» Fragmenty książek » Finch

Finch

Finch
Finch, przed drzwiami mieszkania, zdyszany po szybkim pokonaniu pięciu ciągów schodów. Wiadomość, którą przyniósł z posterunku, już umiera mu w dłoni. Czerwona smuga na wiotkim kółku zielonego grzybowego papieru, który kilka minut wcześniej skręcił się i zwilgotniał. Teraz musi tylko przejść przez drzwi oznaczone symbolem szarych kapeluszy.
Aleja Manzikerta numer 239, mieszkanie 525.
Przekroczenie progu to akt woli. Zawsze. Sięgnął po broń, po czym zmienił zdanie. Niektóre dni są gorsze od innych.
Nagłe wspomnienie jego partnera, Wyte’a, który powiedział mu, że się sprzedał, na co Finch odrzekł: „Nie mam na ten temat zdania”. Napisy na ścianie w jednym z miejsc zbrodni: Każdy jest kolaborantem. Każdy jest buntownikiem. Prawda zawarta w obu stwierdzeniach.
Gałka na drzwiach, zimna, ale ziarnista. Z lewej strony szorstka od jasnego zielonego grzyba.
Poci się pod kurtką, przez koszulę. Buty ciążą na nogach.
Zawsze w punkcie bez odwrotu, a jednak wraca.
Nie jestem detektywem. Nie jestem detektywem.
***
W środku wysoki blady mężczyzna ubrany na czarno stał w połowie korytarza i wpatrywał się w drzwi. Za nim mroczny pokój. Podniszczone łóżko. Pościel niewyraźnie bieląca się w cieniu. Chyba nikt tam nie spał od miesięcy. Zakurzona podłoga. Nawet zanim zaczął się spotykać z Sintrą, jego mieszkanie nie wyglądało tak źle.
Stronnik odwrócił się i zauważył Fincha.
– W tamtym pokoju niczego nie ma, Finch. Wszystko jest tutaj. – Wskazał drzwi. Wydobywało się zza nich światło, w którym skóra Stronnika połyskiwała w miejscach opanowanych przez malutkie zarodniki. Niesamowite lewe oko zdobiło posępną twarz. Bezustannie drgało. Poruszało się pod dziwnymi kątami. Źrenica jak niebieskie światło na dnie ciemnej studni. Grzybowy blask.
– Kim pan jest? – spytał Finch.
Stronnik zmarszczył brwi.
– Jestem...
Finch minął mężczyznę, nie słuchając odpowiedzi, z przyjemnością uderzając go ramieniem w pierś. Stronnik wszedł za nim, roztaczając wokół siebie słodką woń gnijącego mięsa.
Wszystko było złote, spokojne, niepoznawalne.
Oczy Fincha przyzwyczaiły się do światła wpadającego przez duże okno i wtedy zobaczył: salon, kuchnia. Sofa. Dwa drewniane krzesła. Mały stół, pusty wazon z motywem róży. Dwa ciała leżące na dywaniku obok sofy. Mężczyzna i szary kapelusz pozbawiony nóg.
Szef Fincha, Heretyk, stał na tle okna. Miał na sobie typową szarą szatę i kapelusz. Finch nigdy nie poznał prawdziwego imienia stwora. Seria mlaśnięć i gwizdów brzmiała jak „hekleretikalik”, więc Finch nazywał go „Heretykiem”. Bardzo rzadko widywał go w ciągu dnia.
– Finch – odezwał się Heretyk. – Gdzie jest Wyte? – Wilgotne dźwięki wydobywające się z jego krtani, które miały uchodzić za mowę, drażniły większość ludzi. Finch bardzo się starał udawać, że słyszy końcówki wszystkich wyrazów. Nauczył się tej sztuki w bólach.
– Wyte nie mógł przyjść. Jest zajęty.
