» » Droga Wojownika - R.A. Salvatore

Droga Wojownika - R.A. Salvatore


wersja do druku

Powieściowa ścieżka donikąd

Redakcja: Tomasz 'earl' Koziełło

Droga Wojownika - R.A. Salvatore
Robert Anthony Salvatore to autor wielu powieści należących do różnych odmian fantastyki. Wśród nich największą sławę zapewniły mu historie osadzone w Zapomnianych Krainach. Na swoim koncie ma również dość popularny autorski setting o nazwie Corona. To w jego realiach rozgrywa się dość udana seria powieści wchodzących w skład sagi Wojny Demona. Tam też została umiejscowiona akcja Drogi Wojownika, choć opisane w niej wydarzenia rozgrywają się prawie 500 lat wcześniej i, co za tym idzie, nie mają dużego związku z poprzednią serią.

Akcja powieści została umiejscowiona w krainie Honce, jej fabuła dzieli się natomiast na dwie zasadnicze części, między którymi jest około dwudziestu lat różnicy. W pierwszej poznajemy misjonarza Brana Dynarda, który wraca po latach do domu z egzotyczną żoną Sen Wi i głową pełną pomysłów na reformę swojego Kościoła. Po powrocie spotyka się jednak z niechęcią dawnych towarzyszy oraz wrogością miejscowych władców, którzy widzą w nim zagrożenie. Po pewnym czasie uprzedzenia te przeradzają się w otwarty konflikt, który kończy się dla głównych bohaterów w tragiczny sposób. W drugiej części centralną postacią jest Bransen – syn Brana i Sen Wi. W pewnym momencie życia odnajduje przedmioty pozostawione przez swoich rodziców, wśród których znajdowała się między innymi niezwykła księga i wspaniały miecz należący do jego matki. Po przyjęciu tego dziedzictwa zostaje zamaskowanym ludowym mścicielem i postanawia walczyć z okrutnym władcą okolicznych ziem oraz chronić mieszkańców przed grasującymi po lasach potworami.

Jak łatwo zauważyć, fabuła jest oklepana i trudno znaleźć w niej jakieś oryginalne elementy czy motywy. Brakuje w niej również jakichkolwiek zaskakujących zwrotów akcji. Wszystko jest oczywiste i czytelnik bez problemu już w prologu potrafi odgadnąć, jak będzie wyglądała finalna konfrontacja i kto w niej zwycięży. W książce trudno doszukać się też znaczących wątków pobocznych; niby w tle przewija się kwestia potworów czy konfliktu między starą a nową religią, ale zostały one wyeksponowane tylko w takim zakresie, w jakim wymagała tego główna oś fabuły. W pewnym momencie pojawia się też drobny wątek miłosny, ale sposób jego przedstawienia (nudne i sztampowe do bólu ratowanie damy w opresji) sprawia, że najlepiej pominąć go milczeniem. Również zakończenie rozczarowuje swoją oczywistością i banalnością. Co gorsza, cała historia jest prowadzona w bardzo niechlujny sposób. Pełno tu dłużyzn, które nie służą niczemu poza sztucznym wydłużeniem książki. Sprawia to, że powieść czyta się ciężko i nie ma się kompletnie ochoty dowiedzieć, co się stanie dalej.

W parze z mizerną fabułą idzie też słaba kreacja świata przedstawionego. W ogólnym zarysie kraina Honce przypomina pod względem kulturowym europejskie wczesne średniowiecze, a pod względem technologicznym wciąż tkwi w epoce brązu. Całość została doprawiona drobnymi elementami fantastycznymi. Niestety, podobnie jak w wydanej w 1999 roku książce Grzbiet Świata, Salvatore postanowił, że sceneria będzie mroczna i ponura. Okazuje się jednak, że autorowi stylistyka ta kompletnie nie leży. W efekcie otrzymujemy władcę, który jest do bólu okrutny i bezwzględny, wyznawców starej wiary, którzy myślą jedynie o krwawych (i obowiązkowo publicznych) egzekucjach, ksenofobicznych kapłanów nowej religii zainteresowanych tylko swoim interesem oraz gnębionych przez wszystkich chłopów. Jako dodatek występują oczywiście potwory nękające mieszkańców. Tym razem są to klasyczne gobliny oraz powry. Te drugie mają być w założeniu największym i najbardziej przerażającym zagrożeniem, ale dla mnie krwiożercze stworki o aparycji krasnali ogrodowych są raczej śmieszne niż straszne.

