» Recenzje » Chochoły - Wit Szostak

Chochoły - Wit Szostak

Chochoły - Wit Szostak
W Krakowie, przy ulic S., stoi kamienica. Pozornie: budynek jakich wiele. Jednak kryje się w nim siedziba mieszczańskiego rodu Chochołów, zwana Domem. Przenikają się tutaj wspomnienia chóru starców, ich dzieci przeżywających najlepsze lata w okresie głębokiej komuny, rozleniwionych dostatkiem wnuków. Ta nietypowa wspólnota spowinowaconych ze sobą rodzin zdaje się być utopią: młodsi opiekują się starszymi, którzy w zamian za to dzielą się doświadczeniami – a wszystko to oświecone blaskiem wzajemnego szacunku. Jednak, niezauważalnie, posady Domu zaczynają się chwiać – pierwszy dostrzega to Jan Chochoł, wnuk seniorki rodu.

Najnowsza powieści Wita Szostaka to jedna z najbardziej niejednoznacznych książek, jakie miałem ostatnio okazję czytać. Trudno ją szufladkować w jakikolwiek sposób: z jednej strony jest, co oczywiste, historią członka familii Chochołów i rodu w ogóle; z drugiej fabularyzowanym przewodnikiem po Krakowie, ukazującym jego małe tajemnice; z trzeciej natomiast przypomina metafizyczny traktat, ubrany w szaty powieści. Autor stworzył niesamowitą powieść obyczajową, podobną w założeniach do Małe, duże Johna Crowleya: pomiędzy wierszami, opowiadającymi o losach kolejnych krakowskich mieszczuchów, ukrył wiele intrygujących refleksji. Chochoły są powieścią przybijającą, przejmującą, ale nie można im odmówić mrocznego uroku, który nadaje im ciągły taniec narratora na granicy rzeczywistości i wyobraźni, prawdy i kłamstwa.

Esencją tekstu są relacje między członkami rodu, mieszkańcami Domu. To naprawdę niesamowite towarzystwo: losy apodyktycznej babci Marii, głuchej babci Marysi, niemej cioci Marii i ślepego wujka-księdza Tomasza przeplatają się z codziennością zimnej i ambitnej Magdy, jowialnego Piotra, melancholijnej Basi. Szostak z mistrzowskim wyczuciem oddał to, co mogłyby zrodzić się w domowej twierdzy pomiędzy tak różnymi ludźmi - miłość, podkopaną przez intrygi młodszych pokoleń, które starają się uszczknąć dla siebie trochę wolności. Narrator, którym jest Jan, przenosi to na grunt życia codziennego: próbuje być naturalny, otwarcie mówić o swoich uczuciach, próbuje szukać najlepszej nici porozumienia z innymi ludźmi, jednak nie jest w stanie tego zrobić; czuje się wyizolowany, oderwany od losu najbliższych. Czytelnik staje się przerażonym świadkiem kolejnych jego zmagań: widzi, jak wielokrotnie otwiera on usta, aby kłamać, zamiast mówić co chciałby powiedzieć; podsłuchuje rozmowy prowadzone przez Jana z samym sobą, w których odgrywa on role wujka, babci, matki. Daremność tych prób jest tym, co najbardziej przeraża w Chochołach – Szostak pisze o konieczności porozumienia przez antytezę ukazującą jego brak, niemożność uzyskania całkowitej i niezniszczalnej jedności między ludźmi. Osobami pozornie sobie najbliższymi, które, w gruncie rzeczy, okazują się tak samo sobie obcymi jak każdy nieznajomy spotkany na ulicy. Niezwykła głębia, z jaką Szostak przeanalizował stosunki międzyludzkie, opierając się na żyjącej w swoistej komunie rodziny, zarazem zachwyca i przeraża – to pierwsze wywołuje wyczucie oraz talent autora; to drugie – wnioski, jakie wysnuwa się po lekturze.

Od pierwszych stron urzekł mnie język powieści. Porwała mnie rzadko spotykaną rytmika – ostatni raz obcowałem z podobnym stylem przy okazji lektury Labiryntów Cetnarowskiego. Szostak doskonale oddał wewnętrzny świat mężczyzny w średnim wieku, zdominowanego przez potężną rodzinę. Narracja ociera się o strumień świadomości, nieraz ubiera świat w karby klasycznej, eleganckiej frazy, czasami rzeczywistość staje się jedynie cieniem odbitym w gombrowiczowskim niemal chaosie pomijanych słów, powtarzanych wielokrotnie wyrażeń. Zachował przy tym Szostak autentyzm, który sprawia, że w wewnętrzny świat Jana chce się wierzyć, zamiast odrzucać jego rozbuchane przemyślenia, wielopiętrowe teorie. Podobnie wygląda sprawa, gdy narratorowi przychodzi przedstawiać sytuacje międzyludzkie: z niezwykłą naturalnością opisuje kolejne dialogi, w których bliscy sobie ludzie próbują dochodzić do kompromisu w kwestii postrzegania otaczającego ich świata. Bo tym właśnie są kolejne rozmowy Chochołów: dążeniem do pogodzenia kolejnych wizji rzeczywistości – czasem poprzez konflikt, a czasem poprzez przyjacielską pogawędkę przy rakiji.

