» Fragmenty książek » Gildia Hordów

Gildia Hordów


wersja do druku

Rozdział drugi


Gildia Hordów
Tego samego wieczoru, kiedy pan Sorso bezskutecznie błagał swą towarzyszkę o powrót do Tyngi, w osadzie Galleck, położonej we wschodniej części Puszczy Krytów, przygotowywano się do smutnej ceremonii.
Gdy słońce zniknęło za horyzontem, mieszkańcy kilkunastu chat, skleconych byle jak z gliny i słomy, zebrali się na pobliskiej polanie. Polana ta, oddalona o kilkaset kroków od sadyby, znajdowała się na niewielkim wzniesieniu. Otaczał ją rząd drzew o pniach tak potężnych, że do objęcia najmniejszego z nich potrzeba było kilku osób. Wysoko nad głowami pnie dzieliły się na pięć konarów, które gięły się i skręcały. Z konarów odchodziły kolejne gałęzie, coraz cieńsze i coraz liczniejsze. Wysoko na głowami gęstwina tworzyła ciasno zbite zielone czapy. Mimo że drzewa, zwane przez wszystkie ludy Gruaronu krytami, dźwigały nie liście, ale drobne igiełki, w dzień ich korony pochłaniały niemal całe docierające z nieba światło.
Ludzie zebrani pod zielonymi czapkami krytów wyglądali i zachowywali się uroczyście. Wszyscy ubrani byli w płócienne koszule i szerokie spodnie w różnych odcieniach brązu. Każdy mężczyzna miał przypięty do boku miecz lub przynajmniej nóż. Kobiety, prawie tak samo wysokie jak mężczyźni i podobnie jak oni potężnie zbudowane, przyprowadziły ze sobą dzieci. Ich włosy, tak jak włosy dorosłych, splecione były w cienkie warkoczyki ozdobione czerwonymi lub pomarańczowymi wstążkami.
Kolory te – czerwony i pomarańczowy – wskazywały, że cała osada pogrążona jest w żałobie.
Ledwie mieszkańcy Galleck znaleźli się na polanie, podzielili się na kilka grup. Jedną stanowili starsi mężczyźni, o siwych, niekiedy zupełnie białych włosach i wyważonych, oszczędnych ruchach. Skupili się blisko siebie i trwali nieruchomo w milczeniu. Obok zatrzymało się kilka rodzin z małymi dziećmi, które, trzymane przez matki za ręce, szybko zaczęły się wiercić i rozglądać ciekawie na boki. Podobnie zachowywały się dziewczęta, zmuszone do pozostania przy rodzinach. Niektóre z nich od początku czuwania kręciły się i strzelały naokoło wzrokiem. Jedna czy dwie, skarcone przyciszonym głosem przez starszych, wpatrywały się tępo przed siebie.
Dalej prostowali się młodzi mężczyźni. Goszcząca na ich twarzach powaga szybko ustąpiła miejsca nudzie. Pogrzeb, w którym mieli uczestniczyć, nie robił na nich wrażenia. Należał do kategorii spraw, które jeszcze ich nie dotyczyły i którymi w tym momencie życia nie zamierzali sobie zaprzątać głowy.
Nad polaną górowało starannie zbudowane rusztowanie. Obok piętrzyły się przyniesione z lasu suche gałęzie. Gdy zrobiło się ciemno, kilka osób zapaliło pochodnie. W ich blasku kobiety przywiązywały nasączone oliwą czerwone szmaty do gałęzi. Następnie mężczyźni układali je pod rusztowaniem. W zupełnej ciszy, przerywanej tylko szumem w konarach drzew, powstawał stos.
Czas sączył się powoli. Upłynęły długie godziny, nim ostatnie gałęzie dotknęły podwyższenia.
W tym czasie zmienił się wygląd zgromadzenia. Oczekiwanie sprawiło, że ludzie w sile wieku stali się posępni. Młodsi, znudzeni do szczętu, bez nadziei patrzyli na rosnące palenisko. Zazdrościli tym spośród rówieśników, którzy wcześniej zgłosili się do budowy stosu i w ten sposób uniknęli przynajmniej bezsensownego sterczenia w ciemnościach.
