» Fragmenty książek » Dziedzictwo t.1

Dziedzictwo t.1


wersja do druku

Przez wyłom


Dziedzictwo t.1
Smoczyca Saphira ryknęła i żołnierze przeciwnika zadrżeli.
– Za mną! – Eragon uniósł wysoko nad głowę Brisingra. Błękitny miecz zalśnił jaskrawym, oślepiającym blaskiem na tle zwału czarnych chmur nadciągających z zachodu. – Za Vardenów!
Obok niego śmignęła strzała; w ogóle jej nie dostrzegł.
Wojownicy zebrani u podstawy gruzowiska, na szczycie którego stali Eragon z Saphirą, odpowiedzieli chóralnym okrzykiem:
– Za Vardenów!
Unieśli broń i ruszyli naprzód, gramoląc się po zwalonych kamiennych blokach.
Eragon odwrócił się do nich plecami. Po drugiej stronie sterty znajdował się szeroki dziedziniec. Pośrodku niego skupiło się około dwustu żołnierzy Imperium. Za ich plecami ciemniała wysoka mroczna twierdza o wąskich szczelinach okien i kilku kanciastych wieżach; w pokojach na szczycie najwyższej z nich płonęła latarnia. Eragon wiedział, że gdzieś za murami twierdzy kryje się lord Bradburn, gubernator Belatony – miasta, które od kilkunastu godzin próbowali zdobyć Vardeni.
Z donośnym krzykiem zeskoczył z gruzów ku żołnierzom. Tamci cofnęli się szybko, nadal jednak nie opuścili włóczni i pik, celujących wprost w poszarpaną szczelinę, którą Saphira wyłamała w zewnętrznym murze zamku.
Podczas lądowania skręcił kostkę. Osunął się na kolano i szybko podparł dzierżącą miecz ręką.
Jeden z żołnierzy wykorzystał sposobność: śmignął naprzód, wymierzając cios włócznią w odsłonięte gardło przeciwnika.
Eragon sparował cios drobnym ruchem przegubu, władając Brisingrem szybciej, niż potrafiłby tego dokonać jakikolwiek człowiek bądź elf. Twarz żołnierza stężała ze zgrozy, gdy pojął swój błąd. Próbował uciec, zanim jednak zdołał pokonać choćby kilka cali, Eragon rzucił się naprzód i trafił go prosto w brzuch.
Saphira, ciągnąc za sobą proporzec tryskającego z pyska złocisto-błękitnego ognia, skoczyła na dziedziniec w ślad za Eragonem. Gdy uderzyła o kamienne płyty, przykucnęła, napinając mięśnie nóg. Siła zderzenia wstrząsnęła całym dziedzińcem. Wiele odłamków szkła, tworzących wielką barwną mozaikę na fasadzie twierdzy, odprysnęło i wystrzeliło w powietrze, wirując niczym monety odbite od bębna. W górze trzasnęły otwierane i zamykana okiennice.
Tuż po Saphirze pojawiła się elfka Arya. Długie czarne włosy tańczyły szaleńczo wokół kanciastej twarzy, gdy zeskoczyła ze sterty gruzów. Jej ręce i szyję pokrywały smugi i rozbryzgi krwi, klinga miecza także ociekała posoką. Elfka wylądowała z miękkim szelestem skóry o kamień.
Jej obecność uradowała Eragona. U boku swego i Saphiry nie wolałby widzieć nikogo innego. Pomyślał, że jest idealną towarzyszką broni.
Posłał jej szybki uśmiech. Arya odpowiedziała tym samym, promieniowała radością i groźną energią. W bitwie jej rezerwa znikała bez śladu; poza walką rzadko się zdarzało, by elfka tak bardzo się otworzyła.
Eragon uskoczył za tarczę, gdy między nimi pojawiła się falująca zasłona błękitnego ognia. Spod rąbka hełmu patrzył, jak Saphira zalewa skulonych żołnierzy rzeką płomieni, która otoczyła ich, nie czyniąc najmniejszej szkody.
