» Fragmenty książek » Genesis

Genesis


wersja do druku
Genesis
GENESIS


CZĘŚĆ PIERWSZA

Aby podążać za wiedzą, jak za spadającą gwiazdą.
Poza ostateczną granicę ludzkiej myśli.

Alfred, Lord Tennyson



I

To opowieść o mężczyźnie, kobiecie i świecie. Są w niej również duchy i bogowie. A także czas, najbardziej tajemniczy ze wszystkiego.
Chłopiec stał na szczycie wzgórza i patrzył w niebo. Owiewał go chłodny wiatr szepczący zapewne o kosmicznych przestrzeniach. Chłopiec naciągnął na głowę kaptur parki. Rękawiczki nie przeszkadzały w obsłudze teleskopu, który ze sobą przyniósł. Tuż przed przesileniem jesiennym lato umykało pośpiesznie z doliny Tanana, a noce szybko się wydłużały. W lesie zalegały resztki ciepła; poczuł słaby zapach świerku.
Ponad nim rozciągało się ciemne niebo, Droga Mleczna przyprószyła je jak szron, na północy przechylała się Wielka Niedźwiedzica i błyszczała Capella , czerwony Arktur i Altair na zachodzie oskrzydlały surową Vegę. Mnogość gwiazd była oszałamiająca. Wiszący nisko księżyc srebrzył wierzchołki drzew.
Niebo przeszyła iskra satelity na wysokiej orbicie. Chłopiec śledził ją wzrokiem, aż zniknęła. Wstrząsnęła nim tęsknota. Jakże chciał tam być!
Tak się stanie. Któregoś dnia tam dotrze.
Tymczasem musiał mu wystarczyć skrawek nieba. Trzeba zaczynać. Musi przecież wrócić do domu o jakiejś sensownej godzinie. Drużyna gyroballa , do której należał, ma jutro trening, a chciał jeszcze popracować nad szeregami Fouriera ; nie chciał po prostu wykorzystywać do obliczeń komputera, bo wiedział, że w ten sposób nigdy nie dowie się, o co w tym chodzi – a wieczorem zaprosił pewną dziewczynę na tańce. Może później odważy się wyrecytować jej wiersz, który o niej napisał. Pospiesznie odepchnął tę myśl.
Przesunął wzrokiem po świecących na niebie punktach. Tym razem zachwycał się nimi tylko przez chwilę, miał bowiem zamiar skupić się na obiektach Messiera . Czekał spokojnie, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Podał teleskopowi numer katalogowy. Przyrząd ustawił się na osiach deklinacji i rektascencji i rozpoczął wyszukiwanie. Chłopiec pochylił się nad wizjerem i dotknął gałek. Z jakichś powodów wolał ustawiać je sam.
Obiekt pojawił się w polu widzenia, niewyraźny i zamglony. Chłopiec zobaczył tylko zarys struktury. To jednak nie była mgławica, raczej galaktyka, najodleglejsza z tych, które dotąd próbował obserwować, jej słońca, ich narodziny i śmierć, wirujące globy neutronowe, niezbadane czarne dziury, chmury pyłu kosmicznego, na pewno planety, księżyce i komety, na pewno, och, błagam, może żywe istoty, może – kto wie? – niektóre z nich patrzą teraz w jego stronę i rozmyślają.
Nie. Nie bądź głupi, upomniał się chłopiec. To za daleko. Ile lat świetlnych? Nie był pewien.
Nie zapytał o wynik. Nisko na południu widział świecącą niesamowicie Andromedę. Jej światło potrzebowało miliona lat, aby dotrzeć na Ziemię. Oto zaglądał w inną erę geologiczną.
Nie, to nawet nie to. Zainteresował się geologią uświadomiwszy sobie, że kiedy na niebie pojawiają się Plejady, na Ziemi zaczynają kwitnąć magnolie. To wzmocniło jego odczuwanie kosmosu jako jedności, której częścią był także on sam. W końcu to zbiorowisko gwiazd było oddalone tylko o jakieś sto parseków . Tylko! Zastanawiał się, co teraz może się tam dziać, ponad trzy stulecia po tym, jak opuściło je światło właśnie wpadające mu w oczy. Jednak w kontekście takich odległości pojęcie jednoczesności nie miało żadnego znaczenia. Czy jakakolwiek odległa istota patrzy teraz nie Ziemię? Jego ciekawość nigdy nie zostanie zaspokojona.
