenira miała przeczucie, że zbliża się niebezpieczeństwo. Pilnie wsłuchana w szmer drobnej mżawki i pogwizdywanie wiatru wyjęła łuk. Zbadała palcami cięciwę.
Czas mijał powoli.
Mżawka ustała, przycichł też nieco wiatr. Łowczyni czuwała wytrwale, choć odnalezienie jej schronienia wydawało się rzeczą prawie niemożliwą. Jednak przeczucie jej nie myliło... Niepokój narastał – naraz zrozumiała, że jest obserwowana.
– Cierpliwa – rozbrzmiał w ciemności mrukliwy, niewyraźny głos. – Cierpliwa jak kocica.
– I wytrzymała – zawtórował drugi, podobny. – Jak z żelaza. Nie wiedziałem, że człowiek może tak długo wytrzymać bez ruchu.
– Czego tu szukasz, legendo? – zapytał trzeci głos.
Karenira wstała. Otaczał ją krąg wojowników, lecz nie widziała żadnego. W czerni nocy słabo majaczyły kształty skał. Któreś z tych skał przemawiały. Nie wiedziała, które.
– Czego szukasz w tych stronach? – ponowiono pytanie. – Sępów? Nigdy nie widziano tu sępa.
– Wiem.
– A zatem? Wracaj w okolice Badoru, Łowczyni. I zabijaj fruwaki. Ogromnie to pochwalam.
Skinęła głową, uśmiechając się z leciutką ironią.
Sępów nie kochano. Nikt nie potrafił pojąć ich skomplikowanej filozofii istnienia. Może dlatego ludzie żywili do nich wyraźną niechęć. Koty nie żywiły niechęci. Koty nienawidziły, a kocia nienawiść była bodaj najpotężniejszym uczuciem Szereru. Wszystko zresztą, co czuł lub robił kot, nacechowane było niezłomną i cierpliwą stałością. Te żyjące w ludzkim świecie, a przecież chodzące własnymi drogami istoty, wszystko czyniły nieodwracalnie. Nigdy nie cofały raz ofiarowanej przyjaźni. Nigdy nie zapominały nienawiści. Nigdy nie łamały słowa.
– Wolno mi chodzić po górach. Czy przeszkadzam?
– Troszeczkę. Ale moje ostrzeżenie nie z tego się bierze, legendo. Trwa polowanie i zwierzyna jest bardzo groźna. Uważaj więc na siebie. A najlepiej idź szukać sępów.
– Chyba wiem, na kogo polujecie.
– Chcesz nam pomóc?
– Nie. Nie chcę, a zresztą nie mogę, dobrze o tym wiesz, gwardzisto. To nie moja sprawa. Żyję w Górach, a Góry to także rozbójnicy.
– Werk, rozumiem to.
Coś drgnęło w ciemności i czarna sylwetka z lekkim chrzęstem kolczugi przysunęła się do jej kolan.
– Nie musisz pomagać cesarskim żołnierzom, Łowczyni – rzekł kocur, siadając.
Dosłyszała wyraźną ironię. Wiedziała, skąd się bierze. Kot chętnie czuł się żołnierzem, lecz cesarskim – tylko wtedy, gdy tak mu było wygodnie.
– Ale żołnierze będą musieli pomóc tobie, jeśli zajdzie taka potrzeba – ciągnął gadba. – Czy zajdzie?
– Nie zajdzie – odparła, kucając; poczuła ciepło bijące od gwardzisty. – Podszedłeś mnie, kocie. Ale nie uda się to nikomu innemu, naprawdę. To ja jestem Panią Gór, nie ona... Jeśli Hel-Krehiri, czy ktokolwiek inny, stanie mi na drodze, to łowy zakończą się bez gwardzistów gadba.
Mrukliwy, nieprzyjemny dla ludzkiego ucha śmiech rozbrzmiał z kilku stron, lecz nie było w nim nic obraźliwego. Raczej uznanie dla hardości i ciętego języka kobiety. Dowódca oddziału parsknął cicho.
– Co za słowa... Ale wierzę ci, legendo. Gdyby było inaczej, Ciężkie Góry już dawno zjadłyby twoje kości.
Raczej wyczuła, niż ujrzała, że uniósł łapę w kocim Pozdrowieniu Nocy.