Ustawieni w szeregu na blankach zamku łucznicy wypuścili grad strzał, celując w smoczycę. Okalające ją gorąco było tak potężne, że garść pocisków już w powietrzu stanęła w ogniu i rozpadła się w proch, rzucone przez Eragona czary ochronne odbiły resztę. Jeden ze zbłąkanych grotów trafił w tarczę Eragona i odbił się od niej z głuchym łoskotem, pozostawiając zagłębienie.
Pióropusz ognia spowił nagle trzech żołnierzy, zabijając ich tak szybko, że nie zdążyli nawet krzyknąć. Pozostali stłoczyli się w samym sercu piekielnej pożogi; w jaskrawobłękitnym blasku groty ich włóczni i pik lśniły jasno.
Mimo usilnych starań, Saphira nie zdołała nawet zranić reszty wrogów. W końcu zrezygnowała i z donośnym kłapnięciem zamknęła pysk. Pod nieobecność ognia na dziedzińcu zapadła przejmująca cisza.
Eragon, jak już kilka razy wcześniej, pojął, że ktokolwiek przygotował zaklęcia ochronne żołnierzy, musiał być zręcznym i potężnym magiem. Czy to robota Murtagha? – zastanawiał się w myślach. Jeśli tak, czemu wraz z Cierniem nie bronią Belatony? Czyżby Galbatorixowi nie zależało na utrzymaniu miasta?
Popędził naprzód i jednym uderzeniem Brisingra odrąbał czubki tuzina włóczni równie łatwo, jak za młodu odcinał nasienne końcówki chmielu. Chlasnął najbliższego żołnierza przez pierś, przebijając kolczugę niczym zwiewny jedwab. Trysnęła fontanna krwi. Potem Eragon pchnął następnego żołnierza i uderzył tarczą kolejnego po lewej, odrzucając go na trzech towarzyszy i wywracając całą czwórkę.
Reakcje przeciwników wydały mu się powolne i niezgrabne – tańczył pośród szeregów wroga, powalając bezkarnie nieprzyjaciół. Saphira ruszyła do walki po lewej – wyrzucała żołnierzy w powietrze olbrzymimi łapami, tłukła kolczastym ogonem, gryzła i zabijała, szybko poruszając głową – a po prawicy Arya poruszała się błyskawicznie, każdy ruch jej miecza zwiastował śmierć kolejnemu słudze Imperium. Kiedy Eragon zawirował w piruecie, unikając kontaktu z dwiema włóczniami, ujrzał tuż za ich plecami futrzastego elfa Blödhgarma, a także jedenaście innych elfów, których zadaniem było strzeżenie jego i smoczycy.
Nieco dalej, przez szczelinę w murze zewnętrznym, na dziedziniec wlewali się Vardeni, nie atakowali jednak – zbyt niebezpiecznie było zbliżać się do Saphiry. Zresztą, smoczyca, Eragon ani elfy nie potrzebowali pomocy w starciu z żołnierzami.
W wirze bitwy szybko się rozdzielili, lądując na przeciwległych końcach dziedzińca. Eragon nie martwił się o towarzyszkę. Nawet pozbawiona ochrony czarów, Saphira była w pełni zdolna pokonać samodzielnie oddział dwudziestu czy trzydziestu ludzi.
Włócznia trafiła w tarczę Eragona, która boleśnie uderzyła go w ramię. Obrócił się w stronę jej właściciela, wysokiego mężczyzny o twarzy zrytej bliznami, odsłaniającego w grymasie dziury w miejscu dolnych przednich zębów, i pomknął ku niemu. Tamten usiłował dobyć zza pasa sztylet. W ostatniej chwili Eragon obrócił lekko tułów, napiął ręce i pierś i rąbnął obolałym ramieniem prosto w mostek napastnika.
Siła zderzenia odrzuciła żołnierza o kilkanaście jarów. Runął na ziemię, trzymając się za serce.