Zaczął odczuwać chłód nocy. Zadrżał, wyprostował się i rozejrzał dookoła w nagłej, irracjonalnej potrzebie upewnienia się, gdzie jest.
Powietrze łaskotało go w nos. Krew pulsowała. Las rozciągał się po horyzont, gdzieś zahukała sowa. Przeleciał nad nim kolejny satelita.
Ziemia pod stopami dawała solidne oparcie. Spoczywający w pobliżu głaz narzutowy, prawdopodobnie pozostałość po lodowcu, był równie solidny. Jeśli nauka spyta o jego wiek, odpowiedź będzie równie prawdziwa, jak sam kamień.
Nie jesteśmy pyłkiem bez znaczenia, pomyślał chłopiec butnie. My też się liczymy. Nasze słońce to jedna trzecia wieku wszechświata. Ziemia wcale nie jest dużo młodsza. Życie na Ziemi nie jest dużo młodsze. I sami dowiedzieliśmy się wszystkiego.
Milczące gwiazdy odpowiedziały: zmierzyliście to. Ale czy to rozumiecie? Czy możecie to zrozumieć?
Możemy o tym myśleć, oświadczył. Możemy o tym mówić. A wy?
Dlaczego noc wydawała się pełna oczekiwania?
No tak, pomyślał, nie widzimy ani nie czujemy wszystkiego, co nas otacza. Jeśli próbuję sobie wyobrazić cegły, jedną przy drugiej, to widzę najwyżej jakieś pół tuzina. Gdybym zaczął liczyć w chwili narodzin i liczył do śmierci, nie doszedłbym dalej, niż do dwudziestu bilionów. Ale rozumuję. Wyobrażam sobie. To wystarczy.
Zawsze miał głowę do cyfr. Potrafił je ujarzmić, aż leżały w jego umyśle jak cegiełki w murze. Nawet te pojęcia astrofizyczne… nie, może cofanie się do samej kreacji kwantowej nie ma sensu. Zbyt wiele bardzo dziwnych rzeczy wydarzyło się w zbyt krótkim czasie. Ale potem czas dla pierwszej gwiazdy musiał ruszyć tak, jak ruszył dla niego. Chronologia życia biegła po linii prostej.
Nie oznacza to, że można dokładnie wyznaczyć punkt zero. Ślady są zbyt niewyraźne. Poza tym najprawdopodobniej w ogóle nie było takiego momentu. Chemia się rozwijała, nie istniał taki punkt, o którym można by powiedzieć, że coś zaczęło żyć. Jednak materia ożywiona z całą pewnością powstała gdzieś pomiędzy trzy i pół, a cztery miliony lat temu.
Umysł chłopca ożywił się, jakby uderzył w niego meteor. Dajmy sobie spokój z domniemaniami – pomyślał - i uznajmy, że życie powstało 3,65 miliona lat temu. Załóżmy, że jeden dzień to dziesięć milionów lat. Życie powstało pierwszego stycznia, a mamy północ trzydziestego pierwszego grudnia, zaczyna się nowy rok.
Więc… mniej więcej do kwietnia rozwijały się pojedyncze komórki, jądra komórkowe, rybosomy i cała reszta. Komórki się połączyły, algi uwolniły tlen do atmosfery, a w listopadzie pierwsze trylobity wyszły na ląd. W okolicach Święta Dziękczynienia życie zapełniło lądy. Dinozaury pojawiły się na początku grudnia. Na Gwiazdkę wyginęły. W południe trzydziestego pierwszego rozdzieliły się gałęzie hominidów i małp. Prymitywny homo sapiens pojawił się mniej więcej piętnaście minut temu. Zarejestrowana historia trwała może niecałą minutę. I oto byli ludzie, mierzyli wszechświat, przemierzali Układ Słoneczny, planowali misje do gwiazd.
Przez chwilę zastanawiał się, gdzie znajdą się o świcie?
Chwila minęła. To tylko iluzja, wiedział o tym. Przejście od robaka do ryby trwało o wiele dłużej, niż przejście od ryby do ssaka, ponieważ zmiany były o wiele większe. Dla porównania, owadożerca sprzed milionów lat bardzo przypominał małpę, a małpa była niemal identyczna z człowiekiem.
Dokładnie tak samo, pomyślał chłopiec, staliśmy się siłą natury, nie tylko na tym świecie. I świat nigdy dotąd nie widział czegoś takiego, jak my. Ten mały dodatkowy kawałek tkanki mózgowej pozwoli nam przekroczyć próg.
Ale jaki próg i co jest za nim?
Znów zadrżał, odsunął od siebie to pytanie i wrócił do obserwacji gwiazd.