– A jednak bądź ostrożna.

5

„Mordercy” zmienili taktykę. Na groźniejszą, o wiele groźniejszą... W ciągu minionego tygodnia Kaga straciła ośmiu podkomendnych. Teraz, w ciągu jednego dnia – trzech. Nie było już zwartej, ścigającej ją grupy, bardzo niebezpiecznej – ale tylko w nocy, gdy kocia horda mogła ciężko poranić zaskoczonych i walczących po omacku ludzi. Zamiast tego po górach biegały oddziałki składające się z dwóch, trzech żołnierzy, niezdolne do niszczących uderzeń, lecz zupełnie niewidoczne, nieuchwytne, szarpiące ludzi tak w nocy, jak i w dzień. Nie znała sposobu na wymknięcie się z takiej sieci.
Na wąskiej ścieżce biegnącej wzdłuż przepaści, tej ścieżce, z którą wiązała nadzieje na wydostanie się z pułapki, pojedynczy gadba uporał się z awangardą, po czym porwał człowieka z głównej grupy. Wszystko to na jej oczach, a co gorsza – na oczach podkomendnych, których morale jęło parować jak ślina w ognisku... Nic nie mogli zrobić, niczemu zapobiec. Wkroczenie na tak karkołomny szlak było błędem. Niewybaczalnym błędem...
Ścieżka zataczała łuk, posłuszna kształtowi zatoki wyrżniętej w ścianie wąwozu. Dwaj ludzie szli po drugiej stronie owego wcięcia, doskonale widoczni – byli nawet blisko – lecz odgrodzeni przepaścią od reszty towarzyszy, dopiero wkraczających na łuk ścieżki. Kocur pojawił się nagle, jak wyczarowany z mżawki. Dobrze wybrał miejsce ataku, zaskoczeni na wąziutkiej półce ludzie zareagowali zbyt gwałtownie. Prowadzący stracił równowagę, broniąc się przed upadkiem w przepaść, odruchowo pochwycił towarzysza, który ze swej strony także chciał go przytrzymać... Kaga wyła z wściekłości; napastnik nawet nie dotknął żadnego ze zwiadowców!
Krzyk ludzi zgasł na dnie wąwozu.
Olbrzymi kocur pędził po skalnym gzymsie z niedbałą, prawie nonszalancką łatwością. Hel-Krehiri poczuła w gardle łzy gniewu i bezsilności. Z mieczem w dłoni sunęła na spotkanie wroga – powoli i ślamazarnie, krok za krokiem, z plecami przylegającymi do szorstkiej skały. Lecz kot zniknął równie nagle, jak się pojawił, ujrzała jeszcze jego grzbiet w pełnej żwiru szczelinie, wyżłobionej w ścianie przez spływającą wodę. Sypiące się w dół, turkoczące kamyki były jedyną oznaką, że gwardzista wdrapuje się gdzieś, coraz wyżej, poza zasięgiem jej oczu. Wreszcie strużka odłamków zrzedła i ustała.
Hel-Krehiri wzięła się w garść i zapanowała nad oddziałem. Nie pozwoliła, by ludzie rozważali, jak strasznie bezbronni byli przed chwilą ich towarzysze. Poleciła przygotować kusze, z krzywym uśmieszkiem sama wysunęła się do przodu, pytając, kto wraz z nią utworzy awangardę. Nim otrzymała odpowiedź, koci wojownik uderzył po raz drugi. Żwir i drobne kamyki posypały się wprost na głowy i ramiona stojących na skalnym gzymsie ludzi. Trąc zbroją o skałę, wielki gadba zsuwał się w dół. Nawet kot nie był w stanie zahamować na prawie pionowym zboczu – ale żołnierz wcale tego nie chciał! Zakuty w żelazną kolczugę bury kształt pół skakał, pół spadał po pochyłości. Ktoś zdążył posłać mu bełt z kuszy. Pocisk chybił. W następnej chwili napastnik całym ciężarem gruchnął na kark jednemu z mężczyzn, który z brawurową zręcznością zdołał zadać pchnięcie mieczem, nieomal na oślep do tyłu. Miecz zgrzytnął na kolczudze, po czym człowiek i kot spadli w przepaść.