A potem z nieba posypał się grad czarnopiórych strzał, zabijając bądź raniąc wielu walczących. Eragon osłonił się tarczą przed pociskami i przykucnął, choć był pewien, że magia go ochroni. Nie zamierzał pozwalać sobie na nieostrożność: nie mógł przewidzieć, kiedy czarownik strony przeciwnej wystrzeli ku niemu zaklętą strzałę, która mogłaby przebić ochronne czary.
Jego wargi wygięły się w gorzkim uśmiechu. Łucznicy na murach pojęli już, że mogliby zwyciężyć tylko gdyby udało im się zabić jego samego i elfy, nieważne ilu swoich musieliby przy tym poświęcić.
Już za późno, pomyślał z ponurą satysfakcją. Trzeba było odłączyć się od Imperium póki jeszcze mieliście sposobność.
Deszcz grzechoczących strzał pozwolił mu chwilę odpocząć i Eragon chętnie z tego skorzystał. Atak na miasto zaczął się o brzasku, a on sam wraz z Saphirą od początku postępował na czele.
Kiedy ostrzał ustał, Eragon przerzucił Brisingra do lewej dłoni, podniósł jedną z włóczni przeciwnika i cisnął w stojących czterdzieści stóp wyżej łuczników. Włócznia to broń, którą ciężko rzucać celnie bez długiej praktyki. Nie zdziwił się zatem, odkrywszy, że chybił człowieka, w którego celował. Zaskoczyło go natomiast to, że nie trafił w żadnego z łuczników. Włócznia poszybowała nad ich głowami i roztrzaskała się o mur zamku w górze. Łucznicy zaczęli śmiać się głośno i drwić, podkreślając słowa wulgarnymi gestami.
Uwagę Eragona przyciągnął szybki ruch na skraju pola widzenia. Obejrzał się akurat, gdy Arya także cisnęła włócznią, przebijając dwóch stojących obok siebie łuczników. Następnie wycelowała w nich miecz.
– Brisingr! – rzuciła i włócznia zapłonęła szmaragdowozielonym ogniem.
Pozostali łucznicy cofnęli się przed płonącymi trupami i jak jeden mąż umknęli z blanków, tłocząc się w przejściu wiodącym na wyższe piętra zamku.
– To niesprawiedliwe – mruknął Eragon. – Ja nie mogę użyć tego zaklęcia, bo mój miecz zacznie płonąć jak ognisko.
Arya zerknęła na niego z lekkim rozbawieniem.
Walka trwała jeszcze kilka minut, a potem pozostali przy życiu żołnierze albo się poddali, albo próbowali uciec.
Eragon pozwolił pięciu z nich umknąć, wiedział, że nie pobiegną daleko. Sprawdziwszy szybko leżące wokół zwłoki, by się upewnić, że wojownicy naprawdę nie żyją, obejrzał się i zerknął na drugi koniec dziedzińca. Kilku Vardenów otworzyło bramę w murze zewnętrznym i wtaszczyło do środka taran, maszerując ulicą wiodącą do zamku. Inni zebrali się w nierównych szeregach niedaleko wejścia do twierdzy, gotowi wtargnąć do środka i podjąć walkę z ukrytymi wewnątrz żołnierzami. Wśród nich był też kuzyn Eragona, Roran – gestykulował swym nieodłącznym młotem, jednocześnie wydając rozkazy podległemu sobie oddziałowi. Na drugim końcu Saphira przycupnęła nad trupami zabitych przez siebie żołnierzy – otaczało ją prawdziwe pobojowisko. Krople krwi przywarły do mieniących się jak klejnoty łusek smoczycy, czerwień kontrastowała ostro z błękitem jej ciała. Saphira uniosła kolczastą głowę i ryknęła tryumfalnie, zagłuszając dobiegający zza murów hurgot.
