» Recenzje » Dzieci demonów - J.M. McDermott

Dzieci demonów - J.M. McDermott


wersja do druku

Półdemon jaki jest – każdy widzi?

Redakcja: Artur 'mr_mond' Nowrot

Dzieci demonów - J.M. McDermott
Jednym z bardziej popularnych motywów w literaturze fantasy są wykorzystywane na wszelkie możliwe sposoby związki pomiędzy ludźmi a demonami, a zwłaszcza rezultaty tych mariaży – czyli potomstwo mieszanej krwi. Możemy mieć tutaj zarówno dzieci będące nadzieją całej ludzkości (jak chociażby Darien w Fionawarskim Gobelinie Guya Gavriela Kaya), osobniki o naturze neutralnej, które rozgrywają swe własne przygody niezależnie od wydarzeń mogących wstrząsnąć posadami wyimaginowanego uniwersum (Quinnitan z cyklu Marchia Cienia Tada Williamsa), jak i wreszcie – chyba najbardziej wyeksploatowana wersja – istoty do gruntu przesiąknięte złem, których sama obecność stanowi śmiertelne zagrożenie (pierwszy z brzegu przykład to wielu przeciwników Conana. Właśnie w tym ostatnim kierunku podążył J.M. McDermott w swej debiutanckiej powieści Dzieci demonów, będącej pierwszym tomem planowanej trylogii Psia Ziemia.

Przed wielu laty na ziemi żyły demony – sługi bogini Elishy – lecz bogowie przerażeni ich mocą skazali je na banicję w podziemnym świecie. Nim jednak to nastąpiło, zdążyły one zapłodnić śmiertelne kobiety. Owocem tych związków były półdemony o skażonej krwi, sprawiającej, iż wszystko, co ma z nimi styczność, naznaczone zostaje piętnem zagłady. Żyjący obok nich ludzie chorują i umierają, ziemię, po której chodzą, toczy zgnilizna, nawet powietrze wokół nich pełne jest złowrogich miazmatów. Lecz półdemony potrafią na tyle dobrze się kamuflować, iż żaden normalny człek nie może ich rozpoznać, a do ich identyfikacji niezbędne są specjalne zdolności, posiadane jeno przez nielicznych. To kapłani – Wędrowcy Erin Błogosławionej, umiejący przeobrażać się w wilki oraz mający zdolność czytania myśli, wspomnień i emocji (zarówno żywych, jak i umarłych). Dwoje z nich natrafia na ślad kolejnego demonicznego pomiotu, a rozpoczęte śledztwo zaprowadzi ich do miasta, w którego tajemnicze trzewia przyjdzie im wkroczyć, gdy poznają sekrety kryjącej się w jego mrocznych zaułkach społeczności. Z każdym kolejnym tropem coraz silniej będzie w nich narastać przekonanie, iż wiedza, jaką przez lata posiedli o demonach, jest jedynie przedsmakiem głębszej prawdy, znacznie mroczniejszej i posępniejszej.

Starożytni Grecy twierdzili, że na początku był Chaos. I to sformułowanie idealnie oddaje moje odczucia po kilku stronach lektury – czytelnik już od pierwszego akapitu zostaje wrzucony w niezbyt dla niego zrozumiały bieg wydarzeń, w sam środek akcji z trupem pojawiającym się w pierwszym zdaniu książki. I przez długi czas nie znamy tożsamości zmarłego, ani osób, które odkryły ciało, a co więcej – dalsze postępowanie tych ostatnich jest nadal tajemnicze i momentami wręcz bezsensowne. Sprawy nie ułatwia fakt, iż narracja prowadzona jest w pierwszej osobie, ustami kobiety, której wypowiedzi to krótkie, urywane zdania, nacechowane ogromną dawką emocji. Całość przypomina po części reporterskie sprawozdanie, i to tworzone naprędce w nieustannym ogniu wydarzeń, w dużej mierze dziennik, lakonicznie przytaczający codzienne czynności, lecz również – swoiste wyznanie wiary, kiedy kapłanka przedstawia zasady, wedle których postępuje, przez ich pryzmat oceniając świat, na który patrzy, i ludzi, z którymi się styka. A jej credo brzmi: dobrem jest dziki świat przyrody i niczym nieskrępowana wolność, zaś każdy aspekt cywilizacji to zło.