Uniknęły tego również dzieci. Większość z nich spała skulona w objęciach rodziców.
Gdy stos był gotowy, wysoki starzec o krótkich, siwiejących włosach, podniósł rękę. Spomiędzy drzew, gdzie zalegała już ciemność, na polanę wkroczył kondukt. Wszyscy drgnęli, jakby ocknęli się ze snu, i odsunęli się na boki. Kiedy pochód wkroczył w zasięg światła, można było dostrzec, że na noszach, dźwiganych przez czterech mężczyzn, leży owinięte w płótno ciało. Tragarze położyli je razem z noszami na rusztowaniu.
Jeden z mężczyzn podał przywódcy osady pochodnię. Starzec podszedł do stosu i powiedział wyraźnie, ale niezbyt głośno:
– Żegnaj, Morcie. Niech twoja dusza odnajdzie drogę między konary Lotra.
Następnie przyłożył ogień do najbliższej gałęzi owiniętej szmatą. Zajęła się natychmiast, a od niej zapaliły się kolejne. Po kilku minutach cały stos stanął w płomieniach.
Kiedy ogień rozpalił się na dobre, przywódca osady odwrócił się i wyciągnął przed siebie nóż o ostrzu wygiętym w łuk. Przez chwilę nikt się nie poruszył. Wreszcie jedna z kobiet podeszła i wzięła z jego rąk narzędzie. Podniosła je do góry, a metal zaświecił na czerwono.
Kobieta cofnęła się na skraj polany. Zatrzymała się przed najbliższym drzewem i na chwilę pochyliła. Gdy zbliżyła się z powrotem do ognia, oprócz ostrza, trzymała w rękach niewielką gałązkę.
Gałąź ta, mierząca nie więcej niż stopę, była przedziwnego kształtu. Wyglądała jak drzewo, jedno z tych, które okalały polanę, ale pomniejszone kilkadziesiąt razy. W połowie długości gałązka rozdzielała się na pięć części, z których każda znów dzieliła się na pięć i jeszcze raz na pięć. Poszczególne rozgałęzienia kończyły się drobnymi i ostrymi igiełkami.
Kobieta podeszła do przywódcy osady i podała mu maleńkie drzewko. Ten ucałował je, wyszeptał kilka słów, po czym odwrócił się i wrzucił gałąź w płomienie.
W tej chwili wszyscy jak jeden mąż pochylili głowy.
Mieszkańcy osady Galleck należeli do ludu krywów, jednego z trzech zamieszkujących Puszczę Krytów. Rytuał pogrzebowy krywów składał się z dwóch części. Po zapaleniu stosu, którego ułożenie zajmowało zwykle kilka godzin, do ognia wrzucano młody pęd krytu, świętego drzewa Gruaronu. Krywi wierzyli, że tylko wtedy gdy gałąź krytu spłonie razem z ciałem zmarłego, dusza nieboszczyka ma szansę zbliżyć się do Lotra, bóstwa czczonego przez wszystkie ludy Dolin.
***

Gdy gałązkę krytu objął pierwszy język ognia, na ścieżce, którą przed chwilą przyniesiono zwłoki, pojawiła się jeszcze jedna postać.
Był to średniego wzrostu, około trzydziestoletni mężczyzna. Krótko obcięte blond włosy okalały szeroką twarz o lekko zgrubiałych, na pierwszy rzut oka, wydawałoby się, pospolitych rysach. Miał prosty, szeroki nos, wyraźnie zarysowany podbródek i zapadnięte policzki. Był mocno zbudowany, ale poruszał się zwinnie. Jego sylwetka wskazywała, że przyzwyczajony jest do ciągłego wysiłku fizycznego. Pod wysokim czołem błyszczały bystre oczy.