Jakby w odpowiedzi, w zamku rozległ się szczęk łańcuchów i kół zębatych, a po nim zgrzyt odciąganych ciężkich drewnianych belek. Dźwięk ów przyciągnął uwagę wszystkich, którzy skupili wzrok na drzwiach twierdzy.
Z głuchym łoskotem wrota otwarły się i rozchyliły. Ze środka wypłynęła ciemna chmura dymu z pochodni, tak gęsta, że najbliżsi Vardeni zaczęli kasłać i zasłaniać twarze. Gdzieś w głębi mroku rozległ się stukot okutych żelazem kopyt na kamiennych płytach, a potem z serca chmury wypadł koń i jeździec. W lewej dłoni jeździec trzymał coś, co Eragon w pierwszej chwili wziął za zwykłą lancę, szybko jednak zauważył, że wykuto ją z osobliwego zielonego materiału i zakończono niezwykłym zębatym grotem. Głowicę lancy otaczała słaba aura nienaturalnego światła, zdradzająca obecność magii.
Jeździec ściągnął wodze i skierował wierzchowca w stronę Saphiry, która zaczęła wznosić się na tylnych nogach, gotowa do zadania prawą łapą straszliwego, morderczego ciosu.
Nagle Eragona ogarnęła trwoga. Jeździec był zbyt pewny siebie, jego lanca zbyt dziwna i niesamowita. Choć zaklęcia powinny ochronić smoczycę, był pewien, że Saphirze grozi śmiertelne niebezpieczeństwo.
Nie zdołam dotrzeć do niej na czas, uświadomił sobie nagle. Posłał myśli ku jeźdźcowi, tamten jednak był zbyt skupiony na swym zadaniu i nawet nie zauważył obecności Eragona, a całkowita koncentracja przeciwnika nie pozwoliła Eragonowi wniknąć głębiej w jego świadomość. Wycofawszy się, przywołał pół tuzina słów w pradawnej mowie i ułożył z nich proste zaklęcie, mające powstrzymać w biegu galopującego rumaka. Był to akt rozpaczy – Eragon nie wiedział bowiem, czy to jeździec jest magiem, ani też jakie mógł podjąć środki chroniące go przed działaniem czarów – nie zamierzał jednak stać bezczynnie, gdy życiu Saphiry groziło niebezpieczeństwo.
Zaczerpnął tchu. Przypomniał sobie właściwą wymowę kilku trudnych dźwięków pradawnej mowy. A potem otworzył usta, by rzucić zaklęcie.
Choć działał szybko, elfy okazały się szybsze. Nim zdołał wypowiedzieć choćby jedno słowo, zza jego pleców dobiegł szaleńczy chór niskich głosów, które, nakładając się na siebie, tworzyły niesamowitą, dysonansową melodię.
– Mäe... – zdążył wymówić, a potem magia elfów zaczęła działać.
Mozaika tuż przed koniem poruszyła się i przesunęła, odłamki szkła zafalowały niczym tafla wody. W ziemi otwarła się długa szczelina, poszarpane głębokie pęknięcie. Koń z głośnym rżeniem runął w dziurę i upadł, łamiąc obie przednie nogi.
W chwili, gdy jeździec z wierzchowcem padali, mężczyzna w siodle uniósł rękę i cisnął lśniącą lancą wprost w Saphirę.
Smoczyca nie mogła uciec. Nie mogła uskoczyć. Zamachnęła się zatem łapą w nadziei, że odtrąci pocisk. Chybiła jednak – zaledwie o parę cali – i Eragon patrzył ze zgrozą, jak lanca wbija się na ponad jard w jej pierś tuż pod obojczykiem.
Jego oczy przesłoniła pulsująca zasłona furii. Zaczął czerpać ze wszystkich dostępnych źródeł energii – własnego ciała; szafiru osadzonego w głowicy miecza; dwunastu diamentów ukrytych w pasie Belotha Mądrego owiniętym wokół jego talii i olbrzymich zapasów zgromadzonych w Arenie – pierścieniu elfów zdobiącym prawą dłoń – szykując się do unicestwienia jeźdźca, bez względu na ryzyko.