Heretyk zmierzył go wzrokiem. W jego spojrzeniu kryło się pytanie. Finch odwrócił spojrzenie, unikając płynnych zielonych źrenic oraz żółci w miejscu, w którym powinna być biel. Wyte od dawna chorował. Finch wiedział na co, lecz wolał udawać, że nie wie. Nie chciał rozmawiać o tym z Heretykiem.
– Jak wygląda sytuacja? – spytał.
Heretyk się uśmiechnął: rzędy igiełek osadzonych w twarzy nieco przypominającej wgnieciony pysk rekina. Finch nie wiedział, czy to blaszki, czy zęby, ale wydawało się, że lekko drżą i oddychają. Wyte mówił, że kiedyś widział tam malutkie stworzenia. Za każdym razem nowy koszmar. Kolejne spotkanie, które będzie nawiedzało Fincha we śnie.
– Dwa ciała – odparł Heretyk.
– Dwa ciała?
– Dokładnie mówiąc, półtora – odezwał się Stronnik za plecami Fincha. Heretyk się roześmiał. Przypominało to odgłos wydawany przez duszonego psa.
– Czy ofiary tutaj mieszkały? – spytał Finch, choć już znał odpowiedź.
– Nie – odrzekł Stronnik. – Nie mieszkały.
Finch na chwilę odwrócił się ku Stronnikowi, po czym ponownie popatrzył na Heretyka.
Heretyk spojrzał na Stronnika, a ten zamilkł i zaczął snuć się po salonie, robiąc zdjęcia okiem.
– Nikt tutaj nie mieszkał – wyjaśnił Heretyk. – Według naszych dokumentów nikt nie mieszka tu już od ponad roku.
– Ciekawe – odparł Finch. Wcale go to nie ciekawiło. Nic go nie ciekawiło. Był zaniepokojony. Zwłaszcza tym, że Stronnik czuł się na tyle pewnie, by odpowiadać na pytania kierowane do Heretyka.
Zasłony wyblakły od słońca. Rozdarcia na sofie przypominały rany zadane nożem. Wazon wyglądał tak, jakby ktoś rozpalił w nim niewielki ogień. Rekwizyty sceniczne dla dwóch zgonów.
Czy to istotne, że okno jest otwarte? Z jakiegoś powodu nie chciał pytać, czy to jeden z nich je otworzył. Świeże powietrze z nutką słonego zapachu znad zatoki.
– Kto to zgłosił? – spytał Finch.
– W tym miejscu nastąpiło wyładowanie energii – odpowiedział Heretyk. – Poczuliśmy je. Potem kamery-spory to potwierdziły.
Wyładowanie energii? Jakiego rodzaju?
Finch próbował sobie wyobrazić rzędy żywych odbiorników ukrytych pod ziemią, długie na wiele mil, jeśli plotki były prawdziwe. Usiłujących przetwarzać tryliony obrazów z całego miasta. Czy to możliwe, by nadążały? Oto nadzieja każdego obywatela.
– Czy znacie... źródło? – spytał Finch. Nie był pewien, czy rozumie, o czym mówi Heretyk.
– Nie ma już po nim śladu. W mieszkaniu jest zimno. Są tylko te ciała.
„W czym może mi to pomóc?”, chciał zapytać.
Finch zazwyczaj prowadził dochodzenia w sprawie kradzieży, awantur domowych, nielegalnych zgromadzeń. Czasami przyglądał się działalności buntowników, ale gdy było trzeba, przekazywał śledztwo w ręce Stronników. Teraz chciał się upewnić, że nie musi tego robić. Dla dobra wszystkich.
Jeśli morderstwa, to tylko typowe. Zabójstwa w afekcie. Odwety. Tym razem sytuacja wyglądała inaczej. Jeśli to w ogóle morderstwo.
– Czy ktoś mieszka w sąsiednich mieszkaniach?
– Już nie – odpowiedział Stronnik. – Wszyscy się wynieśli, co ciekawe wkrótce po tym, jak ta dwójka... przybyła.
– Co oznacza, że wydali jakiś dźwięk. – Albo dźwięki.