Człowiek ten, w przeciwieństwie do zebranych na polanie krywów, ubrany był od stóp do głów na czarno – w ciasno dopasowany kaftan z mnóstwem kieszeni i wąskie spodnie, wpuszczone w wysokie buty o miękkich podeszwach. Całe jego ciało opinały niezliczone paski. Największy przebiegał przez bark i ginął pod ramieniem. Do przedramion obcy nosił przypięte dwie długie i wąskie rurki, których otwory znajdowały się na wysokości nadgarstków. Z kolei do paska przebiegającego przez bark przymocowano sprytnie dwa mniejsze kawałki skóry, połączone z pasem biodrowym. Czyjaś wprawna ręka nawlekła na nie rząd strzałek, nie większych od palca. W pochwie wiszącej u pasa krył się jednoręczny miecz o zwężającej się głowni i krótkiej rękojeści. Obok niego znajdowała się druga pochwa – z nożem. Co dziwne, mimo tylu klamer i kawałków metalu, które miał na sobie, mężczyzna poruszał się prawie bezszelestnie.
Kiedy wyszedł spomiędzy drzew i zobaczył skupionych ludzi, zawahał się. Spojrzał uważnie na polanę. Wysoki, rozchybotany płomień strawił już suche gałęzie i powoli uginał się, jakby pod naporem cisnących się zewsząd ciemności. Nikt nie dorzucał świeżych drew. Zebrani czekali, aż ogień się wypali.
To już nie potrwa długo, pomyślał nieznajomy i zatrzymał się.
Niedostrzeżony przez nikogo usiadł na ziemi i oparł się plecami o pień drzewa. Do jego uszu docierały niezrozumiałe, dziwnie brzmiące frazy. Mimo że nie widział ognia, wyraźnie czuł smród palonego ciała.
***

Tak jak przewidywał, kilkanaście minut później ceremonia pogrzebowa krywów dobiegła końca. Ogień dogasał. Większość ludzi się rozeszła. Tylko kilku mężczyzn krzątało się jeszcze przy stosie, zagarniając do środka niedopalone szczapy. Przywódca osady przyglądał się temu w milczeniu.
Nieznajomy podniósł się lekko. Ruszył przed siebie, szurając nogami. Nie chcąc zaskoczyć krywów, starał się wywołać jak największy hałas.
Na dźwięk jego kroków przywódca Galleck odwrócił się gwałtownie. Jego towarzysze natychmiast porzucili porządkowanie paleniska. Wyprostowali się. Dwóch obdarzonych najlepszym refleksem skoczyło do przodu, zasłaniając sobą starca.
Po twarzy przybysza przemknął cień uśmiechu. Zatrzymał się i powoli wyciągnął przed siebie otwartą prawą rękę.
Mimo podeszłego wieku przywódca osady pierwszy go rozpoznał. Dał znak pobratymcom, a następnie powiedział kilka słów w szorstkim, gardłowym języku. Krywi patrzyli jeszcze przez chwilę na przybysza, po czym odwrócili się na pięcie. Udając, że wysłannik Gildii Hordów w ogóle ich nie interesuje, wrócili do swoich zajęć.
Mężczyźnie było to na rękę. Szybko podszedł do starca.
– Witaj. Mam...
– Witaj, Hordzie. Jestem Meron, Sługa Krytów w Galleck. – Starzec mówił głośniej, niż było potrzeba, uroczyście przeciągając każde słowo. – Dziękujemy, że Gildia bez zwłoki odpowiedziała na nasze wezwanie. – Na jego twarzy widać było cień lekceważenia, a w głosie dało się słyszeć lekką drwinę.
Krywów drażnił fakt, że tak jak wszyscy w Dolinach Gruaronu, w zimie muszą korzystać z usług Gildii Hordów. Skąpi z natury, zawsze kłócili się o to, ile mają Gildii zapłacić za dostarczanie przesyłek i przekazywanie wiadomości.
Przybysz popatrzył kątem oka za plecy Sługi Krytów. Starzec specjalnie mówił głośno, tak by słyszeli go towarzysze. Nieznajomy pomyślał, że ledwie ceremonia pogrzebowa dobiegła końca, uroczysty nastrój mieszkańców Puszczy uleciał z dymem. Krywi z powrotem byli krywami.
– Jak zawsze nie ociągając się spieszycie tam, gdzie was potrzebują... – kontynuował Meron, jeszcze bardziej wysilając gardło. Między słowami pojawiły się poświsty.
