» Blog » Dzieje rękopisu #01 - będziesz żył w celi b(r)acie
19-09-2012 09:20

Dzieje rękopisu #01 - będziesz żył w celi b(r)acie

W działach: książki, rpg | Odsłony: 130

Dzieje rękopisu #01 - będziesz żył w celi b(r)acie
Hej! Przygotowując tekst poświęcony zasadniczo tradycji rękopiśmiennej i związanymi z nią motywami zdatnymi do wykorzystania w grach fabularnych stwierdziłem, że robi się on dość długi. Stąd decyzja o podzieleniu go i publikacji w postaci minicyklu notek blogowych. Pierwszy wpis będzie czystko akademicki - postaram się możliwie zwięźle i ciekawie przedstawić rzeczywiste dzieje rękopisów, zaś erpegowy użytek zrobimy z tego w kolejnych notkach. Jeżeli nie zaznaczono inaczej informacje ogólne dotyczą cywilizacji grecko-rzymskiej i średniowiecznej Europy. Do dzieła!

Stare książki mają niezliczone oblicza: manuskrypty, inkunabuły, starodruki, wolumeny, zwoje, kodeksy, foliały, tabliczki, papirusy, pergaminy. Wszystkie nęcą, wszystkie wabią, skrywają tajemnice. Przykryte mrokiem historii, rzadko wykorzystywane na sesjach. Tymczasem dziedzina wiedzy zwana krytyką tekstu, która bada konsekwencje transmisji dzieła na przestrzeni dziejów, wspierana przez takie nauki, jak paleografia, czy kodykologia, może być źródłem wielu ciekawych i pouczających motywów, nadających się do wykorzystania w grach fabularnych. W szczególności, gdy chodzi o dzieła mające długą tradycję rękopiśmienną albo nawet ustną, jak było w przypadku Iliady, czy Odysei.

Sięgając po współczesne wydanie homerowego eposu czy sofoklesowego dramatu, rzadko zastanawiamy się, ile czytany tekst ma wspólnego z oryginalnym dziełem powstałym, jak by nie patrzeć, grubo ponad dwa millenia temu. Skąd polski wydawca, tudzież tłumacz, wytrzasnął oryginał do tłumaczenia? Czy to możliwe, że do naszych czasów dotrwały rękopisy podpisane przez Sofoklesa, bądź "autoryzowane" przez Homera? Odpowiedź brzmi: nie. W teorii może i tak, fakty są jednak bezlitosne: z całej spuścizny starożytnej Grecji i Rzymu do naszych czasów nie zachował się żaden tekst spisany ręką autora, bądź przez niego podyktowany. Żaden.


Nośnik tekstu

Jednym z powodu zaginięcia oryginałów była bez wątpienia licha trwałość większości stosowanych przed wiekami nośników, nie wystarczająca dla przetrwania tysięcy lat cywilizacyjnej zawieruchy. Do pewnego momentu najpopularniejszym nośnikiem dłuższych tekstów był papirus, z biegiem czasu ustępując pergaminowi. Oba przeznaczone były do korzystania w dłuższej perspektywie czasowej, w odróżnieniu od na przykład tabliczek woskowych, używanych raczej w charakterze podręcznego notatnika, czy kory drzewnej (lipa, brzoza), od której trudno wymagać nadzwyczajnej wytrzymałości, podobnie jak od stosowanych w Indiach liści palmowych.

Do pierwszej kategorii można jeszcze zaliczyć wstęgi jedwabiu, deseczki bambusowe (Chiny), haft na tkaninie (Partowie), deszczułki z drewna (lipa, buk), tabliczki gliniane albo ołowiane, czy nawet skorupy naczyń glinianych. Większość z nich, podobnie jak wymienione w poprzednim akapicie, to jednak niebywale łatwopalny materiał, a przecież w dawnych czasach pożary były częstsze (skutkiem powszechności źródeł światła typu świeca, kaganek, lampa oliwna) a ogień bardziej żarłoczny (w sensie trudniejszy do ugaszenia ze względu na stan techniki). Owszem, tabliczki ołowiane, czy gliniane, nie mówiąc o kamiennych tablicach, nie musiały tak bardzo obawiać się tego żywiołu, jednak ze względu na nieporęczność miały raczej inne zastosowania i w zasadzie nie utrwalano na nich dłuższych tekstów (a już na pewno nie robił tego sam autor). Podobnie sprawa się ma z kośćmi, czy skorupami żółwimi, które stosowano do utrwalania inskrypcji wotywnych i wróżebnych.