Powstrzymał się jednak, bo nagle ujrzał Blödhgarma przeskakującego nad lewą przednią łapą Saphiry. Elf wylądował na jeźdźcu niczym pantera na jeleniu i powalił go na bok. Gwałtownym szarpnięciem głowy Blödhgarm rozdarł gardło przeciwnika długimi białymi zębami.
Z okna umiejscowionego wysoko nad otwartymi wrotami wieży dobiegł okrzyk przejmującej rozpaczy. Po sekundzie ognista eksplozja wyrzuciła w powietrze kamienne bloki, które runęły na zebranych Vardenów, miażdżąc członki i ciała niczym suche gałązki.
Eragon, nie zważając na sypiący się z góry deszcz kamieni, popędził do Saphiry, ledwie świadom obecności Aryi i jej kompanów. Inne elfy zdążyły już zgromadzić się wokół smoczycy, zapatrzone w sterczącą z jej piersi włócznię.
– Jak ciężko...? Czy ona...? – zaczął Eragon, zbyt poruszony, by dokończyć zdanie. Bardzo pragnął pomówić z Saphirą w myślach, lecz dopóki w pobliżu mogli czaić się czarodzieje przeciwnika, nie śmiał odsłonić swej świadomości, by wrogowie nie wniknęli do jego umysłu ani nie przejęli władzy nad ciałem.
Po długiej nieznośnie się ciągnącej chwili, Wyrden, jeden z elfów, uniósł głowę.
– Możesz podziękować losowi, Cieniobójco. Lanca ominęła główne żyły i tętnice jej szyi. Przebiła jedynie mięsień, a mięśnie możemy naprawić.
– Zdołacie ją usunąć? Czy jest chroniona zaklęciami, które mogłyby was powstrzymać przed...?
– Zajmiemy się tym, Cieniobójco.
Wszystkie elfy, prócz Blödhgarma, poważne niczym kapłani zgromadzeni przed ołtarzem, przyłożyły dłonie do piersi Saphiry i zaśpiewały cicho niczym szept wiatru pośród kępy wierzb. Śpiewały o cieple i wzroście, o mięśniach, ścięgnach i pulsującej krwi, a także o wielu bardziej tajemniczych sprawach. Saphira najwyższym wysiłkiem woli trwała nieruchomo podczas ich zaklęcia, choć co parę sekund jej ciałem wstrząsały gwałtowne dreszcze. Z otworu w piersi, w którym wciąż tkwiło drzewce włóczni, spływała struga krwi.
Kiedy Blödhgarm podszedł i stanął obok, Eragon obejrzał się na elfa. Futro na jego brodzie pociemniało od posoki, mieniąc się granatem i czernią.
– Co to było? – Eragon wskazał ręką płomienie, wciąż tańczące w oknie nad dziedzińcem.
Blödhgarm oblizał wargi, odsłaniając kocie kły.
– Tuż przed śmiercią tego żołnierza zdołałem wtargnąć do jego umysłu i poprzez niego do umysłu maga, który mu pomagał.
– Zabiłeś go?
– W pewnym sensie. Zmusiłem, by sam się zabił. W zwykłych okolicznościach nie uciekłbym się do tak dramatycznych popisów, ale byłem... zirytowany.
Eragon ruszył naprzód i zatrzymał się, gdy Saphira wydała z siebie długi przeciągły jęk, a potem bez niczyjej pomocy lanca zaczęła wysuwać się z jej piersi. Powieki smoczycy zatrzepotały, kilka razy odetchnęła szybko i płytko, gdy ostatnie sześć cali broni wyłoniło się z ciała. Zębaty grot, okolony słabą szmaragdową poświatą, runął na ziemię i odbił się od kamienia z odgłosem charakterystycznym raczej dla wypalonej gliny niż metalu.