– Gdy skończymy tutaj, przesłucham wszystkich, którzy pozostali w budynku – rzekł Stronnik.
Cóż to będzie dla nich za przyjemność.
A jednak Finch nie zgłosił się do tego zadania. Jeszcze nie. Może potem. To niewiele gorsze od domokrążnych przesłuchań w nieprzyjaznych miejscach. Wielu ludzi uważa, że jego zawód nie powinien istnieć.
– Co o tym myślisz, Finch? – spytał Heretyk z figlarną nutką w głosie. Delikatną, ale wystarczającą, by wychwycić niuans.
Myślę, że wszedłem tutaj dopiero kilka minut temu.
Ciała leżały jedno przy drugim obok sofy.
Finch zmarszczył brwi.
– Nigdy nie widziałem czegoś takiego.
Człowiek leżał na boku i wyciągał lewą dłoń ku dłoni szarego kapelusza. Szary kapelusz leżał twarzą do dołu z rękami rozłożonymi prostopadle do tułowia.
– To mógł być cudzoziemiec. Sądząc po ubraniu.
Mężczyzna miał czterdzieści pięć lub pięćdziesiąt lat, ciemnokasztanowe włosy, ciemne brwi oraz brodę, która najwyraźniej składała się z grzybowych kosmyków. To nie było nietypowe. W przeciwieństwie do jego ubrania. Miał na sobie niebieską koszulę, która dawno wyszła z mody. Dziwne obcisłe długie spodnie. Brudne czarne buty.
– Nie pochodził z miasta – orzekł Heretyk. Jego intonacja ponownie zirytowała Fincha. Stwierdzał fakt czy pytał?
Co mu chodzi po głowie?
Finch przykucnął obok ciał. Wyjął swój bezużyteczny długopis i bezużyteczny notatnik. Stronnik pochylił się nad nim, by zrobić zdjęcie.
Martwy szary kapelusz wyglądał tak samo jak każdy z jego pobratymców. Nie licząc jednego wyraźnego braku.
– Nie wiem, co spowodowało obrażenia u drugiej ofiary, proszę pana.
Nie wiem, co się stało z jego nogami.
– Kiedy się dowiemy, będziemy równie powściągliwi – odrzekł Heretyk.
Odsłonięty przekrój poprzeczny ciała rozciętego niemal dokładnie w pasie zafascynował Fincha. Prawie się zapominając, dźgnął tkankę długopisem.
Cięcie było tak czyste, tak precyzyjne, że nie dostrzegł żadnego rozdarcia. Żadnego krwotoku. Widział warstwy. Szarą. Żółtą. Zieloną. Ciemnoczerwony rdzeń. (Nie odważył się spytać: „Czy zawsze jest tak ciemny, czy dopiero po śmierci?”). Wewnątrz rdzenia zauważył zarys organów.
– Czy to... normalne? – spytał Finch Heretyka.
– Normalne?
– Chodzi mi o brak krwi, proszę pana – odparł Finch.
Finch wiedział, że szare kapelusze krwawią. Krew nie wypływała z nich strumieniem ani dużymi kroplami, nawet w przypadku głębokiego zranienia, lecz kapała jak woda z nieszczelnego kranu. Rany kłute goiły się niemal natychmiast. Zabicie szarego kapelusza wymagało wiele czasu i cierpliwości.
– Nie, to nie jest normalne. – Wilgotne ciało Heretyka znalazło się tuż przy nim. Jego zapach kojarzył się ze śmieciami i palonym szkłem. Przyprawiał Fincha o mdłości.
– Nic z tego nie jest normalne – wtrącił Stronnik, ale został zignorowany.
Finch podniósł wzrok na Heretyka. Z tej perspektywy widział blade podgardle na długiej szyi.
– Czy pan wie, kim... – Finch się zawahał. Szare kapelusze nie lubiły być nazywane „szarymi kapeluszami”, ale on nie potrafił wymówić słowa, którego same używały. Farseneeni czy fanaarcensitii? Stronnik krążył wokół nich, robiąc zdjęcia grzybowym okiem.