Na te wszystkie groteskowe przerysowania nakłada się jeszcze masa absurdów i błędów logicznych. Mamy więc lud Honce, który używa broni i narzędzi z brązu, ale budowane przez siebie drogi wykłada żelazem (nie udało mi się dojść, w jakim celu). Kolejny przykład to Kościół Abella (wzorowane na chrześcijaństwie wyznanie, do którego należał brat Dynard), który zdołał w ciągu 50 lat w zacofanej i dzikiej krainie stworzyć rozwiniętą strukturę administracyjną i sieć świątyń. Dodatkowo zdobył ogromną władzę. To wszystko mimo zagrożenia ze strony potworów i oporu starej wiary. Rozumiem, że organizacje religijne słyną ze skuteczności, ale w tym wypadku to chyba lekka przesada. Dziwi też brak jakiejkolwiek wymiany między Honce a oddaloną o zaledwie 50 kilometrów, wysokorozwiniętą, wzorowaną na Bliskim Wschodzie krainą Behr. Brak przepływu idei można tłumaczyć wprawdzie ksenofobią, ale pewne rozwiązania techniczne przy tak małej odległości powinny być zapożyczane. Największą jednak przesadą jest ukazanie zakonu, z którego wywodzi się Sen Wi. Autor chciał zrobić z niego tak wyjątkowe zgromadzenie, że nie tylko wyposażył jego członków w przemysłowo wykorzystywane diamenty, ale obdarzył umiejętnością wykuwania broni gołymi rękami.

To tylko najbardziej widoczne nielogiczności, błędy i absurdy, które burzą i tak niezbyt przekonującą wizję świata przedstawionego. Ten element rozczarował mnie najbardziej, bo zawsze uważałem R.A. Salvatore'a za utalentowanego twórcę scenerii, czy to erpegowych czy literackich.

Nie lepiej niż świat prezentują się bohaterowie. Właściwie z żadnym z nich nie da się utożsamić czy nawet polubić, bo albo są wyjątkowo irytujący, albo w groteskowy sposób przerysowani. Główny bohater pierwszej części, czyli Dynard, jest tak naiwny, że w porównaniu z nim lord Stark z Gry o Tron to wzór przebiegłości. Najlepiej widać to podczas jego powrotu do ojczyzny, kiedy otwarcie obnosi się ze swoją egzotyczną żoną mimo panującego w Kościele celibatu i powszechnej nienawiści wobec ludu, z którego ukochana się wywodzi. Bransen to natomiast skończona ofiara i powszechnie pogardzany nieudacznik, który jednak nocami przeistacza się we wspaniałego wojownika, któremu nie są w stanie dorównać nawet zawodowi żołnierze. Nie lepiej prezentują się także czarne charaktery. Niby jest ich kilka, ale poza imionami nie różnią się praktycznie niczym. Głównym powodem takiego stanu rzeczy jest to, że każdy z nich jest bezwzględny, krwiożerczy, opętany żądzą władzy. Nie mają żadnych pozytywnych lub choćby neutralnych cech, co prowadzi do przerysowania, które momentami wpada w groteskę. O postaciach drugo- i trzecioplanowych w ogóle trudno coś powiedzieć, bo zazwyczaj zbudowane są w oparciu o jedną cechę (oddany przyjaciel, ksenofobiczny mnich, porywczy żołnierz) i przez to nie posiadają jakiejkolwiek głębi.

Co zaskakujące, nawet sceny walk, zawsze wymieniane jako jeden z największych atutów autora, wypadają wyjątkowo słabo. Nie dość, że są zbyt długie, to jeszcze opisane w strasznie chaotyczny a momentami wręcz niezrozumiały sposób. W kilku miejscach miałem niemałe problemy ze zrozumieniem, kto z kim walczy i kto wygrywa. Do tego w czasie starć pojawia się sporo zabawnych błędów. Przykładowo, w jednej z potyczek powr wyciągnął kolejno pięć toporów bojowych. W innej sytuacji można by to uznać za aluzję do postaci z gier rpg, które noszą na plecach małą zbrojownię, ale wątpię, żeby taki był w tym wypadku zamiar autora.

Niestety, do ogólnej jakości powieści dostosowało się polskie tłumaczenie, które w najlepszym razie można uznać za ledwo poprawne. Zdaję sobie sprawę, że przekład nie uratuje złej książki a literówki zdarzają się zawsze, ale takie rzeczy jak powtórzone lub znikające wyrazy (co często zmienia znaczenie danego zdania), dziwne odmiany słów czy nagminnie zjadane litery, to już błędy naprawdę poważne. Zdziwił mnie również występujący kilkakrotnie brak wyraźnego oddzielenia od siebie scen, które rozgrywają się w różnych miejscach. Nie wiem czy to wina polskiej wersji, czy oryginału, ale trzeba powiedzieć, że nie ułatwia to śledzenia fabuły.