Gdy elfy przestały śpiewać i oderwały dłonie od ciała Saphiry, Eragon podbiegł i dotknął jej szyi. Chciał ją pocieszyć, powiedzieć, jak bardzo się przeraził, złączyć z nią swój umysł. Zamiast tego zadowolił się jedynie spojrzeniem w jedno błękitne oko i pytaniem:
– Dobrze się czujesz?
Słowa te wydawały się mizernie słabe w porównaniu z głębią jego uczuć.
Saphira odpowiedziała jednym mrugnięciem, a potem pochyliła głowę, pieszcząc jego twarz delikatnym obłoczkiem ciepłego powietrza z nozdrzy.
Eragon uśmiechnął się. Odwrócił się szybko do elfów.
– Eka elrun ono, älfya wiol förn thornessa – podziękował im za pomoc w pradawnej mowie.
Elfy uczestniczące w uzdrowieniu, łącznie z Aryą, ukłoniły się i obróciły prawymi dłońmi nad środkiem piersi w geście pozdrowienia właściwym swojej rasie. Zauważył, że ponad połowa oddziału wyznaczonego do ochrony jego i Saphiry jest blada, słaba i słania się na nogach.
– Wycofajcie się i odpocznijcie – polecił im. – Jeśli zostaniecie, z łatwością was pozabijają. No dalej, to rozkaz!
Choć był pewien, że nie chcą odchodzić, siedem elfów odparło chórem:
– Jak każesz, Cieniobójco! – I wycofało się z dziedzińca, przeskakując ponad trupami i gruzami. Nawet na skraju wyczerpania wydawały się szlachetne i wyniosłe.
Eragon dołączył do Aryi i Blödhgarma, którzy oglądali uważnie lancę; ich twarze miały osobliwy wyraz, jakby nie wiedzieli jak zareagować. Przykucnął obok nich, uważając, by nie dotknąć niezwykłej broni. Przyjrzał się uważnie delikatnym liniom wyrzeźbionym u podstawy grotu, liniom, które wydawały się znajome, choć sam nie wiedział dlaczego, a także zielonkawemu drzewcu, zrobionemu z materiału nieprzypominającego drewna ani metalu, i niezwykłej poświacie, kojarzącej się z pozbawionymi płomieni lampami, którymi elfy i krasnoludy oświetlały swe dwory.
– Jak myślicie, czy to robota Galbatorixa? – spytał Eragon. – Może postanowił jednak zabić Saphirę i mnie, zamiast nas schwytać. Być może uważa, że mu zagrażamy.
Blödhgarm uśmiechnął się nieprzyjemnie.
– Nie łudziłbym się podobnymi fantazjami, Cieniobójco. Dla Galbatorixa jesteśmy tylko drobną zawadą. Gdyby naprawdę zapragnął śmierci twojej czy któregokolwiek z nas, musiałby jedynie wylecieć z Urû’baenu i stanąć do walki, a my padlibyśmy przed nim niczym zaschnięte liście w obliczu zimowej zamieci. Ma w sobie siłę smoków i nikt nie zdoła mu sprostać. Poza tym, Galbatorix niełatwo zawraca z raz obranego kursu. Może i jest szalony, ale jest też przebiegły i nade wszystko zdecydowany. Skoro pragnie cię uwięzić, będzie dążył do tego celu wręcz obsesyjnie i nic, prócz instynktu samozachowawczego, go nie zniechęci.
– Poza tym – wtrąciła Arya – to nie robota Galbatorixa, tylko nasza.
Eragon zmarszczył brwi.
– Nasza? Tej lancy nie zrobili Vardeni.
– Vardeni nie. To robota elfa.
– Ale... – Szukał w myślach rozsądnego wyjaśnienia. – Ale przecież żaden elf nie zgodziłby się pracować dla Galbatorixa. Prędzej by umarł, niż...