II

Mówiąc wprost, mylił się. Człowiek w żadnym razie nie był wyjątkowy. Prawie wszystkie zwierzęta komunikowały się ze sobą, miały swój język częściowo wyuczony, częściowo wrodzony, rozwijały się nawet dialekty. Wiele zwierząt wiedziało coś o technologiach, w sensie budowania przedmiotów. Niektóre używały narzędzi, potrafiły nieznacznie przekształcać obiekty; trzy czy cztery gatunki robiły to przy pomocy jeszcze czegoś poza własnym pyskiem i kończynami.
Jednak żaden z nich nawet nie zbliżył się do człowieka pod względem umiejętności. Żaden inny gatunek nie wykształcił tak bogatego, potężnego języka i bezprecedensowej zdolności abstrakcyjnego myślenia. Człowiek od zarania dziejów był mistrzem w korzystaniu z narzędzi; odłamki kamienia i kawałki drewna warunkowały ewolucję. Wreszcie technologia doszła do takiego poziomu, że selekcja naturalna nie miała już większego znaczenia. Podobnie jak owady i mieszkańcy mórz, człowiek był tak dobrze przystosowany do warunków otoczenia, że nie zmieniał się przez miliony lat. Jednak w przeciwieństwie do innych form życia, ludzie sami kreowali swoje środowisko. Można powiedzieć, że przekroczyli próg.
A teraz człowiek stanął przed kolejnym progiem, który może okazać się brzemienny w skutki.
Technologia nie jest statyczna. Wciąż się rozwija i to coraz szybciej. Ewolucja technologiczna radykalnie różni się od biologicznej. To nie teoria Darwina, pełna przypadków, współzawodnictwa w ślepym pędzie do reprodukcji. To lamarkizm, nakierowany na cel. Jego spadkiem nie są geny, tylko memy – idee, koncepcje, zmieniane, lub nie, w zależności od potrzeb.
Poziom wiedzy systematycznie wzrastał, choć w sposób raczej przypadkowy. Z technologii zrodziła się nauka, potrzeba systematycznego poszukiwania weryfikowalnych informacji. Jedna karmiła się drugą, a tempo rozwoju rosło.
Technologia zaczynała żyć własnym życiem, niezależnym i czasem nieludzkim. Proch strzelnicy przywiódł do upadku całe społeczeństwa. Maszyna parowa przyspieszyła rozwój cywilizacji. Jej następca, silnik spalinowy, zmienił planetę w wielkie, kłótliwe sąsiedztwo, postęp w rolnictwie pozwolił nakarmić miliony, ale zniszczył to, co jeszcze zostało ze świata natury. Komputery zmieniły przemysł, ekonomię i codzienność niemal nie do poznania, dały wolność i ograniczyły ją, a potem otworzyły drogę do gwiazd. Internet, pomyślany początkowo jako połączenie między bazami militarnymi, rozprzestrzenił się po świecie w kilka lat, zrewolucjonizował system komunikacji i dostęp do wiedzy najbardziej od czasu wynalezienia czcionki. Automatyzacja sprawiła, że tradycyjne umiejętności stały się bezużyteczne, uraza, wrogość i desperacja stanęły obok nowego bogactwa i nowych nadziei.
„Sztuczną inteligencją” nazwano szczególne cechy najbardziej zaawansowanych systemów. Niektóre z nich zaprzęgnięto do jej ulepszania. Wkrótce wszystko wokół stało się zaawansowanym systemem.
Chłopiec stał się mężczyzną. Przez jakiś czas ryzykował życie na Ziemi, aż poleciał w kosmos tak, jak niegdyś marzył.
Maszyny rozwijały się dalej.