Czy książka ta ma zatem jakiekolwiek plusy? Na upartego można zaliczyć do nich dość oryginalny, różnorodny system magii (jeden rodzaj oparty na kamieniach szlachetnych, drugi na wewnętrznej mocy) oraz wykorzystanie (dość rzadko spotykanych w fantasy głównego nurtu) monoteistycznej religii. Moim zdaniem dla tych dwóch rzeczy nie warto jednak sięgać po Drogę Wojownika. Jeśli chce się o nich poczytać, to lepiej odkurzyć wcześniejsze tytuły ze świata Corony. Z tego też względu nie mogę praktycznie nikomu polecić tej pozycji. Jedyną grupą, która mogłaby się nią zainteresować, byliby fani settingu spragnieni kolejnych informacji na jego temat, ale nawet w ich wypadku nie wiem, czy lepszym pomysłem nie byłoby po prostu przeczytanie streszczenia.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
2.0
Ocena recenzenta
0.5
Ocena użytkowników
Średnia z 1 głosów
-
Twoja ocena
Mają na liście życzeń: 1
Mają w kolekcji: 0
Obecnie czytają: 0

Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie czytam
Tytuł: Droga Wojownika (The Highwayman)
Cykl: Saga Pierwszego Króla
Tom: 1
Autor: R.A. Salvatore
Tłumaczenie: Agnieszka Kochan
Wydawca: Mystery, vis-a-vis/Etiuda
Miejsce wydania: Kraków
Data wydania: 26 października 2011
Liczba stron: 448
Oprawa: miękka
Format: 115 x 175 mm
ISBN-13: 978-83-61516-99-6
Cena: 29,80 zł



Czytaj również

Night of the Hunter
Drizzt (znowu) wraca na szlak
- recenzja
The Companions
Wkraczając drugi raz do tej samej rzeki
- recenzja
Król orków - R.A. Salvatore
Moda na Drizzta: odcinek 4019304
- recenzja
Star Wars Komiks #22 (6/2010)
Włochate historie
- recenzja
Obietnica Króla-Czarnoksiężnika - R. A. Salvatore
Ciąg dalszy przygód Artemisa i Jarlaxle'a

Komentarze


Xaric
   
Ocena:
+3
Jedyna książka tej maszynki klepiącej gnioty jaka wydała mi się sensowna to był o dziwo "Wektor Pierwszy" zaczynający serię Nowy Zakon Jedi (frywolnie przetłumaczony jako Nowa Era Jedi) z rozszerzonego uniwersum Gwiezdnych Wojen :)
02-02-2012 12:39
Villmar
   
Ocena:
+1
Ja miło wspominam pierwsze tomy cyklu o Drizztcie, zanim jeszcze zrobiła się z tego schematyczna telenowela.
02-02-2012 16:09
Aesandill
   
Ocena:
+1
Ja też doskonale wspominam pierwsze tomy - z ręka na sercu przyznam ze gorszych książek nie czytałem.

Weszli do kompletnie ciemnego pomieszczenia i drizzt schowała się w cieniu...
02-02-2012 16:14
Malaggar
   
Ocena:
+6
@Aes: To logiczne, w mroku miał +40% krycia się w cieniu.
02-02-2012 16:23
Siman
   
Ocena:
+3
Och tak, Drizzt, zmęczyłem dwa tomy. Tak strasznej nędzy literackiej nie miałem chyba w ręku.
03-02-2012 02:45
38850

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
0
Ponoć Umberto Eco pisząc "Imię Róży" nadał imię Salvatorowi właśnie na cześć autora tych pociesznych historyjek o dwuręcznym elfie :). Ponoć chcial w ten sposob oddać cześć błyskotliwości umysłu autora. Choc moze to taka obiegowa legenda? :D
@Siman - chcesz zobaczyć coś naprawdę strasznego? Poczytaj sobie Kołodziejczaka, zwłaszcza wczesnego - tomik "Wrócę po ciebie kacie" na ten przykład.
Tylko użyj najpierw pasty sensodyne, bo zęby bolą od czytania :)
03-02-2012 07:08
Aesandill
   
Ocena:
0
@ zigzak
Nie wierze ze jest w stanie dorównać mistrzowi!
03-02-2012 08:38
38850

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
+1
Aes, Przyjacielu małej wiary :)

Spróbuj, tylko zagryź najpierw dobrze zęby na skórzanym pasku - to nie będzie przyjemne :)
03-02-2012 08:41
27383
   
Ocena:
0
Ponoć Umberto Eco pisząc "Imię Róży" nadał imię Salvatorowi właśnie na cześć autora tych pociesznych historyjek o dwuręcznym elfie :). Ponoć chcial w ten sposob oddać cześć błyskotliwości umysłu autora. Choc moze to taka obiegowa legenda? :D
Zważywszy na wydanie Imienia Róży w 1980 mało prawdopodobne (angielska Wiki mówi, że za pierwsze poważne pisanie wziął się R.A. w 1982, a Czarnospiczastoucha Trylogia została wydana w 1988).
03-02-2012 10:02
38850

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
+1
Thoctar, przecież ja to z pomponika wziąłem, a ty tak na serio :D
03-02-2012 10:13
earl
   
Ocena:
+1
Zigzak po prostu chciał podkreślić, że Eco antycypował.
03-02-2012 12:16

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.