– Galbatorix nie miał z tym nic wspólnego, a gdyby nawet, z pewnością nie oddałby tak rzadkiej i potężnej broni w ręce człowieka, który nie potrafiłby lepiej jej strzec. Ze wszystkich narzędzi wojny rozproszonych w całej Alagaësii to właśnie nade wszystko wolałby przed nami uchronić.
– Dlaczego?
Niski melodyjny głos Blödhgarma zabrzmiał niemal jak mruczenie kota.
– Ponieważ, Eragonie Cieniobójco, to jest Dauthdaert.
– I nazywa się Niernen, Orchidea. – Arya wskazała ręką linie wyżłobione na grocie.
Dopiero w tym momencie Eragon uświadomił sobie, że to stylizowane znaki niezwykłego pisma elfów – misternie splecione zawijasy, kończące się długimi, podobnymi do cierni kreskami.
– Dauthdaert? – Kiedy zarówno Arya, jak i Blödhgarm spojrzeli na niego z niedowierzaniem, Eragon wzruszył ramionami, zawstydzony swym brakiem wiedzy. Dręczyła go świadomość, że podczas gdy dorastające elfy przez długie dziesięciolecia mogły pobierać nauki u najlepszych mędrców swej rasy, jego własny wuj, Garrow, nie nauczył go nawet liter, uznając je za nieistotne. – W Ellesmérze nie wystarczyło mi czasu na zbyt dogłębne lektury. Co to takiego? Czy zostało wykute podczas upadku Jeźdźców do walki z Galbatorixem i Zaprzysiężonymi?
Blödhgarm pokręcił głową.
– Niernen jest znacznie, znacznie starsza.
– Dauthdaertya – oznajmiła Arya – zrodziły się ze strachu i nienawiści, powszechnych w ostatnich latach naszej wojny ze smokami. Nasi najzręczniejsi kowale i magowie wykuli je z materiałów, których już nie znamy, nasycili zaklęciami, które już dawno utraciliśmy, i nazwali całą dwunastkę imionami najpiękniejszych kwiatów – doprawdy paskudny to kontrast – bo stworzono je w jednym tylko celu: zrobiliśmy je, by zabijać smoki.
Eragon spojrzał z nagłą odrazą na lśniącą lancę.
– I udało się?
– Świadkowie opowiadali, że smocza krew płynęła z nieba niczym letnia ulewa.
Saphira syknęła głośno.
Eragon zerknął na nią i zobaczył kątem oka, że Vardeni nadal utrzymują pozycje przed twierdzą, czekając, aż wraz ze smoczycą podejmą atak.
– Uważano, że wszystkie Dauthdaertya zostały zniszczone bądź zagubione na wieki – podjął Blödhgarm. – Najwyraźniej się myliliśmy. Niernen musiała trafić w ręce rodziny Waldgrave i pozostać ukryta w Belatonie. Zgaduję, że kiedy przedarliśmy się przez mury miasta, lorda Bradburna zawiodła odwaga i rozkazał przynieść ze zbrojowni Niernen, by spróbować powstrzymać ciebie i Saphirę. Gdyby Galbatorix dowiedział się, że Bradburn usiłował cię zabić, bez wątpienia wpadłby w furię.
Eragon, choć świadom, że musi się śpieszyć, nie mógł odejść, nie zaspokoiwszy ciekawości.
– Może to i Dauthdaert, ale nadal nie wyjaśniliście, czemu Galbatorix nie chciałby, żeby trafiła w nasze ręce. – Skinieniem głowy wskazał lancę. – Co sprawia, że Niernen ma być niebezpieczniejsza niż zwykła włócznia czy nawet Bris... – Ugryzł się w język, nim wymówił całe imię. – Czy nawet mój miecz?
Tym razem to Arya odpowiedziała.