Oprócz wspomnianej na początku trwałości, zachowaniu rękopisów utrwalonych na papirusie czy pergaminie nie sprzyjał fakt, że nośniki te były niezwykle cenne. Skutkiem tego bywało, że pierwotnie zapisany tekst był wydrapywany, żeby zrobić miejsce nowemu. Tak wykorzystany nośnik nazywamy palimpsestem. Wprawdzie dzisiaj potrafimy odczytywać nawet podwójne palimpsesty, ale kiedyś było to niemożliwe - jeśli lepszy tekst został wydrapany i zastąpiony gorszym, to w czasach wojny, zamieszek czy innych niepokojów miał większe szanse spłonąć, gdyż podczas plądrowania biblioteki pies z kulawą nogą się nim nie interesował.

Nie można zapomnieć jeszcze o jednym, do pewnego momentu bardzo ważnym, później stosowanym incydentalnie nośnikiem tekstu, jakim była... pamięć. Trudno nam dzisiaj sobie wyobrazić, o ile lepszą pamięcią musieli dysponować ludzie, którzy ze względów technologicznych przez całe swoje życie mogli polegać niemal tylko na niej - nie mając oparcia w notatnikach, organizerach, komputerach, internetach, wreszcie książkach dostępnych na wyciągnięcie ręki i pod każdą postacią. Może więc przeceniamy możliwości naszych przodków? Niech zatem przemówi reguła skryptorium średniowiecznego klasztoru w Studion: "Jeśli ktoś będzie zapamiętywał to, co napisane w księdze, z której przepisuje, i przepisywał z pamięci (sic!), pozostanie w odosobnieniu na 3 dni."


Mądry a głupi kopista

Jak wyżej wspomniano, ani jedno dzieło wywodzące się ze starożytności grecko-rzymskiej nie dotrwało do naszych czasów w postaci rękopisu autora. Teksty, którymi dziś dysponujemy i na podstawie których przygotowywane są wydania oryginałów, bądź tłumaczeń, są - w pewnym uproszczeniu - entą kopią entej kopii, przez wieki sporządzanych ręcznie przez skrybów, czy też kopistów - często nawet niespecjalnie wykwalifikowanych - na przykład krewnych i znajomych autora (w przypadku najstarszych kopii).

Ideałem był tak zwany głupi kopista - język znał piąte przez dziesiąte, albo wręcz wcale, a przede wszystkim nie miał ambicji: starał się przepisać wszystko wiernie, co do joty (jeśli to była greka, to dosłownie!). Taki kopista, jeśli był bardzo uważny popełniał ledwie kilka błędów na stronę (bądź jej odpowiednik). Czasem "zjadł" kilka linijek, innym razem niechcący wciągnął scholion, czy też glossę do tekstu, najczęściej popełniał rozmaite literówki. Jednym słowem za dużo szkód nie narobił.

Natomiast mądry kopista, to zmora filologa. Wydawało się takiemu, że zna świetnie język i zjadł wszystkie rozumy. Skutkiem tego ingerował tekst w przekonaniu, że poprawia błędy popełnione przez wcześniejszych kopistów. Pół biedy, jeśli miał rację - gorzej, jeśli zmieniał oryginalne brzmienie tekstu. Rzadko przy tym bywał łaskaw wyróżnić swoje pomysły - w zdecydowanej większości przypadków po prostu zmieniał tekst bez śladu. To nie wszystko - jeśli kopista był wyjątkowy zarozumiały, to trafiwszy na niewielką lakunę (patrz niżej), gotów był uzupełnić treść dzieła własnymi słowami, by zachować ciągłość tekstu, zamiast uczciwie zaznaczyć ubytek i jego wielkość.

Trudności z odczytaniem

Kolejnym aspektem, który warto poruszyć jest sposób zapisu tekstu. Można sobie wyobrazić, że kopiowanie rękopisów było niczym odpisywanie wypracowania w szkole. Nic bardziej mylnego - w dawnych czasach reguły pisania był znacznie słabiej ustandaryzowane, niż obecnie a ponadto, dla oszczędności miejsca, stosowano wiele zabiegów dodatkowo utrudniających odczytanie.