Krywi przy stosie uśmiechnęli się szeroko.
Twarz Horda, dotychczas bez wyrazu, zrobiła się nagle poważna. Sięgnął do kieszeni. Uważnie obserwując Sługę Krytów, wyciągnął przed siebie rękę, odwrócił ją i rozłożył palce.
Na jego dłoni leżało trójkątne ucho pokryte brunatnymi łuskami. Mimo słabego światła wyraźnie było widać, że jest umazane świeżo zakrzepłą krwią.
Meron odetchnął gwałtownie. Odruchowo cofnął się o krok. Podniósł głowę i popatrzył na Horda. W jego oczach czaiło się pytanie, którego najwyraźniej nie chciał czy też nie był w stanie wypowiedzieć.
Hord zrozumiał to spojrzenie.
– Grychty są już w Dolinach Gruaronu – powiedział cicho.
Sługa Krytów patrzył na niego przez kilka sekund. Następnie zamknął na moment oczy. Z jego twarzy odpłynęła cała krew. Nagle drgnął.
– Czy... – wskazał na otaczający ich las.
– Nie, na razie nic wam nie grozi. – Przybysz po raz drugi odpowiedział na niewypowiedziane pytanie. – Zanim tu przyszedłem, zbadałem okolicę. Macie kilka godzin.
Meron odetchnął. Popatrzył jeszcze raz na ucho grychty, a potem odwrócił się szybko i skinieniem ręki przywołał do siebie jednego z krywów.
– Niech kobiety przeniosą wszystkie zapasy, jakie zdołaliśmy zgromadzić, na kryty. Niech natychmiast ukryją tam dzieci.
Kryw otwierał już usta, ale nim zdążył powiedzieć choć jedno słowo, zatrzymał wzrok na ciągle otwartej dłoni Horda. Na widok zakrwawionego strzępu jego oczy rozszerzyły się.
– Spiesz się – rzucił ostro Meron.
– Platformy nie są jeszcze gotowe. I mamy za mało jedzenia – odpowiedział kryw drżącym głosem.
– Naprawcie, co się da. Zbierz myśliwych i idźcie na polowanie. Może wam się poszczęści. Jak daleko mogą odejść od Galleck? – spytał Horda.
– Niedaleko.
Kryw szybko odszedł.
Meron dotknął ręką czoła.
– Trzy tygodnie...
Hord opuścił dłoń. Nieznacznym ruchem wsunął ucho do jednej z kieszeni kaftana. Pochylił głowę, a jego wzrok uciekł gdzieś w bok.
Puszcza Krytów była ulubionym miejscem polowań grycht. Przychodzące co roku z północy stwory tylko zimą wypuszczały się na rozległe południowe równiny. W pierwszych tygodniach po przesileniu wolały pozostawać w lasach, krążąc po kilka wokół ludzkich osad. Ich mieszkańcy ukrywali się wtedy na krytach, na których mocowali szerokie drewniane platformy. Kryty były potężnymi drzewami. Na jednym, mając odpowiednie zapasy, mogło bezpiecznie przezimować nawet kilkanaście osób. Każda sadyba w Puszczy zbudowana była wokół skupiska krytów.
Gdyby grychty przyszły wtedy, kiedy wszyscy ich się spodziewali, czyli po przesileniu jesiennym, za trzy tygodnie, mieszkańcy Puszczy zdążyliby zgromadzić na drzewach wszystko, co potrzebne do przetrwania zimy – zapasy jedzenia, ciepłe ubrania, broń. Teraz jednak byli nieprzygotowani. Hord pomyślał, że dla osady Galleck, tak samo jak dla każdej sadyby w Puszczy, zima w tym roku będzie wyjątkowo ciężka.
– Gdzie je spotkałeś? – zadał w końcu pytanie Sługa Krytów. – Jak to się stało? – dodał, mając na myśli odcięte ucho.