1

Wiele, wiele lat później Christian Brannock wspominał tamten dzień. W jakiś sposób był on zarówno końcem, jak i początkiem wszystkiego.
Nie dostrzegał tej zależności, dopóki nie przyjrzał się swojemu życiu i życiu-po-życiu jako całości. Do tego czasu funkcjonował wyłącznie tu i teraz. Zegar był nastawiony na czas północnoamerykański; w tej chwili Ziemia znajdowała się o jakieś sto milionów kilometrów dalej, a nad Clement Base panowała noc.
Powoli zbliżał się ranek. Pomiędzy jednym a drugim świtem planeta wykonywała 176 obrotów. Nie patrzył bezpośrednio na zalany słońcem krajobraz Merkurego. Przyciemniona szyba zmniejszała blask do znośnego poziomu. Po powierzchni planety przemieszczały się maszyny. Większość z nich była robotami o różnych poziomach autonomii. Jeden z nich był jednak czymś więcej.
Gimmick nie wiedział, czym jest ciemność. Pięćset kilometrów dalej Christian obserwował go za pomocą lasera, radaru i wzmocnionego światła gwiazd. Gdy jego korpus toczył się przez regolit wstrząsany lekkimi drganiami sejsmicznymi, Christian czuł je poprzez opuszki palców i metalowe wąsy, przez wszystkie sensory na bieżnikach. Smakował i wąchał przestrzeń przez migoczące promienie elektronów i cząstek atomowych. Elektronicznie wsłuchiwał się w szepty radioaktywnej skały dookoła, szum i kapanie kosmicznego deszczu. Dzięki czujnikom wewnętrznym cały czas, podświadomie, kontrolował równowagę, przepływy i potrzeby, podobnie jak robiły to nerwy i gruczoły w jego własnym ciele. Razem, on i Gimmick, robili obserwacje i podejmowali decyzje, jak mózg w jego czaszce; poruszali maszyną, jak mięśnie poruszały nim samym.
Porozumienie jednak nie było całkowite i doskonałe. Przekazywanie informacji przez satelitę, lub za pośrednictwem wież rozmieszczonych po drodze, nieuchronnie zmniejszało szerokość pasma i zniekształcało sygnał. Christian miał zaledwie mglistą świadomość swojego otoczenia, kozetki, na której leżał podłączony do sensorów i instrumentów, bezwonnego i chłodnego powietrza, odruchowych reakcji sprawiających, że czasem szarpał się w więzach. Kącikiem oka widział monitorującego wydarzenia Willema Schuytena przy panelu kontrolnym. To się rzadko przydaje, mętnie pomyślał Christian. Jednak stanowili zespół, a Merkury był pełen niewiadomych.
Półminutowe zakłócenie przerwało analizę danych. Kierunek badań wyglądał obiecująco i po chwili Gimmick ponownie ruszył w drogę. Christian całą swoją uwagę poświęcił tej scenie.
Niebo migotało i drżało, jego blask opadał łukiem aż po horyzont. Po ciemnej stronie teren był pełen kraterów i bezładnie porozrzucanych głazów. Spoglądając na każdy z nich, Christian mógł określić jego wiek w milionach lat, tak jak potrafił określić wiek osoby lub drzewa na Ziemi; wskazówek było mnóstwo, a dedukcja toczyła się podświadomie. Po prawej krajobraz zamykała skarpa ciągnąca się setkami kilometrów, wysoka na cztery tysiące metrów i wygięta jak mur biegnący wokół kuli ziemskiej. Christian-Gimmick uznał, że to coś więcej, niż tylko skała. Zauważył jakieś ślady i ruszył; mózg i komputer połączyły się, aby odczytać historię, opowieść o gigantycznym wypiętrzeniu wzdłuż linii pęknięcia skorupy, rozłupanej dawno temu, kiedy planeta stygła po swoich narodzinach.
Śledził rozciągające się przed nim możliwości.
Gimmick posuwał się na południowy zachód wzdłuż klifu i wracał w region bieguna, gdzie czekał Clement. Pod bieżnikiem chrzęściły kamienie; pod wpływem niskiej grawitacji i bez oporu powietrza, kurz unosił się i szybko opadał. Nie osiadał na robocie, jego korpus został odpowiednio zabezpieczony.
Tam, pomyślał Christian, tamta grań jest dobrym miejscem na postój. Rozejrzymy się. Delikatnie skręcili i podjechali bliżej szczytu. Wszędzie leżał gruz. Odłamki rozsunęły się w głębokie koleiny. Silniki zawyły. Zastanowił się nad wysunięciem sześciu nóg, ale uznał, że to nie jest konieczne.
Wierzchołek sterczał ostro sponad rumowiska, przypominał nieregularny, stumetrowy obelisk. Po drodze widział już inne, ale nie aż tak wielkie. Prawdopodobnie wyniosło go trzęsienie ziemi w erze fałdowania.
Zwizualizował go jako niemal gotowy do użycia rdzeń wieży transmisyjnej, część globalnej sieci zbierającej energię słoneczną przesyłaną na dzienną stronę Merkurego, by ekspediować ją potem do orbitalnych fabryk antymaterii – energię, która pośle w drogę pierwsze statki międzygwiezdne! Poczuł nagłe podniecenie.
Trzeba zrobić szybkie badanie struktury. Roboty później zmapują szczegóły. Dysk na końcu ramienia przylgnął ściśle do skały. Wibracje przechodzące przez kamień wróciły jak echo dawnych opowieści.
Skała stawiała opór.
Rozległ się grzmot i zapadła ciemność.