– Czy pan wie, kim on był? – spytał w końcu Finch, wskazując martwego szarego kapelusza.
Heretyk wydał z siebie taki odgłos, jakby coś pękło.
– Nie. Nie jest nam znany. Nie potrafimy go zobaczyć. – Finch rozumiał, że nie chodzi o zwykłe patrzenie przez okno.
– Czy próbowaliście...? – Nie potrafił dokończyć tego zdania. Było zbyt absurdalne. A zarazem przerażające. Czy próbowaliście zjeść trochę jego ciała, by odczytać wspomnienia?
Heretyk wystarczająco długo obracał się wśród ludzi, by odgadnąć, co Finch ma na myśli.
– Owszem. Nie odczytaliśmy niczego sensownego.
Finch na chwilę się rozluźnił. Zapomniał, że Heretyk może posłać jego, Sintrę i wszystkich, których zna, do obozów pracy.
– Skoro wy nie potrafiliście tego odcyfrować, to jak ja mam to zrobić?
Nagle zesztywniał. Richard Dorn, dobry glina, zadawał Heretykowi zbyt wiele pytań. Umierał dziewięć miesięcy.
W tym przypadku strzał w głowę.
Szary kapelusz tylko odrzekł:
– Może tobie bardziej się poszczęści dzięki świeżemu spojrzeniu.
Heretyk wyciągnął spod szaty woreczek i go otworzył. Finch podniósł się i stanął z boku, podczas gdy szary kapelusz posypywał oba ciała drobnym zielonym proszkiem. Finch mógłby to zrobić samemu, wykorzystując swój zapas, ale Heretykowi sprawiało to przyjemność. Z jakiegoś powodu.
– Wiesz, co robić – powiedział Heretyk.
Z czasem z głów obu ofiar wyłonią się bulwy pamięci. Czy aby fanaarcensitii zbytnio nie polegają na tym, co dla nich wygodne? Tylko grzyby, żadnych autopsji. Chociaż i tak brakuje specjalistów, którzy mogliby je przeprowadzać.
Finch ponownie poczuł mdłości.
– Ale ja jeszcze nigdy. Nie jestem szarym kapeluszem. To znaczy, nie należę do pana ludu.
– My nie gryziemy. – Niezwykłe oblicze przeciął jeszcze szerszy uśmiech. Znów rozległ się śmiech, tym razem gorszy.
Finch również się roześmiał, słabo.
– Zapisz wszystko, czego doświadczysz, niezależnie od tego, czy to zrozumiesz.
Na szczęście, Heretyk odwrócił wzrok.
– Szary kapelusz i człowiek. Zginęli w taki sposób. Musimy wszystkiego się dowiedzieć.
– Tak jest – odrzekł Finch, krzywiąc się.
Wyglądało na to, że Heretyk wziął to skrzywienie ust za uśmiech. Idąc do drzwi, poklepał Fincha po łokciu. Finch zadrżał. Szary kapelusz przypominał w dotyku mokre martwe liście, pozszywane i wypchane mięsem.
– Rano czekam na raport – rzekł Heretyk. – A potem na kolejne, Finch. – Znów ten śmiech.
Wreszcie odszedł. Połknęły go cienie w korytarzu, drzwi mieszkania otworzyły się i zamknęły.
Finch słyszał swój oddech. Płytki. Gwałtowne paniczne bębnienie serca. Motyle mrugnięcia Stronnika, który wciąż robił zdjęcia.
Wziął wdech. Drugi. Zamknął oczy.
Słoneczny dzień nad rzeką. Piknik z lunchem. Drzewo rzucające cień. Długa, chłodna trawa. Z Sintrą.