Trzydzieści, a może czterdzieści łokci poniżej szlaku, którym Kaga wiodła swoich rozbójników, ciągnęła się następna półka skalna. Mężczyzna wyrżnął w nią całym ciężarem i zawisł na skraju, z pogruchotanymi kośćmi. Kot wylądował obok. Przez moment trwał nieruchomo, rozcapierzony na skale, po czym jął potrząsać łbem, wyparskując resztki oszołomienia. Ktoś strzelił z kuszy; gadba poznał, że to nie przelewki, zerwał się więc, zatoczył, a potem, utykając, pognał przed siebie, coraz szybciej, byle dalej... Patrząc na to, Kaga po raz pierwszy poczuła, że gwardziści gadba wcale nie walczą z jej ludźmi... „Mordercy z Rahgaru”, ależ tak. To, co widziała, nie było walką. To były trzy zabójstwa.
Drugie starcie miało miejsce wieczorem – lecz przeklęta przepaść została z tyłu i potyczka miała inny przebieg. Czyjeś bystre oko w porę dostrzegło dwie niskie sylwetki spowite mgłą deszczu... Przygotowane w porę kusze nie zawiodły i Hel-Krehiri poczuła słodycz zemsty. Jeden żołnierz zginął natychmiast; drugi, ze strzaskanym barkiem, powlókł się gdzieś między skały. Nakazała pościg, lecz kot zniknął. Wówczas zdała sobie sprawę, że jeśli rana nie była śmiertelna, to gwardzista na pewno zdoła dotrzeć do swoich... Dobrze znała kocią żywotność, wytrzymałość i odporność na ból.
Ze skrywanym przerażeniem i nie tajoną wściekłością Hel-Krehiri oczekiwała nocy. Miejsce jej postoju nie było dla żołnierzy tajemnicą. Koci dowódca miał dość czasu, by skupić znaczną część swych rozproszonych sił i przygotować atak. Nie mogła nawet rozrzucić placówek wokół biwaku. Pozostała z sześcioma ludźmi, więc czuwać musieli wszyscy. Po raz pierwszy zadała sobie pytanie, czy nie przeciągnęła struny. Czy wyniesie z Korony chociaż całą głowę – bo o znalezieniu twierdzy Shergardów przestała już nawet myśleć.
Żaden z rozbójników nie zmrużył oka tej nocy. Ani jedno ostrze nie tkwiło w pochwie. Ludzie trwali oparci o skały, każdy z mieczem w prawej, a nożem w lewej dłoni. Nikt nie rozmawiał. Wsłuchiwano się w szmer deszczu.
Lecz czas płynął i nic się nie działo.
Kaga zaczęła wierzyć, że ranny gwardzista padł gdzieś między skałami – i to prawdopodobnie ocaliło jej oddział. Rozumiała lepiej niż którykolwiek z jej podkomendnych, jak niewiele warte jest nadstawianie uszu i wpatrywanie się w ciemność. Oczywiście nawet kot mógł wywołać hałas, trąc zbroją lub uderzając kolczastym hełmem o skały. Ale szansa, że doświadczony gwardzista, wchodzący w skład najbardziej elitarnego oddziału w Grombelardzie, pozwoli sobie na podobny błąd, była naprawdę znikoma.
Ukryta w ciemnościach dziewczyna, niewidziana przez podkomendnych, gryzła wargi, powstrzymując płacz. Wzbierające łzy nie były jednak łzami wściekłości, lecz żalu. Żyły na świecie nieszczęśliwe istoty, które urodziły się nie tym, czym być miały. Kobiety o męskich sercach. Mężczyźni o duszach kobiet. Hel-Krehiri była najbardziej pokrzywdzonym stworzeniem Szereru – kotem uwięzionym w ludzkim ciele. Wielkim, niezgrabnym i niechcianym. Oddałaby pół życia, gdyby pozwolono jej przybrać postać jednego z tych wspaniałych wojowników, którzy... właśnie mieli ją zabić. Zamordować.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Grombelardzka legenda (e-book)
Pamiętajcie o Kresie!
- recenzja
Grombelardzka legenda. Tom 1 i 2 - Feliks W. Kres
Najmroczniejsze góry polskiej fantasy
Północna granica - Feliks W. Kres
Ciężkie życie żołnierza
- recenzja
Antykwariat: Północna granica
Dark fantasy w polskim wydaniu
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.