2
- Wat drommel? – wrzasnął Willem Schuyten. Przeszedł na angielski. – Co do diabła?
Spojrzał na twarz drugiego mężczyzny.
- Faktycznie, piekło.
- N… nie.
Christian Brannock, zabezpieczony przez system, nie mógł ruszyć ani rękami w obejmach, ani głową w hełmie. Jego głos zadrżał.
- Spokojnie. Nie przerywaj. Spróbuję się dowiedzieć, co się stało.
Willem skinął głową i skoncentrował się na swoich przyrządach. Zjadł zęby na sztucznej inteligencji i potrafił wyciągnąć wnioski z tych odczytów i obliczeń, które mogły łatwo umknąć laikowi.
Szok połączenia przeszedł przez Christiana z siłą morskiego przypływu, jak koszmar, ciemność, miażdżący ciężar, utrata mocy. Instynkt kazał mu wpaść w panikę; ciało walczyło z narzuconym bezruchem. Wreszcie jego umysł przylgnął do stałego punktu, którym był Gimmick. Razem próbowali zinterpretować strzępy informacji dostarczone przez czujniki.
Niepewne chwile rzeczywistości stawały się coraz bardziej i bardziej chaotyczne. W dodatku tak osłabły, że nie był w stanie określić, jaką mają formę.
Połączenie zawodziło. Lepiej będzie, jeśli zerwie je zupełnie i zacznie pracować. Christian nigdy nie wiedział, czy decyzja należała do niego, czy powstała również w zimnym, logicznym umyśle jego partnera. Nie wiedział, ani też nie chciał zgłębiać tej kwestii.
- Koniec – zachrypiał na głos.
- Koniec – powtórzył Willem.
Rzucił okiem na przyrządy pomiarowe, uznał, że natychmiastowe zerwanie połączenia jest bezpieczne pod względem neurologicznym i nacisnął odpowiedni guzik. Aktywowane głosem centrum komunikacyjne mogło zrobić to samo, ale dla bezpieczeństwa dodano czynnik ludzki. Lepiej potrafił określić, czego potrzebuje inny człowiek.
Wyłączyły się wszystkie kanały. Neurozłącza uwolniły Christiana. Leżał przez minutę oddychając ciężko, a potem usiadł. Willem stał nad nim ze szklanką wody. Christian opróżnił ją dwoma łykami.
- Dzięki – mruknął. – W ustach miałem sucho jak na pustyni.
- To strach – odparł jego towarzysz. – Widziałem twoje reakcje mimowolne. Chcesz tabletkę?
Christian uśmiechnął się bez rozbawienia.
- Naprawdę to chcę porządnego drinka. Ale nie mamy czasu. Tak, wezmę tabletkę.
Willem podał mu pigułkę. Zawsze były pod ręką, na wypadek, gdyby misja trwała nieoczekiwanie długo, albo wydarzyło się coś niespodziewanego, a operator nie mógł sobie pozwolić na odpoczynek.
- Nie mamy czasu, powiadasz? Chcesz powiedzieć, że wreszcie jest coś, co możemy zrobić?
Christian kiwnął głową.
- I to jak.
Stanął na nogi. Lek zaczął go uspokajać i pobudzać jednocześnie. Drżenie ustało, a jego głos nabrał siły.
- No! Mam nadzieję, że zdążę wziąć prysznic. Śmierdzę jak sześciotygodniowy trup, co?
Koszulkę miał ciemną od potu, pot błyszczał też na jego skórze.
Willem spojrzał na niego spode łba.
- Według moich monitorów maszyna jest w ruinie. Odbiornik jest mocno uszkodzony. Okresowo może przechowywać jakieś informacje, ale jednostka napędowa jest zepsuta. Wszystko, co mogło jakoś tam działać, już przestało. A rezerwa energii szybko topnieje.
- Gimmick jest nienaruszony.
Willem westchnął.
- Tak, najwyraźniej. To boli, co?
Często słyszał, że bardzo rozwinięte komputery i sieci neuronowe za sprawą programów i baz danych nazywano „mózgami”. Ludzie, którzy z nimi pracowali, jak Christian – jakkolwiek rzadko łączyło ich takie porozumienie jak z Gimmickiem – mieli skłonność do nadawania im imion i mówienia o ich dziwactwach tak, jak inni ludzie mówią o statku albo urządzeniu, które długo im służyło.
- Pewnie wolałbyś, aby zagłada była szybka i całkowita. Litościwa, że tak powiem. To jednak byłby dla ciebie znacznie większy szok.
- Wiem. Jakbym nagle zaczął umierać. Ale w taki sposób… mój Boże, człowieku, tam jest Gimmick, nie jakaś kupa zmiażdżonych blach, ale Gimmick! I zbliża się wschód słońca.
Willem westchnął.
- Właśnie. Masz jakiś pomysł, co się mogło stać?
Ostrożnie sformułowane pytanie, wymagało odpowiedzi w tym samym stylu. Christian nieco się rozluźnił.
- Badaliśmy zwyczajną grań. A ona nagle rozpadła się na wielkie kawałki. Pogrzebały Gimmicka – głos mu się zaostrzył. – Ciało, którego Gimmick używał. – Znów bez emocji. – Z osuwiska wystaje szczyt masztu transmisyjnego razem z talerzem. Odebrane informacje wskazują, że wewnętrzny pancerz ochronił mózg.
- Jesteś tego pewny? Mózg też może być w marnym stanie.
Christian potrząsnął głową.
- Nie. Uważasz, że nie wiedziałbym tego, nie czułbym? Tak samo wiedziałbym, gdybym sam miał wstrząs mózgu!
- W porządku. Ale sam wypadek – jak mogło dojść do zawału? Trzęsienie ziemi?
- Nie. – Pewnie odpowiedział Christian. W końcu, w pewien sposób, był przy tym. – Ani nie uderzenie meteorytu. Nasza sonda sejsmiczna musiała jakoś to wszystko naruszyć. Nie wiem, jakim sposobem. Wiesz, że nie ma wielkiej mocy. A Merkury jest geologicznie spokojny. Ta kupa skał stała niewzruszenie od… bo ja wiem? Trzech miliardów lat?
- W takim razie to fatalny zbieg okoliczności.
- Może. A może takie formy i kruchość są tu powszechne. Jak dużo wiemy? Po jaką cholerę jesteśmy na Merkurym? Eksploatujemy go intensywnie i coś takiego może się zdarzyć w każdej chwili.
Christian odetchnął głęboko i zmusił się do zachowania spokoju.
- Byłem z Gimmickiem połączony tylko powierzchownie. Nie ja mam pełną informację, jest w jego bazie danych. Jeśli nie wyciągniemy go przed wschodem słońca wszystko się upiecze i cały wysiłek pójdzie na marne.
- Pewnie tak. System termostatyczny jest zniszczony, a skały raczej nie stanowią dobrej ochrony przed promieniowaniem. – Willem położył rękę na ramieniu przyjaciela. – Przykro mi. Okropny pech. Pewnie gorszy dla ciebie, niż dla ekspedycji. Ten związek i wasze szczególne porozumienie, wszystko zniknęło. Będziesz musiał zacząć od początku, prawda?
Popatrzył na zmarszczki na twarzy, na szpakowate pasma w blond włosach Christiana.
- Chyba, że zdecydujesz się na zmianę zajęcia, albo po prostu na emeryturę. Przykro mi, Christian.
Odpowiedź padła natychmiast.
- Nie! Mamy jeszcze czas, żeby go wykopać, wyciągnąć z wraku i wrócić tutaj. Ale musimy się ruszać, mówię ci!
- Ja… obawiam się, że nie. Pozwól, że sprawdzę i upewnię się.
Willem wrócił do swoich klawiatur i odczytów. Christian pozostał na miejscu. Zacisnął pięści.
Po chwili cybernetyk spojrzał na niego.
- Nie. Zebrałem właśnie dane o aktualnych możliwościach.
Planetę badały samoprogramujące się roboty. Christian był tylko dodatkiem do maszyny, kosztownym ze względu na systemy podtrzymywania życia i wyposażenie, niezbędnym ze względu na szczególną sytuację wymagającą obecności organicznego mózgu.
- Pamiętasz, że roboty są porozrzucane po całej planecie? Najbliższy musiałby pokonać ogromny dystans. Żaden nie dotrze wystarczająco szybko.
Christian nieco się uspokoił.
- Tak sądziłem. Cóż, to nie jest szczególnie daleko stąd. Pojadę sam.