Przykładowo do pewnego momentu powszechne było zapisywanie tekstu w sposób ciągły, bez wyróżniania wielkości liter, bez lub ze szczątkową interpunkcją. To jednak nie wszystko: teksty greckie do pewnego momentu zapisywano naprzemiennie od lewej do prawej i od prawej do lewej. Mianowicie gdy skryba dochodził do brzegu papirusu, schodził linijkę niżej (często w pół słowa), po czym kontynuował swoją pracę pisząc w drugą stronę, czyli stawiając znaki w odwrotnej kolejności względem poprzedniego wiersza. Nazywano to bustrofedonem.

Innym sposobem na zaoszczędzenie miejsca były abrewiacje (czyli skróty - często jako połączenie pierwszej i ostatniej litery słowa z poziomą kreską nad nimi; dość powszechnie stosowane dla tzw. nomina sacra) oraz ligatury (zapis dwóch lub więcej liter w postaci jednego znaku, np. zamiast "fi" samo "f" z pogrubioną na podobieństwo kropki od "i" kulką na końcu), czy nawet ideogramy (rysunki wyrażające pojęcia). Stosowane niekonsekwentnie, na potrzeby chwili, bez ładu i składu potrafiły znacznie utrudnić prawidłowe odczytanie tekstu.


Należy pamiętać, że kopista pracował często z niekompletnym rękopisem. Jeśli to był sczytany zwój, to często miał zniszczony początek lub koniec. Zazwyczaj nie przewijano zwoju po przeczytaniu, stąd, utrzymujący się  siłą przyzwyczajenia nawet po upowszechnieniu kodeksów, zwyczaj umieszczania danych typu personalia autora, skryby, czy tytułu dzieła na końcu zwoju. Przystępując zatem do czytania trzeba go było najpierw przewinąć do początku.

Nośnik bywał też zaplamiony, nadpalony, podziurawiony, pogryziony, nadpleśniały, porwany czy w inny sposób wybrakowany ze szkodą dla tekstu. Tego typu problemy (a także nieuwaga kopisty, którego wzrok często przeskakiwał kilka linijek) bywały przyczyną tzw. lakun, czyli ubytków, o ile skryba nie dysponował inną kopią, za pomocą której mógłby uzupełnić brakujący fragment. Dobrą praktyką było oznaczenie takiego miejsca w tekście, ale taka informacja szybko i łatwo ginęła w toku dalszej transmisji. O typach, którzy nie uznawali za stosowne oznaczyć własnej tyleż radosnej, co szkodliwej dla oryginału twórczości, pisałem wyżej.

Inne źródła błędów

Niebezpieczeństwem, na które tym razem nieco bardziej narażony był głupi kopista, było wciąganie scholiów, czy innych marginaliów do tekstu. Znany też jest przypadek skryby, który tak bezmyślnie przepisywał przemieszany tekst Jamblicha zawierający naniesione odniesienia porządkujące przemieszane ustępy, że się zapętlił. Gdy dochodził do odnośnika, nakazującego cofnąć się, czynił to, aby - cały czas kontynuując przepisywanie - znowu dojść do tego samego miejsca i znowu się cofnąć. Sekwencję powtórzył wiele razy nim tknęło go, że coś jest nie tak.

Źródłem błędów bywały także renowacje rękopisów. Wyglądało to tak, że z uszkodzonego rękopisu wybierano części dobrze zachowane i uzupełniano resztę. Łatwo przy tym o niefortunne połączenie różnych, odległych od siebie wersji tekstu, albo dodanie tekstu uzupełniającego, lecz nieautentycznego, np. dostępnej skądinąd parafrazy.

Dla niektórych ciekawostką może być fakt, że w czasach antycznych nie istniało pojęcie "plagiatu". Wykorzystywanie cudzych tekstów nie podlegało żadnym ograniczeniom - czy to formalnym, czy to wynikającym ze społecznej dezaprobaty. Swobodne podejście obejmowało również tłumaczenia. Stąd do starożytnych tłumaczeń zaginionych oryginałów należy podchodzić z dużą dozą ostrożności. A niejeden grecki tekst przetrwał do naszych czasów wyłącznie w tłumaczeniu łacińskim, bądź arabskim.