2
Żadnych widocznych ran postrzałowych ani kłutych. Żadnych tatuaży ani innych wzorów. Stękając z wysiłku, Finch na chwilę odwrócił mężczyznę, który wydawał się cięższy niż powinien. Ciepła skóra, twarde ciało. Widząc ułożenie rąk, Finch podejrzewał, że są złamane. Przebarwienie na krawędzi ust. Zaschnięta krew? Kiedy skończył, mężczyzna wrócił do poprzedniej pozycji, jakby spoczywał tak od stu lat.
Nie było sensu oglądać szarego kapelusza. Na ich skórze nie pozostawały żadne ślady, oparzenia ani rany kłute. Wszystko się zasklepiało. Poza tym, przyczyna śmierci była oczywista. Czyż nie? Jednakże Finch nie chciał zakładać morderstwa. Na razie.
Z czterech „morderstw”, które wydarzyły się w jego sektorze w minionym roku, dwa okazały się samobójstwami, a jedno zgonem z naturalnych przyczyn. Czwartą sprawę rozwiązano w ciągu jednego dnia.
Co innego zniknięcia.
Wstał. Popatrzył na układ ciał. Coś w nim było. Zupełnie jakby pozowali. Jakby ktoś ich ułożył. No i jeszcze szyja mężczyzny, na wpół ukryta pod kołnierzykiem koszuli. Czy kark został... skręcony? Trudno było cokolwiek stwierdzić w przypadku szarego kapelusza. Miał niemożliwie długą, gładką szarą szyję. (Czy to oznacza, że Heretyk jest stary, a ten tutaj młody?). Również wykręconą.
Finch zerknął na stary, uginający się sufit. Mniej więcej dziesięć stóp.
– Wygląda to tak – powiedział – jakby obaj spadli.
Czy właśnie ten odgłos usłyszeli sąsiedzi?
– Pierwsze ujęcie z kamery-spory pokazuje ich na podłodze – odezwał się Stronnik.
Finch zupełnie o nim zapomniał.
Odwrócił się i popatrzył na Stronnika. Ten odwzajemnił spojrzenie. Przy każdym mrugnięciu robił Finchowi zdjęcie.
– Mógłbym...
– Co? – odparł Stronnik. – Co mógłbyś?
Mógłbym wyrwać ci to oko gołymi rękami. Ta myśl go zaskoczyła.
– Wiesz co myślę? – rzekł Stronnik.
Finch stłumił irytację. Starał się pamiętać, że każdy ze Stronników ma nie więcej niż sześć lat. Zbuntowana młodzież, nieważne w jakim wieku. Wszyscy naturalnie bladzi. Albo uczynieni bladymi. Ludzie, którzy otrzymali grzybowe zastrzyki i którym się to spodobało, niech Truff ma ich w opiece. Czuli adrenalinowego kopa dzięki wzmocnionemu zmysłowi wzroku. Ulepszonemu za pomocą grzybowych narkotyków generowanych wewnątrz oka. Pompowanych do mózgu. W pewnym sensie oko przez cały czas spoglądało do ich wnętrza.
Nigdy się nie dowiem, co myślisz. Nawet za milion lat.
– Zgłosiłeś się na ochotnika – powiedział Finch, wskazując oko Stronnika. – To cię czyni szalonym. Dlatego nie zależy mi na poznaniu twojej opinii.
Stronnik zachichotał.
– Już to wszystko słyszałem. A ty nigdy się nie dowiesz, co tracisz... Ale oto, co myślę, niezależnie od tego, czy cię to interesuje. Ten mężczyzna tak naprawdę nie był człowiekiem. Nie w pełni. Akurat ja wiem, o czym mówię, czyż nie? I coś poszło nie tak. Być może oni nie zginęli tutaj, ale zostali... czy ja wiem... przeniesieni.
Finch obdarzył Stronnika długim spojrzeniem, po czym ponownie przyklęknął obok ciała mężczyzny. Druga część wypowiedzi Stronnika miała mniej sensu od pierwszej.
– Po prostu wykonuj swoją pracę.
Ja się zajmę swoją.
