Zaprezentujemy Wam kilka różnych opinii na ten sam temat, którym - w naszej pierwszej, premierowej edycji
Felietoników - są trofea z Playstation 3 i achievementy z Xboxa.
Jakie jest Wasze zdanie na temat wirtualnych pucharków?
Wpiszcie je w komentarzu – macie czas do kolejnego wydania cyklu – a najciekawszą opinię nagrodzimy 15 punktami!
Gonz
Próbując wytłumaczyć paru niezwiązanym z konsolami osobom, o co chodzi z achievementami, musiałem zwykle odpowiadać na pytanie "a co potem można kupić za te punkty...?" No właśnie. Nic. Nabijamy je dla sportu, żeby się pochwalić, i jest to – jak to ładnie ujął kolega – e-penisiarstwo . Mam więcej punktów niż paru znajomych, bo siedzę na Xboxie dość długo. Paru innych ma więcej trofeów niż ja, ale za to ja zebrałem wszystkie "znajdźki" z inFamous. Kto jest bardziej męski? Oczywiście, że ja!
Pomijając aspekt zbierania zbędnych punktów i brylowania w środowisku okrągłym, pięciocyfrowym gamescorem albo wysokim levelem, osiągnięcia zwiększają żywotność gier i to w dość ciekawy sposób. Parokrotnie po skończeniu gry powtarzałem niektóre poziomy, żeby nabić co bardziej wchodzące na ambicję zadania. To wciąga. Gry to zabawa, ale też pokonywanie pewnych wyzwań, od początku aż do zakończenia rozgrywki. Trofea i acziki to wyzwania bonusowe, koło których hardkorowcy raczej nie potrafią przejść obojętnie. Tu przecież nie chodzi nawet o punkty, a o udowodnienie sobie (i innym), że autorzy gier nie wymyślili jeszcze dla nas nic, z czym byśmy sobie nie poradzili.
Gorzej, gdy autorzy mają niewiele więcej do wymyślenia poza zgrabną listą wyzwań – takie uczucie miałem grając w pierwszego Crackdowna . Pusta gra, nudny gameplay, powtarzalne, a w dodatku nieliczne misje. Sianie demolki na czas czy szukanie pokitranych orbów dawało dużo więcej frajdy niż ostrzeliwanie kolejnych mafijnych bossów. Podobnie zresztą czułem się grając w zupełnie obojętne mi Dead Rising . Jaki z tego wniosek? Wyzwania potrafią czasem uratować kiepską, bądź nie trafiającą do nas grę, wprowadzając w nudną rozgrywkę to "coś" . W końcu lubimy nie tylko kończyć gry, ale robić to z klasą, łapiąc po drodze zestaw odznaczeń za szczególne zasługi.
Może punkty są dla wielu osób dziecinadą, ale jednak coś w nich jest. Najlepszym dowodem jest chyba wprowadzenie trofeów przez Sony jako odpowiedzi na achievementy. Posiadacze Playstation drwili wcześniej z łapiących zbędne punkty xboxiarzy i co? Obecnie można poczytać pełne zachwytu wypowiedzi Panów Redaktorów poczytnych serwisów, że wolą pomysł Sony, bo zupełnie nie ogarniają systemu punktacji. Kuriozalna wypowiedź, a w dodatku dolewająca oliwy do "fanbojskiego" ognia. Cóż za różnica, który system? I tak chodzi tylko i wyłącznie o brylowanie w społeczności zaliczeniem ambitnych wyzwań...
Canela
Kiedy po raz pierwszy uruchomiłam swoje Playstation, nie miałam pojęcia jak i po co. Jednak już włączenie pierwszej gry i charakterystyczny dźwięk, towarzyszący zdobyciu trofeum, napełnił mnie zrozumieniem, a na mych ustach wykwitł uśmiech prawdziwego łowcy.
Nie potrafię zrozumieć opinii, że trofea przeszkadzają w cieszeniu się grą i są jedynie zbędnym bajerem. Powiedźcie to myśliwemu, który w pocie czoła impregnuje i ściera kurz z wiszącej nad kominkiem głowy niedźwiedzia! Bądźmy szczerzy – PS-owe pucharki przemawiają do najstarszych instynktów, budząc w nas prehistoryczny zew polującego na mamuty neandertalczyka… Człowiek, od chwili gdy uznał, że zbieranie jagód za bardzo brudzi ręce, postanowił zostać łowcą – a co za tym idzie – zdobywcą trofeów. Przecież nie możemy uciekać przed swoją historią!