– W żaden sposób nie można jej złamać, nie szkodzi jej ogień i jest niemal zupełnie odporna na magię, jak sam się przekonałeś. Dauth­daertya zostały zaprojektowane tak, by nie działały na nie rzucane przez smoki zaklęcia i aby chronić przed nimi ich posiadaczy – niezwykle trudne ­zadanie, biorąc pod uwagę moc, złożoność i nieprzewidywalną naturę smoczej magii. Galbatorix spowił siebie i Shruikana siecią zaklęć ochronnych liczniejszych, niż ktokolwiek inny w Alagaësii, możliwe jednak, że Niernen przebiłaby się przez nie, jakby w ogóle nie istniały.
Eragon w końcu zrozumiał i przepełniła go gwałtowna radość.
– Będziemy musieli...
Przerwał mu pisk.
Niespodziewany dźwięk przeszywał uszy, zgrzytał i wibrował, niczym metal trący o kamień. Eragon poczuł, jak wibrują mu zęby, zasłonił dłońmi uszy, krzywiąc się i rozglądając, próbując odnaleźć źródło dźwięku. Saphira zarzuciła głową i mimo hałasu usłyszał jej niespokojny jęk.
Dwa razy omiótł wzrokiem dziedziniec, nim zauważył niewielką chmurkę pyłu wznoszącą się nad murem twierdzy, z szerokiego na stopę pęknięcia, które pojawiło się pod poczerniałym, częściowo zniszczonym oknem, za którym Blödhgarm zabił maga. Dźwięk narastał z każdą chwilą, Eragon jednak zaryzykował i oderwał jedną dłoń od ucha, by wskazać pęknięcie.
– Spójrz! – krzyknął od Aryi, która skinęła głową.
Ponownie zatkał uszy.
I wtedy, bez żadnego ostrzeżenia, dźwięk umilkł. Eragon odczekał chwilę, potem powoli opuścił ręce. Pierwszy raz pożałował, że ma tak doskonały słuch.
Dokładnie w tym momencie szczelina zaczęła się rozszerzać. Po chwili miała już kilka stóp szerokości – i pędziła w dół muru. Niczym błyskawica, uderzyła i strzaskała zwornik nad wejściem do budynku, zasypując kamienne płyty odłamkami. Cały zamek jęknął i fasada twierdzy, od uszkodzonego okna aż po pęknięty zwornik, zaczęła przechylać się na zewnątrz.
– Uciekajcie! – krzyknął Eragon do Vardenów, choć ludzie już rozbiegali się na obie strony dziedzińca, rozpaczliwie próbując umknąć spod przechylonego muru. Eragon postąpił krok naprzód, wszystkie mięśnie jego ciała napięły się, gdy szukał wzrokiem śladu Rorana pośród tłumu wojowników.
W końcu go wypatrzył, uwięzionego za ostatnią grupą ludzi w wejściu, Roran krzyczał coś do nich szaleńczo, lecz jego słowa niknęły w ogólnym hałasie. A potem ściana się przesunęła i opadła kilkanaście cali – odchylając się jeszcze mocniej od reszty budowli – zasypując Rorana kamieniami, zbijając go z nóg i zmuszając, by cofnął się chwiejnie.
Kiedy Roran wstał, spojrzał prosto w oczy Eragona i w jego wzroku Eragon ujrzał błysk strachu i bezradności, wkrótce zastąpiony rezygnacją. Zupełnie jakby kuzyn wiedział, że nieważne, jak szybko rzuci się naprzód, i tak nie zdąży dotrzeć w bezpieczne miejsce.
Na jego wargach zatańczył cierpki uśmiech.
I wtedy mur runął.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Widelec, wiedźma i smok
Banał w trzech aktach
- recenzja
Dziedzictwo. Tom 1 - Christopher Paolini
Ta gorsza (oby) połowa
- recenzja
Brisingr - Christopher Paolini
Ogień? Raczej nie
- recenzja
Dziedzictwo
Masterton w branży meblarskiej, czyli siedzenie z piekła rodem
- recenzja
Dziedzictwo. Tom 2 - Christopher Paolini
Zakończenie bez polotu
- recenzja
Dziedzictwo
Zwycięska praca w kokursie na przygodę do Zewu Cthulhu

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.