Ogólna prawidłowość jest taka, że lectio difficilior była w tradycji wypierana przez lectio facilior. A mówiąc  nieco bardziej po ludzku: w przypadku istnienia różnic w równoległych tradycjach danego tekstu, wersja trudniejsza poszczególnych fragmentów ustępowała wersji łatwiejszej. I to pomimo, że z dużą dozą prawdopodobieństwa była bliższa oryginałowi. Niestety znajomość klasycznej łaciny i greki, wraz z upływem i barbaryzacją czasów, mocno słabła, stąd warianty nierozumiane często uznawane były niesłusznie za zepsute i narażone na niepotrzebne poprawki lub właśnie wyparcie przez krążącą w obiegu łatwiejszą wersję.



Przyczyn, dla których tekst zawarty we współczesnych wydaniach eposów Homera, zbiorach tragedii Sofoklesa, czy dzieł pozostałych starożytnych autorów może mieć niewiele wspólnego z tym, co rzeczywiście wyszło spod ich ręki (tudzież z ust), jest znacznie więcej niż wymieniono w niniejszym tekście, który nie ma ambicji być niczym więcej, niż ciekawostką o charakterze popularno-naukowym. Tych, którzy odczuwają szlachetną potrzebę pogłębienia wiedzy w tym zakresie, zachęcam do studiowania filologii klasycznej, kierunku wykładanego na wielu polskich uniwersytetach.

Wpis dostępny również na blogu quodmeturbat.

Komentarze


38850

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
+6
Czy na ostatnim rysunku dobrze widzę? Licencyjne pieczęci fanowskich Savage Worlds? :)

Wpis fajny, polecam.
19-09-2012 09:29
postapokaliptyk
   
Ocena:
+1
podoba mi się to, na co dzemeuksis zwrócił uwagę w akapicie "Mądry a głupi kopista" oraz "Inne źródłą błędów".
Kiedyś właśnie o taki wątek oparta była u mnie cała przygoda.
co ciekawe - nikt nie podważa autentyczności dzieł Sofoklesa, które znamy tylko z którejś tam kopii, za to chętnie podważa się wiarygodność Biblii :)
19-09-2012 11:21
dzemeuksis
   
Ocena:
+3
@KlanFan

Może dlatego, że konsekwencje ewentualnych błędów nieporównywalne. ;) Poza tym podważają, podważają. Chociażby taka kwestia homerycka ile autorytetów poróżniła.

Napisz, może coś więcej o tej przygodzie. Czy gracze spodziewali się poruszenia takich wątków, czy zaskoczyłeś ich? Podobało im się?
19-09-2012 11:29
postapokaliptyk
   
Ocena:
+5
przygotowując wspomnianą przygodę byłem w trakcie lektury cyklu Gildii Błaznów Alana Gordona i natchnął mnie poruszany tam temat autorstwa dzieł Szekspira, do tego szybko obejrzałem Dziewiąte wrota i kilka pomysłów miałem w kieszeni :)
motywem przewodnim przygody (oczywiście Klanarchia ) była księga z planami kilku modułów technomanckich oraz, co najważniejsze dla graczy, sposób na przyzwanie legendarnego latającego miasta Technoklanów - Wyspy Stalowego Obłoku. I tu zaczęły się schody. sposób zapisany był w kilku księgach, wszystkie różniły się między sobą pewnymi szczegółami a próba była tylko jedna (gracze szybko obczaili motyw Dziewiątych Wrót), ale na szczęście miałem jeszcze ukryty as w rękawie - błędy kopistów. I tu rozpoczęła się mała intryga, która ciągnęła się potem dwie sesje - weryfikacja źródeł, próba uzyskania dostępu do kopistów (którzy pracowali w różnych miejscach - dwóch było łatwo dostepnych, jeden był martwy, kontakt z jednym z nich wymagał ostrych negocjacji z potężnym decydentem Rytualistów, któremu nie w smak było sprowadzenie nowych sił Technomantów w ten region) i poznania ich sposobu pracy, kontakty z Duchami Przodków, konszachty i handelek z Upiorami... Co najlepsze - gracze w pewnym momencie sami zaczęli być dla mnie natchnieniem dla tego wątku.
Mimo, że strasznie się rozrósł, a graczy w sumie nie udało mi się zaskoczyć specjalnie, to bawiliśmy się świetnie :)
19-09-2012 12:47
Wlodi
   