Nie da się ukryć, że Chochoły nie są tekstem dla każdego czytelnika. Nie polecam powieści nikomu, kto nie chce zagłębiać się w wielopiętrowe rozważania; nie warto czytać powieści, jeśli nie ma się ochoty na z góry nieudaną próbę odkrycia uniwersalnej prawdy o świecie. To jednak sprawa gustu. Jedyną rzeczywistą wadą Chochołów, jaka mnie odrzuciła, jest zbyt mocne, zbyt niezwykłe zakończenie – pozostaje ono w pewnym dysonansie z codziennością tekstu, co pozostawiło we mnie niemiłe wrażenie.

Jestem jednak Chochołami urzeczony – nie spodziewałem się, że będzie to tekst tak niesamowity, tak głęboko analizujący ludzką codzienność. Jeśli jesteście gotowi na niezwykłą przygodę w starym Krakowie u boku Chochołów – polecam, będziecie wniebowzięci.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
9.5
Ocena recenzenta
8.33
Ocena użytkowników
Średnia z 6 głosów
-
Twoja ocena
Tytuł: Chochoły
Autor: Wit Szostak
Wydawca: Lampa/Iskra Boża
Data wydania: 8 września 2010
Liczba stron: 440
Oprawa: twarda
Format: 150 x 210 mm
ISBN-13: 978-83-89603-83-8
Cena: 39,90 zł



Czytaj również

Chochoły
Krakowski realizm magiczny
- recenzja
Dumanowski
Rozbiorowa Polska alternatywna
- recenzja
Ojciec
...czyli męskie relacje
- recenzja
Sto dni bez słońca
Aura Finneganów
- recenzja

Komentarze


~Ch

Użytkownik niezarejestrowany
   
Ocena:
+1
To się nazywa tekst zachęcający do lektury, brawo ( mnie znęcono skutecznie). Najprzyjemniej napisana recenzja, jaka miałam okazję na Polterze przeczytać ostatnimi czasy.
Tylko wyodrębnijcie tytuły począwszy od akapitu III .
04-09-2010 21:59
baczko
   
Ocena:
0
@Ch

Dzięki, poprawione
04-09-2010 22:32
earl
   
Ocena:
0
Pytanie do Zicocu:

Czy w rodzinie Chochołów imię Maria ma jakieś symboliczne znaczenie, skoro aż 3 postaci tak się nazywają?
05-09-2010 10:28
Majkosz
   
Ocena:
+1
A skąd mogły się, u licha, wziąć trzy Marie?
05-09-2010 10:43
Zicocu
   
Ocena:
0
Narrator wspomina tylko, że wszystkie trzy Marie należą do najstarszego pokolenia rodziny i zaznacza, że w żadnym z późniejszych tego imienia nie nadawano. Można odnieść wrażenie, że jest ono reliktem przeszłości, jedną z wyraźnych granic między poszczególnymi członkami rodziny Chochołów. W skrócie: Maria = chór starców.
05-09-2010 11:50
~nosiwoda

Użytkownik niezarejestrowany
    wątpliwość
Ocena:
0
Zasadniczo zgadzam się z wymową recenzji, ale jeden - dość ważny - szczegół: narrator nie nosi (wg mego najgłębszego przekonania) imienia Jan. Tak naprawdę nigdy nie poznajemy jego imienia, a sytuacja, w której pada imię "Jasio", dotyczy obudzonej z głębokiego snu babki, żony śp. Jana. Dodatkową przesłanką na potwierdzenie tezy bezimienności/nieokreśloności narratora jest to, co on sam mówi do Zosi pod sam koniec powieści: że w Krakowie nie ma kościołów pod wezwaniem ich patronów. A w Krakowie jest kościół pw. św. Jana, nie ma natomiast pw. św. Zofii.
08-09-2010 13:34
Zicocu
   
Ocena:
0
Rzeczywiście, możliwe, że źle odczytałem tę sytuację. Nie jestem ani mieszkańcem, ani znawcą Krakowa, więc ta wskazówka nic mi nie powiedziała. Przepraszam za pomyłkę.
08-09-2010 14:43
~nosiwoda

Użytkownik niezarejestrowany
    Niezamaco
Ocena:
0
Dopóki nie wypowie się sam Wit Szostak, to nie tyle mowa o pomyłce, ile o odmiennej interpretacji :) Więc luzik.
Ja też nie jestem z Krakowa i miałem problem z tym brakiem imienia, więc sprawdziłem, jak to jest z tymi kościołami.
09-09-2010 08:35

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.