» Literatura » Opowiadania » Bitwa o Endor

Bitwa o Endor


wersja do druku
– O czym wtedy myślałem? Zabawne, że o to pytasz. Jako reporter musiałeś już chyba zrobić seeetki wywiadów z żołnierzami, pilotami... Nie? Jesteś nowy w biznesie? Ha, to ładnie. Paskudna robota, nie? No, ale chyba nie spodziewasz się ode mnie jakichś oryginalnych wypowiedzi? Dobrze. Przynajmniej jesteś szczery. Rzadka cecha u młodych.

– O czym wtedy myślałem? O niczym. Co się tak dziwisz? Bo o czym może myśleć człowiek, który mało sobie nie łamie nóg... Zresztą, postaw się w mojej sytuacji, postaw się w sytuacji kogoś takiego jak ja. Pomyśl, że walczyłeś z Vongami, dajmy na to. Okręt dostaje łupnia takiego, że chyba tylko sama Moc trzyma go w kupie. Ty sam jesteś podziurawiony jak sito i do tego masz złamaną rękę, bo pulpit eksplodował ci niemal w twarz, a potem przygniótł tak, że krzyknąć się nawet nie dało... Widzisz te blizny, o, tutaj? No, a dodaj jeszcze do tego, że wszystko lata dookoła ciebie, bo generator ciążenia szlag trafi. Podtrzymywanie życia zresztą też, na twoje szczęście maska jest obok.

– No i o czym myślisz? O naszym wspaniałym, boskim Imperatorze o wyglądzie dwustuletniego starucha? O ładzie i porządku w wersji naszego cudnego Imperium? O wielkiej Gwieździe Śmierci, która zamieniła się w kilka milionów kawałków zgiętego metalu? O tym, jak cały kwiat porządnych ludzi poszedł do próżni, bo Rebele skopali nam tyłki? Nie, ty nawet nie jesteś w stanie kontrolować swojego własnego ciała! Robisz w gacie, automatycznie, i nawet tego nie zauważasz. Co tak kosisz na mnie oczy? Myślisz, że jak jest? Srasz, i lejesz, i uciekasz, i jeśli możesz myśleć, jeśli ci krew tak nie walnęła do głowy, jeśli ci adrenalina nie szprycuje żył – to tak, wtedy myślisz, ale o jednym: o ucieczce.

– Koledzy? Chłopie, większość to już sztywne trupy, i to w kawałkach, a ci co żyją, robią to samo co ty: spieprzają byle szybciej do kapsuły. Nie myśli się o nich. To nie jest tak, jak na tych szmatławych holofilmach. Nie ma żadnych bohaterów... W ogóle, czy ty sobie wyobrażasz jakiego ja mam farta? Mówili mi potem, że naszego VSDeka trafiła setka torped. Rozumiesz, ile to jest? Tym można by rozwalić całego ISDeka. Na drobny piaseczek. Z całej załogi, sześciu tysiąca chłopów, przeżyłem ja i dwudziestu innych chłopaków. Dwudziestu! To nawet nie jest procent całości. Po czymś takim można sobie podciąć żyły, co nawiasem mówiąc, paru tych chłopaków zrobiło. Tak więc sam widzisz. Zero myślenia. W ogóle myślenie na wojnie to zły pomysł.

– Co było później? Emeryturka! Nie, to fatalny żart. Byłem naiwniakiem, służyłem dalej. Najpierw u Harrska, potem z całym okrętem dołączyliśmy się do Thrawna. Potem... sam już nie pamiętam, tłukłem się po Imperium, a właściwie tym, co z niego zostało. Miałem szczęście, już nigdy nie przytrafiła mi się druga bitwa o Endor, jeśli wiesz co mam na myśli. Przeszedłem w stan spoczynku, miałem szczęście dostać ciepłą posadkę na Bastionie. Ewakuowali mnie, jak przyszli Vongowie. Po wojnie nie było do czego wracać. Teraz, jak sam widzisz, siedzę na Coruscant, niańczę swoje wnuki i opowiadam dziennikarzynie historię swojego nędznego życia. Taaak, teraz to można się z tego śmiać. Wtedy... ech, szkoda gadać. Nie, nie, cała przyjemność po mojej stronie. Dzięki, że nie zasnąłeś. Do widzenia, rozumiem, pozdrowię żonę. Do widzenia.

***


Jestem w tunelu. Ciemnym tunelu. Bardzo ciemnym i zimnym. Prawie lodowatym. Nie, naprawdę lodowatym. Skostniałem od tego chłodu, nie mogę ruszać palcami. Nic nie mogę, bo nic nie czuję. Nie, czuję coś. Czuję setki ostrych igiełek wżynających się w nogę. Chcę na nią spojrzeć. Nie mogę, bo zdrętwiała szyja nie słucha moich poleceń. Widzę tylko ściętą mrozem szybę. Obłoki pary, które ulatują z nosa i natychmiast marzną na szybie.

Jest cicho. Ale nie jest to miła cisza. To cisza z rodzaju tych, co ogłuszają i paraliżują. Przerażająca cisza.