Ocena:
+5
Myślę, że można poruszyć w tym wszystkim jeszcze kilka innych drobnych kwestii, które są dość "zabawne".
Znanym w średniowieczu było kładzenie ksiąg stertami. Nie przejmowano się, jak leżały, jak sobie spały, w jakich warunkach były. Jeśli już biblioteka się tym martwiła, to musiała być bogata.
Powracając, jednak do bardziej niszowych i spokojnych miejsc. Księgi takie, rękopiśmienne, czy to statuty, czy to różnego typu dokumenty umierały sobie śmiercią naturalną. Z czasem uznawano je za bezużyteczne. I, tak fragmentami wklejano je, aby wzmocnić mało znaczące książeczki (ich okładki, ich kapitałki, grzbiet itd.). W ten sposób ginęła historia. Z czasem przez czysty przypadek obecni kodykolodzy odnajdują wspaniałe dokumenty, będące jedynie wyklejkami dla mało znaczących ksiąg średniowiecznych.
19-09-2012 13:29
Salantor
   
Ocena:
+6
Tak trochę obok tematu - według pewnej zasłyszanej lata temu anegdotki w pewnej bibliotece nie mieściły się księgi na półkach. Czasem bardziej, czasem mniej, ale wystawały. Stąd, co by się ktoś nie walnął w łeb przypadkowym, zbyt dużym woluminem, z pomocą piły przycięto je do odpowiednich rozmiarów. Że były dość stare i dla badaczy cenne, to akurat mało kogo interesowało.
Tak więc pal licho błędnie zapisane słowo. Jazda się zaczyna, gdy zaczyna brakować pojedynczych stron, albo wręcz połowy książki :P
19-09-2012 13:34
Jade Elenne
   
Ocena:
+3
Znakomity wpis! Dzięki, Dzeme, czekam na kolejne odcinki!

>>Salantor
Dzisiaj też się to zdarza...
19-09-2012 18:22
whitlow
   
Ocena:
+2
Czytając starożytnych filozofów, nigdy nie rozmyślałem, na ile tekst przede mną, zbieżny jest z oryginalnym. Twoja notka rzuca jak dla mnie nowe światło, na np. zadziwiającą zbieżność opisu stworzenia świata w Timaiosie Platona z Judeochrześcijańskim z Biblii.
20-09-2012 17:36
dzemeuksis
   
Ocena:
+5
Oj, trzeba uważać, żeby nie przesadzić z tą podejrzliwością. ;) Wiele tekstów, szczególnie tych najbardziej cenionych i popularnych (a tyczy się to z pewnością Platona, czy Bilblii), przetrwało do naszych czasów w dających się wyraźnie wyodrębnić kilku lub nawet kilkunastu równoległych tradycjach.

Porządny współczesny wydawca (np. Teubner, Oxford) decydując o ostatecznym kształcie tekstu porównuje możliwie wszystkie dostępne wersje, zaznaczając przy tym warianty w tzw. apracie krytycznym a często także tłumacząc swoje decyzje.

A potem tłumacze (zakładam, że nie czytałeś po grecku ;) opierają się głównym tekście jakiegoś porządnego wydania. Zazwyczaj.
20-09-2012 19:14
Szary Kocur
   
Ocena:
0
Jeśli przyjrzysz się choćby dowolnej Bibli Tysiącelecia, to natrafisz na trochę framentów oznaczonych jako ,,wątpliwe", ,,nie występuje w wielu wypadkach", ,,występują różnice w numeracji" czy jakoś w ten deseń opisane.

Dotyczy to jednak najczęściej pojedyńczych słów, sformułowań czy wersetów. Po czasach starożytnych powstało wystarczająco wiele egzemplarzy, by uniknąć większych strat względem może nie orginalnej, a może raczej ,,wczesnej" wersji tekstu.

Mam wrażenie, że trochę podkoloryzowałeś problem, by go erpegowo uatrakcyjnić, ale tekst jest i tak super.
20-09-2012 20:47
dzemeuksis
   
Ocena:
+1
@Szary Kocur

To z grubsza prawda, co piszesz o Biblii, z tym że odnosi się do tekstu ustalonego dopiero w XVI w. na Soborze Trydenckim, kiedy to zdecydowano, które z istniejących ksiąg i ich licznych wersji należy uznać za kanoniczne. To, co się z tekstami biblijnymi działo wcześniej, to już inna bajka i duże pole popisu dla badaczy.

Oczywiście nie zmienia to faktu, że - zgodnie z nauką Kościoła - o kształcie Biblii, jaki znamy dzisiaj, zadecydował Bóg. I jeśli tam po drodze zaszły jakieś odstępstwa od oryginalnego tekstu, to tylko i wyłącznie dlatego, że on chciał, by tak się stało.
20-09-2012 21:06

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.