Stronnik zamilkł. Poczuł się dotknięty? Uwiódł go jakiś nowy obiekt do sfotografowania?
Fincha naprawdę to nie obchodziło. Coś przyciągnęło jego uwagę. Dwa palce lewej dłoni mężczyzny. Zaciśnięte. Pod paznokciami brud albo piasek. Finch uklęknął, pochylił się i podniósł dłoń trupa. Jej ciepłota go zaskoczyła, zielone spory już przenikały do wnętrza ciała. Odgiął palce. Zobaczył pognieciony kawałek papieru. Jego puls na chwilę przyśpieszył.
Zabrał papier. Puścił palce. Ręka opadła. Zasłonił kartkę swoim ciałem przed wzrokiem Stronnika.
Zwyczajny papier, nie grzybowy. Stary i poplamiony. Wyrwany z książki? Rozwinął go. Dwa słowa pośpiesznie zapisane czarnym atramentem: Nie zaginie. A poniżej jakiś bełkot, który wyglądał jak bellum omnium contra omnes. To całość czy część jakiejś dłuższej wiadomości?
Zdecydowanie wyrwany z książki. Na odwrocie wydrukowany fragment zdania: „może przynieść przyszłość, gdy przeszłość jest tak niejednoznaczna” oraz symbol, który wydał się Finchowi znajomy. Nie wiedział jednak, skąd mógłby go znać.

Schował karteczkę w bucie, zanim Stronnik zdążył zarejestrować, że Finch coś znalazł. Wstał. Wyjął rękawiczki z kieszeni kurtki i je włożył. Otworzył woreczek przy pasie.
Heretyk zapomniał o środku konserwującym, ale obwiniałby Fincha, gdyby nie dopilnowano tego obowiązku. Zwłoki nie przetrwają długo. Przed upływem czterdziestu ośmiu godzin już się nimi oddycha, gdy spory dopełnią dzieła.
Ostrożnie posypał oba trupy błękitnym proszkiem. Tym razem nie były to spory, ale malutkie zarodniki. Proszek przypominał zapachem dym z obozów na południu. Albo to obozy pachniały jak proszek. Wkładanie rękawiczek było bezcelowe, biorąc pod uwagę setki grzybowych toksyn i eksperymentów, które wypuszczono do atmosfery. Miliony latających kamer-spór. A jednak to zrobił.
Błękit zmieszany z zielenią. Zieleń zniknęła na jego oczach, skolonizowana przez błękit. Teraz obydwa ciała się nie rozłożą. Pozostaną w tym stanie, dopóki Finch nie wróci, by odczytać ich wspomnienia.
– ...I wiem, że nie chcesz zjeść ich wspomnień – odezwał się Stronnik za plecami Fincha. Triumfował.
Finch odbiegł myślami tak daleko, że przegapił pierwszą część jego wypowiedzi.
– To wszystko? – Miał ochotę się roześmiać.
Czy rozmawiali tak między sobą w koszarach obok obozów, gdzie szare kapelusze przetrzymywały ich w charakterze broni? Skąd wylewali się każdego dnia i każdej nocy jak czarne mrówki. Obserwatorzy, a zarazem ochroniarze.
– Boisz się zmiany – rzekł Stronnik. – Tego, że zostaniesz zmieniony. Dlatego mnie nienawidzisz.
Finch gwałtownie obrócił się w kuckach, kładąc dłoń na pistolecie. Popatrzył Stronnikowi w skażone oczy.
– To wszystko? – powtórzył. – Czy już skończyłeś robić zdjęcia?
Nie są potrzebne umiejętności, gdy każde mrugnięcie zapisuje obraz. Nie ma godności w bezustannym podglądactwie. To zdrada przeciwko własnemu rodzajowi. „To wypacza twoją prywatność” – powiedział kiedyś Wyte, zupełnie jakby coś o tym wiedział. „Stale jesteś zajęty. Nie chciałbym żyć w taki sposób”. A jednak Wyte teraz tak żył. Podobnie Finch. W pewnym sensie.