Kontrast pomiędzy błogosławioną naturą a zdegenerowanym światem rządzonym przez ludzi, dodatkowo jeszcze podkreślony przez wilcze korzenie kapłanki, nie jest niczym odkrywczym. Budzi skojarzenia z Księgą Dżungli (a jeszcze silniej – z anime Wolf’s Rain), i choć Mowgli nie posiadł zdolności mimikry idealnej, jaką ma kobieta mogąca przeistoczyć się w przedstawiciela gatunku Canis lupus, to filozofia życiowa tej dwójki jest niemalże identyczna. Z tym, że o losach kapłanki wiemy znacznie mniej – nie poznajemy nawet jej imienia, gdyż, jak sama twierdzi, jest ono zbyt trudne do wymówienia przez śmiertelnika. Jeszcze bardziej skąpe informacje otrzymujemy na temat jej towarzysza, rzecze o nim "mój mąż" – i to wszystko.

Nieco bardziej wyraziście nakreślone są sylwetki pozostałych bohaterów. Jedną z nich poznajemy bardzo szybko, gdy McDermott porzuca na pewien czas wątek Wędrowców, aby przybliżyć nam losy Jony – czyli zwłok, które poznajemy w pierwszym rozdziale. Ten zubożały szlachcic, który przez całe życie zmuszony był ukrywać swą prawdziwą tożsamość, kłamał, lawirował, i im dłużej to czynił, tym większą znajdował w tym przyjemność. Zbrodnie, które popełniał, jakże łatwo dają się wytłumaczyć skażoną krwią płynącą w jego żyłach. Demoniczna proweniencja jest koronnym argumentem, który wyjaśnia wszystko, co robił Jona – nie chciał być zły, lecz taka była jego natura. A z nią nie można walczyć. Owo umywanie rąk i amoralne odżegnywanie się od konsekwencji czyni Jonę w moim odczuciu (choć zapewne nie taki był zamiar pisarza, który momentami niemalże na siłę stara się ukazać szlachcica jako postać sympatyczną, tłumacząc jego postępowanie klątwą złej krwi i niczym więcej) bohaterem do cna odrażającym.

Trochę więcej sympatii wzbudzają jego towarzysze – również dzieci demonów – złodziejaszek Salvatore, wychowanka klasztoru Aggie (na temat tej dwójki dowiadujemy się bardzo niewiele) oraz uliczna wróżbitka Rachel. Uważam jednak, iż McDermott, mając do wykorzystania ogromny potencjał odmienności związanej z mieszaną krwią swych postaci, nie wyczerpał go do końca. Miast nakreślić przejmujące studium istot zdeformowanych zarówno fizycznie, jak i psychicznie, stworzył wizerunek dość przewidywalny i w żadnym stopniu nie oryginalny. Ograniczył się do kilku ogranych elementów, takich jak skrzydła, łuski lub rozdwojony język, natomiast w sferze psychicznej przejawem demonicznego nasienia ma być wedle pisarza… trudno sprecyzować konkretnie co. Bo zło na kartach jego powieści czynią również ludzie normalni. Magiczne zdolności posiadają także ci, których rodzice nie pochodzili ze świata demonów. Jedyną innowacją jest przynoszący chorobę dotyk, mogący skazić zarówno ludzi, jak i ziemię. Lecz pisarz nie jest tutaj konsekwentny – skoro każdy, kto zetknie się z demonem, choruje, jak wytłumaczyć fakt, iż matka Jony, która mieszka z nim pod jednym dachem od chwili narodzin chłopca, cieszy się doskonałym zdrowiem?

Takich niekonsekwencji, podobnie jak i wyraźnych luk fabularnych, jest w Dzieciach demonów znacznie więcej. McDermott ustawicznie zmienia tok narracji, przeskakując od wydarzeń widzianych oczyma kobiety-Wędrowca do faktów z życia Jony oraz Rachel, nie trzymając się przy tym chronologii. Zapewne zabieg ten miał na celu wzbudzenie większego zainteresowania czytelnika, ale w rzeczywistości powoduje, iż gubi się on w tekście i z trudem, dopiero po jakimś czasie, ustala, o kim czytał i kiedy określone wydarzenia miały miejsce. Pisarz stosuje również obco brzmiące nazwy, kompletnie nie wyjaśniając ich znaczenia. Rachel jest sentą, lecz czym konkretnie ta profesja się charakteryzuje, trudno dociec – pisarz ustami dziewczyny odpowiadającej przygodnemu przechodniowi zbywa zarówno jego, jak i nas suchym oświadczeniem, iż to zbyt trudne, aby zostało zrozumiane.