Inną sprawą jest stopień ich trudności. Zdobywanie odznaczeń za to, że się włoży płytę do czytnika (a są i takie) lub w nagrodę za przejście tutoriala (to już powszechna praktyka) jest jak wieszanie nad kominkiem głowy świnki morskiej swojego dziecka . W moim mniemaniu trofea powinny być uhonorowaniem iście epickich wyczynów – lecz wtedy zapewne okazałoby się, że większość graczy nadaje się jedynie do zbierania jagód…
Neishin
Kiedy Microsoft wprowadził achievementy na swoją konsolę, zupełnie się tym nie przejąłem. Bo niby czemu miałbym? W końcu Xboxa nie posiadałem (i wciąż nie posiadam). Dodatkowo podobny system wprowadził Blizzard w World of Warcraft , w którego okazjonalnie pogrywam i wielkiego wrażenia to na mnie nie wywarło. Fajny dodatek i tyle. Tak myślałem do momentu, aż Sony nie postanowiło skopiować poczynań swojego konkurenta. Wtedy wpadłem.
Trofea mają dwie strony. Zachęcają do przykładania większej uwagi na to, co robię w grze. Zmuszają, żebym zagrał ponownie, bo coś pominąłem lub dopiero po pierwszym przejściu odblokowała się możliwość zdobycia kolejnych trofeów. Jest to świetny pomysł na podbicie "regrywalności". Drugą stroną medalu jest jednak wybicie się z immersji, oczywiście w grach, gdzie jest to możliwe. Lubię zanurzyć się w klimat gry, napawać tym, co przygotowali dla mnie twórcy. Trofea, czy raczej moja ochota, by je zgarniać, straszliwie w tym przeszkadzają. Cały czas myślę bardziej o tym, w jaki sposób zdobyć kolejne punkciki, a nie o tym, jak bardziej cieszyć się samą grą – fabułą, grafiką, rozwiązaniami w mechanice rozgrywki.
Trofea uzależniają. Straszliwie. Obecnie ciężko mi się przemóc, żeby zagrać w grę bez nich (Wii stoi odłogiem głównie z braku gier, ale te kilka, które czekają na rozegranie, nie mogą się przepchnąć w kolejce na pierwsze miejsca, bo zawsze jest coś na PS3). Podobnie mam z grami na konsolę Sony, które Trofeów nie mają – sztandarowym przykładem jest tu Valkiria Chronicles , gra, która sama w sobie jest naprawdę fajnym kawałkiem kodu, ale zawsze znajdą się jakieś nowości. I trofea do pozbierania.
Gdybym miał wybrać, czy trofea miałyby zniknąć z konsol, czy je zostawić, to jednak postawiłbym na drugą opcję. Dają za dużo przyjemności, by z nich zrezygnować.
Jakub Ćwiek
Pamiętam dobrze mój pierwszy raz. Wydarzyło się to przy Gears of War , zadyma na pół ściany, pokój aż drży od kakofonicznego miksu dźwięków z gry i ostrych riffów Metalliki. Sąsiad wali w ścianę, kumple krzyczą "dawaj!" , a ja ściskam w spoconych łapkach pada i pracuję intensywnie nad kontuzjami obu kciuków i palców wskazujących.
I nagle łup! Komunikat!
Oczywiście nie czytam, jeszcze mnie nie pogięło. Ode mnie zależy życie oddziału, to nie czas na kwadrans z lekturą! Ale myślę sobie: zarobiłem poziom albo nową spluwę.
A tu, wyobraźcie sobie, nic z tych rzeczy. To achievement!
Serio, długo zajęło mi zrozumienie, o co właściwie z nimi chodzi. Nie załapałem się wiekowo na zbieranie karteczek z segregatorów, co najwyżej komiksy z gumy Donald czy karteczki z samochodami z gum Turbo. Te gadżety były jednak po coś – historyjki z kaczorem bez gaci czytałem, a samochodami graliśmy w taką grę typu kto ma naj... (facet bowiem jest facetem niezależnie od wieku). A po co są achievementy? Znaczy oprócz napędzania growego wyścigu szczurów.
Może i jestem uprzedzony za sprawą tak bolesnego pierwszego razu – tak, żartownisie, kojarzcie to sobie jak chcecie – ale dla mnie konsola jest do zabawy i miłego spędzenia wieczoru. Achievementy są gonitwą dla gonitwy, wyścigiem bez celu czy też, że nawiążę do tego co wcześniej, karteczkami z gum Turbo bez samochodowych statystyk. Kompletnie nie dla mnie.
Zaloguj się , aby wyłączyć tę reklamę