– Ja nigdy nie kończę – odparł Stronnik. – A jeśli zbroiłeś coś w przeszłości, to powinieneś się martwić. Pewnego dnia oni przeanalizują wszystkie nagrania. Może cię znajdą.
Najzabawniejsze jest to, Stronniku, że Heretyk już zna moją przeszłość. Przynajmniej jej większość. I gówno go ona obchodzi. To nie nim się przejmuję.
Chciał to powiedzieć, ale się powstrzymał. Rozpiął kaburę. Grzybowy pistolet drżał jak żywa istota. Mokry. Ociekający. Bezużyteczny przeciwko szarym kapeluszom. Bardzo użyteczny przeciwko Stronnikowi. Wciąż jesteś człowiekiem, choćbyś nie wiem jak dobrze udawał.
– Wypierdalaj stąd.
– Widzę wszystko – odparł Stronnik. – Wszystko.
– Tak – rzekł Finch – ale to nieuniknione, prawda?
Stronnik wbił wzrok w Fincha. Wydawało się, że chce coś powiedzieć. Ugryzł się w język, mocno. Wyszedł na korytarz i zatrzasnął za sobą drzwi.
Zostawiając Fincha samego ze zwłokami.
***
Teraz Finch widzi kruchość, którą nadała im śmierć. Dostrzega słabość. Widzi, że światło wykorzystuje ich w taki sam sposób jak jego. Podchodzi do okna. Spogląda na zniszczone oblicze Ambergris.
Niech to szlag, sześć lat i już niczego nie rozpoznaję.
Surowa błękitna zatoka, do której krwawi rzeka Moth. Wycięta w nicości. Pierwszą rzeczą, którą zrobiły szare kapelusze po Powstaniu, było zalanie Ambergris i zabicie tysięcy ludzi. Teraz miasto, poprzecinane kanałami, przypomina ciało topielca. Częściowo zbielałe, częściowo opuchnięte. Metal i kamień pełnią rolę mięsa. Niektóre miejsca wystają z wody, inne ledwie dotykają powierzchni.
Na pierwszym planie stoi rusztowanie otaczające dwie wysokie wieże, które budują szare kapelusze. Prowizoryczny most pontonowy prowadzi na sztuczną wyspę otaczającą podnóże budowli. Rusztowanie wznosi się na dwadzieścia stóp ponad najwyższą wieżę. Trudno ocenić, czy budowa dobiega końca, czy będzie trwała jeszcze sto lat. Olbrzymie masy zielonych grzybów tkwią na wierzchołkach. Sprawiają, że wieże wyglądają jakby były włochate, porośnięte futrem, zbudowane z krwi i kości. Zapach przywodzący na myśl olej, trociny i smażące się mięso. O zmroku każdego dnia szare kapelusze prowadzą robotników z obozów położonych na południe od miasta. Przez całą noc rozlegają się odgłosy walenia młotami i budowania. Szmaragdowe światła poruszają się jak powolne gwiazdy. Krzyczą ranni i karani. Za co? Nikt nie wie. Wzdłuż brzegu zatoki monstrualne grzybowe katedry pną się w górę pod osłoną ciemności, zastępując starą, znajomą architekturę. Krajobraz miasta przypomina poszarpaną ranę.
Dwadzieścia lat wojny domowej. Sześć lat szarych kapeluszy.
Po lewej stronie, na południowym zachodzie: smugi tłustego szarego dymu ponad odległym barwnym widowiskiem, jakie stanowi Kosa, wys­pa zbudowana z połączonych łodzi. Nora szpiegów. Schronienie desperatów i wyjętych spod prawa.