Otrzymujemy bardzo mało informacji na temat wykreowanego w powieści świata. Poznajemy go za sprawą wilczej kapłanki – wyrywkowo, jak gdyby autor dzielił ze swoją bohaterką niechęć do cywilizacji i skupiał się jedynie na wiedzy, która zyskałaby aprobatę tej córki natury. Zatem nie dane nam jest poznać ani struktury państwa, w którym toczy się akcja, ani jego historii. Tak jakby istniało tylko jedno miasto, w którym toczą się wydarzenia. Do samego końca nie wiemy też ani kim są owe demony, których progenitura budzi tyle lęku, ani jaka była przyczyna ich wygnania. Również na temat religii panującej w stworzonym przez McDermotta uniwersum dostajemy jedynie ogólnikowe informacje, co jest dość irytujące, gdyż autor posługuje się konkretnymi określeniami dotyczącymi zarówno kościelnej struktury i hierarchii, jak i samej teogonii, które dla czytelnika wcale nie są oczywiste. Jedynym wytłumaczeniem tej sytuacji może być to, iż książka jest pierwszym tomem zakrojonej na znacznie większą skalę historii – i w kolejnych tomach nasza wiedza zostanie uzupełniona.

Także język, jakim pisarz się posługuje, pozostawia wiele do życzenia. Pewne konstrukcje językowe – jak chociażby zdanie "Mój mąż je wyciągnął z sakwy, położył na skale" – brzmią dziwacznie. Razi wtrącanie w narrację neologizmów, które w moim odczuciu nie do końca pasują do fantasy, takich jak nazwy drinków popijanych przez bohaterów czy też osiąganego przez nich stanu naćpania. Co prawda już Cook w Kronikach Czarnej Kompanii, a po nim Erikson w Malazańskiej Księdze Poległych udowodnili, że w powieściach spod znaku magii i miecza postaci mogą posługiwać się językiem soczystym i potocznym, a nawet slangiem, lecz w tym przypadku, kiedy pozostała część narracji utrzymana jest w odmiennym tonie (momentami nawet popada w podniosło-oniryczne nuty, kiedy zaciera się granica pomiędzy tym, co dzieje się na jawie, a wizją doświadczaną przez kapłankę), takie słownictwo stanowi dysonans trudny do zaakceptowania.

Dzieci demonów odkładałam z poczuciem dużego rozczarowania. Miast dobrej fantasy, która zapadłaby głęboko w pamięć – mrocznej i poruszającej, zgodnie z obietnicami zawartymi na skrzydełku obwoluty (powinnam się wreszcie nauczyć, iż takowe laurki zazwyczaj mają na celu jedynie podniesienie sprzedaży książki i w najmniejszym stopniu nie odzwierciedlają właściwej jej wartości) – otrzymałam miernej jakości czytadło, o którym zapomina się wraz z momentem dotarcia do ostatniej jego strony. To książka z ciekawie zarysowanym pierwotnym pomysłem, lecz ten w trakcie realizacji został rozmyty do tego stopnia, iż stwierdzenie o jego zmarnowaniu jest jak najbardziej na miejscu. Dodatkowym jej mankamentem jest fakt, iż autor, kreując wizerunek półdemonów, opierał się jedynie na garści ich najbardziej popularnych cech funkcjonujących od dawna w literaturze, lecz nawet operując nimi, nie potrafił w przekonujący sposób sportretować pomiotu sług Elishy. Aby jednak w tej recenzenckiej beczce dziegciu znalazła się choć odrobina miodu – pewne fragmenty powieści intrygują, szczególnie te, których narratorką jest kapłanka Erin Błogosławionej. Jeśli w kolejnych tomach McDermott poświęci tej postaci więcej miejsca, uzupełniając jej wizerunek, może przezwyciężę swą niechęć i po nie sięgnę, lecz jedynie w sytuacji całkowitej literackiej posuchy.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
3.0
Ocena recenzenta
8.25
Ocena użytkowników
Średnia z 2 głosów
-
Twoja ocena
Tytuł: Dzieci demonów (Never Knew Another)
Autor: J.M. McDermott
Tłumaczenie: Kamil Lesiew
Wydawca: Prószyński i S-ka
Miejsce wydania: Warszawa
Data wydania: 17 stycznia 2012
Liczba stron: 300
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Format: 125x195 mm
Seria wydawnicza: Seria Nowej Fantastyki
Cena: 32,00 zł



Czytaj również

Dzieci demonów
Fragment 1 rozdziału
Magia krwi - Anthony Huso
Mariaż dark fantasy, new weird i steampunku
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.