Przybysz spojrzał na niego. Zazwyczaj krywi nie pytali o szczegóły wędrówek Hordów, a gdy pytali – rzadko odpowiadał. Gildia patrzyła na to niechętnie. Jednak teraz, wobec przedwczesnego nadejścia grycht, sytuacja była szczególna.
– Godzinę przed zmrokiem byłem w miejscu, gdzie droga biegnąca z Tyngi zbliża się do Puszczy Krytów. Już miałem skręcić w las, gdy niespodziewanie mój koń się spłoszył. Ukryłem się między drzewami. Najpierw zobaczyłem cztery grychty, które wracały z równiny. Pewnie zdążyły napaść na jakiś przejeżdżający wóz. Potem przeszły jeszcze dwie grupy po trzy. W sumie dziesięć grycht, ogromne stado. Każda grupa miała już łup, jedna nawet podwójny. Musiały porwać czterech ludzi.
Meron zacisnął usta.
– Mogłem się ukryć, ale chciałem ratować konia – ciągnął Hord. – Miałem nadzieję, że mnie ominą. Jednak jedna grychta zatrzymała się, a potem ruszyła w moją stronę. Najpierw zaatakowała konia.
– Co było dalej? – zapytał Sługa Krytów.
– Dalej? – powtórzył Hord. – Ano nic. Zabiłem grychtę i odciąłem jej ucho. Miałem szczęście. Pozostałe nie zainteresowały się mną, najwidoczniej miały już to, po co tu przyszły, i pognały do lasu. Szedłem za nimi przez dwie godziny, aby się upewnić, że pójdą prosto na północ. Minęły z daleka waszą osadę. Zbadałem uważnie okolicę. Przez noc nie macie się czego obawiać.
– Przez noc? – powtórzył Meron. – Za cztery godziny nadejdzie świt.
Gałęziami krytu nad ich głowami poruszył lekki wiatr. Kryty nie gubiły na zimę igieł, ale gdy przez Puszczę przelatywał podmuch, kilkanaście kłujących szpilek opadło na ziemię z cichym, charakterystycznym szelestem.
– Czy nadal masz jakieś zlecenie dla Gildii? – zapytał Hord.
Sługa Krytów zastanowił się.
– Tak – powiedział – zwróciłem się do was, ponieważ potrzebowałem posłańca, który zaniesie list do Omorgu. Teraz, co prawda, nie mam już po co wysyłać listu, ale za to chciałbym cię prosić, żebyś zabrał prochy jednego z naszych. – Odwrócił się i wskazał na stos. – Niech jego szczątki spoczną jak najdalej od tej przeklętej ziemi.
Hord zmarszczył brwi.
– Omorg znajduje się na drugim krańcu Dolin, a Tynga tylko o trzy dni drogi stąd. Dlaczego nie chcecie pochować go na wschodzie?
– Tak byłoby znacznie prościej – Meron popatrzył na nieznajomego spod oka – i taniej. Ale ten człowiek pragnął, by jego prochy zatopiono w jeziorze Dren na Ziemiach Zachodnich. Rozumiem – zawahał się – że teraz policzysz już zimową stawkę?
Hord kiwnął głową.
– Czyli...?
– Czterysta gri.
Meron poruszył rękami, jakby chciał protestować.
Hord przymknął oczy. Krywi uwielbiali się targować, czego on sam nie znosił.
Sługa Krytów milczał jednak. Spojrzał na ciemne drzewa. Przypomniał sobie, że ma tylko cztery godziny, w ciągu których musi dopilnować, by na krytach znalazło się wszystko co potrzebne na zimę. Czekało go mnóstwo pracy. Nie miał czasu na targi.
– Dobrze – stwierdził z westchnieniem. – Zapłacimy ci tyle, ile mówisz. Kiedy chcesz wyruszyć?
Hord popatrzył na kręcących się nieopodal ludzi. Część rozgrzebywała palenisko, tak by ogień jak najszybciej wygasł. Inni zagarniali stygnące popioły.
– Jak tylko przesyłka będzie gotowa.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Gildia Hordów
- recenzja
Gildia Hordów
Rozdział pierwszy
Płomień
Żar nauki w walce o nowy dom
- recenzja
Runy Hordów
Rozdział 1

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.