Poza Kosą sylwetki dwóch mieszkalnych kopuł zakrywających obozy dla internowanych. Przesłonięte przez dym, ukryte przez gruzy. Zbudowane nad doliną domów. Zbudowane na szczątkach wojskowych fabryk, które niegdyś pozwoliły dwóm wielkim spółkom handlowym, Domowi Hoegbottona oraz najeźdźcom – Domowi Frankwrithe’a i Lewdena – śnić o imperium i zniszczyć się nawzajem. A przy okazji także miasto. Finch walczył w oddziałach Hoegbottona. Dawno temu.
Pomiędzy kopułami ognisty zielony blask i minarety Dzielnicy Religijnej, gdzie mieszkają niedobitki rdzennych plemion. Adaptują się. Trudzą. Skazane na zagładę. Finch widzi odsłonięty krater na szczycie Katedry Truffidiańskiej. Roztrzaskana. Wszystkie modlitwy uwolnione. Nic nie pozostało.
Po prawej stronie, na północnym brzegu: Strefa Hoegbottona i Frank­writhe’a. Olbrzymie kosmyki czerwonawo-pomarańczowego grzyba przecinają skały ciągnące się wzdłuż wody. Zielona mgiełka przesłania widok na to, co mogło pozostać na północnym brzegu. Sześć lat temu SHF ograniczała się do północnej części Ambergris: była dzika, owszem, ale nieskażona. Potem, pod wpływem ustawicznych ataków szarych ­kapeluszy, armia buntowników wycofała się na obecnie zajmowane pozycje. Zabrali ze sobą tyle ciężkiego opancerzenia, amunicji i dział, nie wspominając o dwudziestu tysiącach żołnierzy, że Finchowi trudno uwierzyć, by to wszystko mogło po prostu zniknąć albo rozpaść się w proch. A jednak wygląda na to, że tak się stało. Ludzie weszli, a szare kapelusze utworzyły wokół nich Strefę. Tylko tak zwana Błękitna Dama, która dowodziła buntownikami, oraz kilku jej żołnierzy wymknęli się z pułapki.
Kiedyś SHF rozrastała się każdego dnia. Obecnie przestała rosnąć i zajmuje powierzchnię mniej więcej dziesięciu mil kwadratowych. Niemal wszyscy mieszkańcy mogą ją zobaczyć. Ale to nic nie daje. „Czy buntownicy powrócą?”, pyta każdy, nawet teraz. Kiedy wiatr dziwacznie wieje – zmieniając kierunek bez powodu – duże cząsteczki połyskujące pomarańczowo, fioletowo i niebiesko dryfują z północy ponad zatoką do Ambergris. Nawet szare kapelusze nie wchodzą do SHF, chyba że z czyjegoś upoważnienia. Teoria głosi, że pozwalają, by niedobitki buntowników włóczyły się w toksycznej grzybowej zupie. To niemal jak kolejny obóz, bez płotów i strażników.
Tylko że z SHF nikt nie wychodzi.
Za wieżami, za zatoką, drugi brzeg rzeki Moth. Odległy. Nieosiągalny. Jeszcze dalej, choć Finch ich nie widzi, a jedynie wyczuwa: wschodnie rubieże imperium Kalifa, Wspólnota Stockton na południu, Protektorat Morrow na północy. Pomiędzy nimi a Finchem: strefy bezpieczeństwa. Blokady. Ustawiają je sąsiednie kraje. Wszystkie trzy równie zdeterminowane jak szare kapelusze, by nikt nie wydostał się z Ambergris. Choć jednocześnie wysyłają swych szpiegów, którzy wykradają tajemnice miasta.
Finch odwraca się od okna. Czuje smutek, chłód i lęk. Zwłaszcza patrząc na wieże. Co się stanie, gdy szare kapelusze dokończą budowę?
Taki widok może doprowadzić człowieka do szaleństwa.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Zrodzony
Postapo bez pazura
- recenzja
Wywiad z Jeffem VanderMeerem
Uważam się za socjalistę
Finch - Jeff VanderMeer
W Ambergris wszyscy giną
- recenzja
W Kalabrii
Magiczny drobiazg
- recenzja
Luna: Nów
Uważaj którędy chodzisz
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.