3

Wszyscy w Clement uznali ten pomysł za szaleństwo. Centralna sztuczna inteligencja przeprowadziła błyskawiczną kalkulację i zgodziła się z tym. Potencjalny zysk nie był wart ryzyka utraty sprzętu, nie wspominając już o ludzkim życiu. Komandor Gupta zabronił.
Christian Bannock nie zrezygnował. On i Gimmick pracowali w sposób doskonały, nieosiągalny dla pojedynczego człowieka albo samej maszyny. Opóźnienie spowodowane znalezieniem i sprowadzeniem na planetę zastępstwa, następnie czas spędzony na ponownym zbieraniu informacji, prawdopodobnie zrujnuje całe przedsięwzięcie, choćby tylko ze względu na dodatkowe koszty. Ponadto Christian, jako niezależny wykonawca miał dużą swobodę. W ramach ograniczeń, których, jak twierdził, nie przekraczał, w razie nagłego wypadku mógł zażądać wszystkiego, czego potrzebował.
Jego pośpiech i zdecydowanie pokonały ich opór. Dwie godziny później był w drodze.
Czekał. Pojazd prowadził się sam. Jego program zawierał mapę topograficzną, a satelity pomiarowe dostarczały niezbędnych detali. Śledząc trasę za pośrednictwem stacji komunikacyjnych, inteligencja w bazie od czasu do czasu zarządzała zmianę kursu, a to pozwalało uzyskać lepszą prędkość. Nie mógł też rozmawiać z towarzyszącym mu robotem. Nie skonstruowano go do myślenia, miał za to siłę i zręczność. Na miejscu jego działaniami pokieruje inteligencja. Tymczasem jego korpus zajmował kabinę przeznaczoną dla co najmniej trzech ludzi.
Poza tym było mu dość wygodnie. Bezwonne powietrze krążyło w zamkniętym obiegu. (Pamiętał jeszcze zapach kwiatów, sosnowych igieł i kobiecych włosów rozświetlonych słońcem). Temperatura zmieniała się nieznacznie – pozwalało to utrzymać czujność i było korzystne dla zdrowia. (Pamiętał plażę, spienione fale oceanu, chłodny wiatr na swojej twarzy, sól na wargach i ciepło bijące od nagrzanej wydmy.) Metal wokół niego brzęczał i drżał, pokład pod stopami kołysał się i podskakiwał, gdy pojazd gnał z pełną prędkością po kamienistym podłożu. Fotel, do którego był przypięty, łagodził większość wstrząsów, a te, których nie zdołał zamortyzować, w grawitacji Merkurego nie miały wielkiego znaczenia. W gruncie rzeczy ten ruch był dość uspokajający, jakby siedział w kołysce. (Pamiętał łódź wspinającą się na fale i nurkującą w dół, rumpel w ręce, żagiel na maszcie celującym w niebo.)
Dopadło go wyczerpanie. Zjadł i wypił coś, rozłożył siedzenie i zasnął. Miał dziwne sny. W jednym z nich spytał Gimmicka: „Czy ty kiedykolwiek marzysz? To znaczy wtedy, kiedy nie jesteśmy połączeni”, a robot odpowiedział: „ Nauczyłeś mnie tego.” A może to było jakieś wspomnienie? Spędzili razem ładnych parę lat i odwiedzili różne dziwne miejsca.
Obudził się odświeżony, pełen werwy, porozciągał mięśnie, skorzystał z toalety, zjadł jeszcze trochę zimnych racji i znów usiadł. Kiedy poprosił o podanie przewidywanego czasu dotarcia do celu, wehikuł płaskim głosem oznajmił „Około trzech godzin.”
Zmarszczył brwi. Nie miał zbyt wiele czasu przed wschodem słońca. Jednak wiedział o tym od początku, mógł tylko mieć nadzieję. A napuchnięty dysk słońca zajmie cały horyzont za mniej więcej piętnaście godzin.
Wyjrzał na zewnątrz. Siedząc w grubym pancerzu wehikułu niewiele mógł zobaczyć, ale elektronika tworzyła mu dobrą symulację. Nagle poczuł się tak, jakby dach pojazdu zniknął, a on sam siedział pod gołym niebem, nagi i niewrażliwy na temperaturę. Tak mógł postrzegać świat anioł.
Nie, tylko człowiek. Teraz nie dzielił ze swoim partnerem jego odczuć. Jednak przez chwilę zatracił się w tej wizji.
Na północy jaśniało coś w rodzaju świtu, w sąsiedztwie słońca światło zodiaku błyszczało mocniej. Wznosiło się nad skałami i kraterami jak ogromne, delikatnie perłowe skrzydło rozpływające się pośród gwiazd. Pas galaktyki, lodowa rzeka sięgająca po krańce świata przyćmiła je. Wszędzie lśniły i migotały gwiazdy, całymi tysiącami oblepiały czarne niebo. Choć Christian widywał je bardzo często, przez chwilę czuł, że jego wolny duch szybuje w górę, w majestacie ich wiecznej ciszy.
Zaskoczył go nagły błysk. Nisko nad północno-zachodnim zboczem pojawił się niebieski diament. Christian wpatrywał się w otaczający go złotawy pyłek. Ziemia, pomyślał, i jej księżyc. Dom.
Czy księżyc oświetla dziś niesiony wiatrem pył, prochy Ellen?
Wspomnienia dopadały go czasem bez ostrzeżenia. Już dawno wyleczył się z żalu. Miewał inne kobiety przed nią; miewał też kobiety po niej. Ale to dla niej zostawił kosmos i zajął się inżynierią na Ziemi. Nie chciał zostawiać jej na całe miesiące i lata, nawet kosmos nie był tego wart. Gdy umarła – roboty nie potrafiły zapobiec każdemu bezsensownemu wypadkowi – a on rozsypał zawartość urny na polach, które tak kochała, wrócił w kosmos. Ich syn był dorosły i już go nie potrzebował. Zajął się nową technologią łączenia człowieka z maszyną i rzadko wpadał z wizytą. Ale od czasu do czasu nachodziły go wspomnienia, a to nadal bolało.
Może tak było lepiej. Oczywiście chętnie płacił tę cenę. Mimo wszystko na Ziemi czuł się uwięziony. A gwiazdy…
Znów popatrzył w górę. Poczuł wielką tęsknotę. Przemierzył cały Układ Słoneczny. Czekał na niego wszechświat.
Z gniewem odsunął te uczucia. Nie chciał użalać się nad sobą. Człowiek dotrze do gwiazd, na pewno, ale to nie zdarzy się za jego życia, i nie będą to ludzie z krwi i kości, ale maszyny. Czujące, wrażliwe, niosące ze sobą całe dziedzictwo historii, ale nie do końca ludzkie.
Jej duch odszedł. W kabinie nagle stało się zbyt cicho.
Nie był sentymentalny. Jeśli chciał przetrwać, nie mógł sobie na to pozwolić. Jednak tępak pozbawiony emocji także nie przetrwa. To oznacza, że trzeba znaleźć sposób na wypełnienie pustego czasu – gry i programy komputerowe to za mało, trzeba zająć się czymkolwiek, nauką języka, kaligrafią, albo tworzeniem dzieł sztuki czy zgłębianiem filozofii. Christian Brannock śpiewał ballady, a kilka z nich sam skomponował.
Wziął ze sobą swoją gitarę. Dzięki optyce pojazdu nadal miał wrażenie, że jest na zewnątrz, ale pamiętał, gdzie jest instrument. Sięgnął i wyciągnął go. Pudło i struny zalśniły, kiedy położył gitarę na kolanach. Zagrał akord i zaczął śpiewać.
Kiedyś w naszych sercach
Rozpaliliśmy płomień
By ogrzać zmarznięte dłonie
I schylić się ku sobie
Pragniemy wciąż na nowo
Dotyku ciał i serc
Pewności, że już nigdy
Nie rozstaną się.

