Korzystając więc z dobrodziejstw demokracji, odniosę się do felietonu Dlaczego nie lubię fantasy autorstwa Andrzeja Pilipiuka, który opublikowany został w sierpniowym numerze magazynu Science Fiction, Fantasy i Horror. W tekście tym bardzo mocne słowa padają pod adresem fantasy, które określane jest jako ohydny bakcyl, infekujący zdrową tkankę, czyli SF. Gatunek ten, czyli, jak to pisze Pilipiuk, "ohydna, wszawa i plugawa odmiana naszej literatury" nazywany jest także rakiem, który "od dziesięcioleci niszczy i pożera zdrowe konary, podgryza i unicestwia fundamenty gatunku". Autor oczywiście swoje tezy popiera niezliczonymi argumentami, z lubością rozwodząc się nad wyższością science fiction nie tylko nad dominium Tolkiena, ale także literaturą w ogóle. Przy okazji obwinia fantasy o podkradanie i degenerowanie czytelników, demoralizowanie narybku, gradobicie, koklusz, a tak w ogóle to Kopernik była kobietą!
W tym wszystkim jest jednak pewien haczyk: to stek bzdur. Milczeniem pominę wyjątkowo barwny opis powstania literatury fantastycznej ― jawiącej się jako istne literackie Eldorado ― skwitowany takimi oto słowami Pilipiuka: "stopniowo i ona [literatura niższa] pod wpływem różnych prądów zaczęła się kiepścić i wtedy właśnie okrzepła fantastyka". Skupię się natomiast na przytaczanych dalej argumentach. Faktem ― niezaprzeczalnym ― jest to, iż fantastyka, zwłaszcza dawnymi czasy, stanowiła źródło wielu nowatorskich idei, którymi inspirowali się naukowcy. Obecnie mamy jednak do czynienia z sytuacją wręcz odwrotną ― to twórcy SF sięgają do pism naukowych w poszukiwaniu nowych pomysłów. Wspominał o tym Ted Chiang, a także Peter Watts, który w udzielonym Poltergeistowi wywiadzie o zawartych w Ślepowidzeniu ideach powiedział: "szczerze mówiąc, zaskakującym może być fakt, iż to nie ja wpadłem na wiele z nich". Pilipiuk zdaje się jednak nie brać tego pod uwagę. Co więcej, wprowadza on czytelnika w błąd, jawnie ignorując oczywiste fakty, tudzież modelując je tak, aby pasowały do jego teorii.
Pisze na przykład, że: "Marsjan zaprezentowano nam w dziesiątkach wariantów na dobre stulecie, zanim uczeni wykryli pierwsze węglany wewnątrz meteorytu na Antarktydzie", a "klonowanie kosmonautów wprost do kombinezonów pokazano nam w serialach i wytłumaczono na dziesięciolecia przed powstaniem owcy Dolly". Autor przede wszystkim zapomina o różnicy pomiędzy odkryciem naukowym a literackim pomysłem. Podstawę tego drugiego stanowi wybujała wyobraźnia pisarza, który o większości ograniczeń zapewne nawet nie pomyśli, podczas gdy badaczy czekają lata żmudnych badań, podczas których dzień po dniu zmagać się oni będą z problemami, z których istnienia przeciętny fantasta nawet nie zdaje sobie sprawy. Kosmiczne klony ubiegły owcę Dolly? Też mi coś. Tę samą owcę o blisko czterdzieści lat ubiegła żaba Xenopus laevis. Nie wspominając o tym, że klonowanie to proces naturalny, którego mechanizmy zostały wytłumaczone na długo przed pierwszymi serialami.
Pod naporem logiki pada także argument dotyczący Victora Frankensteina, który: "niemal o sto pięćdziesiąt lat wyprzedził epokę przeszczepów". Zadziwiające, zważywszy na to, że debiutancka powieść Mary Shelley ukazała się w 1818, podczas gdy już w średniowieczu niektóre rany leczono przeszczepiając żołnierzom płaty skóry z innych części ich ciała.
Felieton ten może i nie wywołałby u mnie takich emocji, gdyby nie osoba jego autora. Bo czym, jeżeli nie fantasy jest cykl Kuzynki, opowiadanie Błękitny trąd albo prześmiewczy Czarownik Iwanow? Samo nasuwa się porównanie autorstwa Andrzeja Sapkowskiego o "ptakach, które we własne gniazdo nakakać się nie wahają". Pilipiuk pisze: "byliśmy (…) Stoimy (…) winniśmy oczyścić (…) Zwyciężymy!", utożsamiając się z gronem twórców i czytelników science fiction, a sam po kolana stoi w fantasy. Zupełnie, jakby czytelników traktował jak wspomnianych przez siebie dzikich prymitywów, których najlepiej przekupić świecidełkami (w tym miejscu też zdaje się zapominać, że to raczej kino SF w dużo większym stopniu nastawione jest na efekty i gadżety).
Pociechą może być jedna ewentualność ― że to wszystko żart, zgrywa, prowokacja. Że Pilipiuk świadomie przeinacza fakty, podsyca ogień i rozbudza emocje, chcąc zmusić odbiorców tego tekstu do myślenia. Byłoby to lepsze wyjście, chociaż nie idealne, bo tak czy siak byłby to żart nieudany i wyjątkowo niesmaczny.