Nie. Przestał grać. Napisał tę piosenkę w czasach swojej młodości spędzonej na Ziemi, później bardzo spodobała się Ellen. Jakiś czas temu, już na Marsie, wrócił do niej. Śpiewając ją tutaj czuł, że to jakoś nie na miejscu.
Dlaczego miotał nim taki niepokój? Dlatego, że groziła mu utrata Gimmicka? Przecież Gimmick był tylko maszyną. No, może nie „tylko”…
Christian musiał się przygotować do pracy. Przeszedł do nieco starszego i bardziej sprośnego repertuaru.
W Amsterdamie była dziwka,
Co na imię miała Marta…


4

Korona słoneczna znajdowała się znacznie powyżej zbocza na północnym wschodzie. Jej opalizująca łuna przysłoniła światło gwiazd i rzucała słaby, pełen cieni poblask na pofałdowaną równinę. Purpurowy jęzor zapowiadał wyłaniający się dysk słońca. W innych miejscach nadal migotały gwiazdy. Ziemi nie było już widać. Zasłoniła ją skarpa.
Klif ciągnął się po horyzont, wypełniając niemal połowę nieba. Christian dobrze pamiętał krawędzie, iglice, stromizny, pasma minerałów, ślady po uderzeniach meteorytów powstałe przez miliardy lat. Widział je wraz z Gimmickiem. Teraz, dla jego niewspomaganych niczym oczu, wyżyny stanowiły tylko wielką ciemność.
Mógł sobie wyobrazić, że był frontem burzowym – z tego punktu widzenia kosmos nie jest ani niezmienny, ani spokojny, jest zatrważająco brutalny. Jego uwagę przyciągnęło gruzowisko u stóp zbocza, z którego wystawał tylko dysk anteny. Partner leżał tam, pod stertą kamieni. Nie potrafił ocenić rozmiaru uszkodzeń. Ponadto z powodu braku możliwości nawiązania połączenia, był odcięty od informacji. Jednakże inteligencja w Clement Base nie miała takich ograniczeń.
- Jesteś w kontakcie? – zapytał przez radio. – Co możesz nam powiedzieć?
Odpowiedział mu ciepły baryton. Mógł to być jakikolwiek głos, jednak zawsze był dźwięczny i ekspresyjny, jak głos człowieka.
- Niewiele więcej, niż przedtem. Robot nie odpowiada na wezwania. Najwyraźniej jego własne sygnały są zbyt słabe i zbyt zniekształcone, zapewne nie chce tracić energii na próby. Energii wewnętrznej ledwie wystarcza do podtrzymania funkcji obliczeniowych.
Innymi słowy Gimmick był przytomny, pomyślał Christian. Nie, zapędziłem się w antropomorfizację. A to nie jest naukowe podejście.
- Czy on wie, że tu jesteśmy?
- Być może odczytał ślady sejsmiczne, albo elektroniczne.
W spokojnym głosie inteligencji pojawił się naglący ton.
- Nie ociągajcie się, jeśli chcecie uratować jednostkę centralną.
Christian pomyślał o uwięzionym Gimmicku czekającym na ratunek, bądź śmierć. O Gimmicku mającym nadzieję, jak ludzie pogrzebani żywcem przez trzęsienie ziemi albo uwięzieni w zepsutym statku kosmicznym, który zboczył z kursu. Czy przypuszczenie, że Gimmick chce żyć, było aż tak nierealne?
- Jasne – odpowiedział. – Przejmij robota.
Zawahał się.
- Proszę.
Duża, na wpół ludzka maszyna drgnęła. Odwróciła się i wyszła z kabiny. Christian słyszał, jak sięga do zamka śluzy powietrznej, a po minucie rozległ się syk pomp opróżniających pomieszczenie z tlenu. Zobaczył, jak wychodzi na powierzchnię, w światło, stoi przez chwilę, podczas gdy inteligencja w Clement za pomocą sensorów bada otoczenie, po czym wspina się na osypisko. Spod jej stóp osuwały się odłamki i ześlizgiwały się w dół. Na Ziemi usłyszałby grzechot.
Nie mógł znieść bezczynności. Zaczął zbierać narzędzia, do których robot nie był przystosowany. Jednak korona słoneczna była coraz wyżej, ognisty jęzor powiększał się. Pomyślał, że może jego własna siła uczyni tę niewielką, ale jakże znaczącą różnicę.
Inteligencja to odnotowała.
- Nie rób tego – ostrzegła. – Już teraz narażasz się bardziej, niż trzeba.
- To ja jestem tu kapitanem.
Christian ruszył na tyły pojazdu.
Zatrzymał się przy śluzie. Z zestawu narządzi wybrał kilof i łopatę. W śluzie nałożył skafander kosmiczny i sprawdził wszystkie jego urządzenia z niemal bezmyślną rutyną wynikającą z długich lat praktyki. Niemal bezmyślną; jedno małe przeoczenie mogło skończyć się śmiercią. Maszyny były twardsze. Nic dziwnego, że to właśnie one polecą ku gwiazdom. Jak dotąd człowiek nie sprawdził się nawet na bardziej przyjaznych od gwiazd planetach.
W kombinezonie i z narzędziami ważył mniej, niż ważyło samo tylko jego ciało na Ziemi. Oczywiście inercja była taka sama, kogoś mniej doświadczonego mogło to wprowadzić w błąd.
Skierował się w stronę pokrytego gruzem zbocza. Od tej chwili poruszał się bardzo ostrożnie. Ze szczytu wzniesienia zobaczył niewyraźny zarys pojazdu, jego metalowe części były częściowo zacienione, a częściowo błyszczały w oleistym świetle. Gdyby zignorować szczegóły, wyglądał jak gigantyczna wersja Gimmicka, poza tym, że miał wyspecjalizowane kończyny, czujniki i pojemniki na próbki.
Do diabła z ciałami. Gimmick nosił wiele różnych ciał. Należało ocalić jego jedyny w swoim rodzaju hardware, oprogramowanie i bazę danych. Mózg. Umysł? Duszę? Tak czy inaczej, samego Gimmicka.
Robot pracował flegmatycznie. Wypustki jego czterech ramion obluzowywały i odrzucały kamienie. Często się zatrzymywał, słuchał wskazówek inteligencji, a potem znów ruszał. Christian wiedział, że robi to w imię efektywności i uważa, aby nie spowodować osunięcia gruzowiska. W porównaniu z maszyną, niezbyt jasno oceniał sytuację, miał też słabsze mięśnie. Jednak przy zachowaniu ostrożności mógł pomóc – chociaż trochę.
Po chwili spod kamieni zaczęło wyłaniać się ciężko uszkodzone ciało. Korona słoneczna była coraz wyżej.
Christian kopał. Zmęczył się bardzo szybko. Systemy skafandra kosmicznego nie nadążały; szyba hełmu zaparowała, a powietrze stało się gęste. Zaczęły mu drżeć ręce.
- Uspokój się – powiedział głos inteligencji. – Będziesz potrzebny do bardziej precyzyjnych działań.
Ustąpił. Podjął tym samym jedną z najtrudniejszych decyzji w swojej karierze.
Nad zboczem pojawił się skrawek słońca. Cienie nagle zrobiły się długie i ostre. Małe kratery wyglądały jak atole. Gwiazdy zniknęły.
Piętnaście godzin… przedtem przez ziemię przetoczy się słoneczny wiatr niosący deszcz promieniowania. Nadciągało mordercze gorąco. Ochronę przed nim dawał tylko pojazd.
- Byłoby rozsądniej, gdybyś zawrócił – powiedział głos.
- Wiem – odparł Christian. – Nie jestem rozsądny.
Robot pracował dalej.
Pojawiła się sekcja środkowa. Gdyby szyba kasku Christiana nie ciemniała automatycznie, odbite od niej światło oślepiłoby go. Ale wreszcie mógł się zabrać do pracy.
Promienie słoneczne były nieco rozproszone. Zasadniczo nadal panowała noc. Zestaw narzędzi przytroczony do pasa zawierał latarki i mini radary, ale często musiał działać na wyczucie, przez rękawice wzmacniające zmysł dotyku. Celem było otwarcie konkretnych osłon i odłączenie niezależnych jednostek, robota tak precyzyjna, jak operacja mózgu.
- Promieniowanie tła szybko rośnie – powiedziała inteligencja.
- Zamknij się – odpowiedział Christian. – Jestem zajęty.
Jakimś cudem uwolnił Gimmicka zanim którykolwiek z nich przyjął zbyt dużą dawkę promieni. Ujął jednostkę centralną w ramiona i zsunął się ze zbocza. Spod jego butów unosiły się chmury kurzu. Otworzyła się śluza. Przepchnął się przez nią, wspiął się do kabiny i zmęczony opadł na siedzenie. Serce waliło mu w piersi. Obezwładniające zmęczenie tłumiło radość ze zwycięstwa. Miał ochotę na zimne piwo. Albo lepiej na dwa, trzy, lub nawet cztery.
Robot poświęcił chwilę na oględziny zniszczonej maszyny i zbieranie próbek skały. Potem do niego dołączył. Nie mieli już powodu do pośpiechu.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.