Gdzie ja jestem? W ciemnym, zimnym tunelu? Nie, jestem TAM. Pośród gwiazd, w czarnym, lśniącym kombinezonie, nad wielką, szmaragdową kulą. I jestem sam. Całkiem sam.

Mam mroczki przed oczami. Płuca odmawiają posłuszeństwa. Z gardła wyrywa się tylko rzężenie, gasnące, dławiące, zabijające...

Zerwałem się z łóżka, rozwarłem mocno sklejone powieki i kilka razy gwałtownie wciągnąłem powietrze. Połówka lekkiej kołdry pofrunęła w górę i po chwili spokojnie, odrobinkę falując, opadła z powrotem na pościel. Jedwabisty materiał musnął policzek czarnowłosej kobiety, która z wysiłkiem wsparła się na materacu i zaspanym wzrokiem patrzyła na mnie.

– Verin... która godzina? – Jej ciepła dłoń dotknęła mojej skroni. Byłem cały mokry, odruchowo odgarnąłem zlepione, brązowe loki opadające na czoło. – Co się stało? Znowu to samo?

Skinąłem głową, ująłem jej rękę, ścisnąłem czule. Chciałem ją jakoś pocieszyć, ale nie byłem w stanie nawet się uśmiechnąć.

– Och, Verin...

Słyszałem w jej zachrypniętym głosie troskę, ale też potworne zmęczenie. I trudno wyczuwalną irytację.

– Verin, minęło już pięć lat – powiedziała dziwnym tonem. – Czemu to się tak ciągnie? Czemu tak...
– Nie wiem – bąknąłem. Zobaczyłem to w jej szarych, smutnych oczach. To uczucie, którego nienawidziłem. Nagle puściłem jej rękę, odepchnąłem ją. – Nie wiem, do cholery, nie wiem! Przestań tak na mnie patrzeć! Zostaw mnie, Liiz!
– Verin...

Szarpnąłem się, ześlizgnąłem z łóżka na podłogę. Jedna noga bezwładnie uderzyła w nią niby kowalski młot, głośno, z głuchym hukiem.

– Nie chcę twojej litości! Zostaw mnie!

Złapałem się za głowę, tępo wpatrzyłem w mechaniczną stopę, w odrażającą, sztuczną kończynę powleczoną jeszcze bardziej ohydną synskórą. Długo panowała napięta cisza. Tak długo, że omal nie zamieniła się w TĄ ciszę, tą która rani i przenika do kości. Usłyszałem za sobą szelest.

– Verin, to nie jest litość – szepnęła Liiz. Po chwili klęczała już przede mną. Na jej pociągłej, gładkiej twarzy zarysował się leciuteńki, bardzo blady, ale zarazem bardzo piękny uśmiech. – Mylisz litość z miłością.

Zaśmiałem się gorzko.

– I kogo ty obdarzasz tą miłością, Liiz? Nieudacznika, dezertera, życiowego rozbitka, który nigdy się nie pozbierał po tamtej bitwie. Bo do jej czasu był pilotem promu samego Lorda Vadera, jednym z największych asów Imperium, członkiem elitarnej Eskadry Onyks. Kapitan Verin Yorr był wtedy wielki – prychnąłem. – I czym jest teraz? Jest...
–...moim mężem – dokończyła Liiz, ostrożnie biorąc mnie w objęcia. – I tylko to się liczy.

Otoczyłem ją ramionami, zaczerpnąłem siły z jej ciepła, z jej niezachwianej pewności siebie, z jej miłości. Lodowata pajęczyna oplatająca mi wnętrzności niechętnie, ale w końcu zrejterowała. Obrzydzenie do własnej osoby, do neurotyka, który ciężko ranny, na skraju jawy i koszmaru, spędził cztery godziny w próżni i już nigdy więcej nie odważył się wejść do kokpitu myśliwca – ono także wpełzło z powrotem do swojej ciemnej, głębokiej jamy wewnątrz mojej głowy. Ale kiedyś powróci.

– Przepraszam – wyszeptałem i mocno, jakby w obawie, że ktoś nas znienacka rozdzieli siłą, pocałowałem Liiz w usta, długo ciesząc się smakiem jej warg. – Przepraszam... ale wiesz, że to nie zniknie. To po prostu siedzi we mnie i...
– Nie tłumacz się, proszę. Ja to wszystko rozumiem – zapewniła, głaszcząc mnie po policzku. – Już nic nie mów. Wracajmy do łóżka.

Dopiero teraz dostrzegłem to w jej oczach: akceptację. Zrozumienie. Pojąłem, że wcale nie musiała mi tego mówić, wystarczyło, że była obok, że w każdej chwili mogłem na nią liczyć. Nawet sobie nie wyobrażałem, jakim wielkim darem obdarzył mnie los. Byłem głupi, że dotąd tego nie widziałem. A może doskonale widziałem, ale nie chciałem zauważać? Łatwo pozostawać w ignorancji...

Skinąłem głową, pocałowałem ją delikatnie w policzek.

– Wracajmy.

***


Nie było żadnych wystrzałów, żadnych eksplozji, żadnych krzyków. Miriady czerwonych nitek nie krzyżowały się z miriadami zielonych, pomarańczowe rozbłyski nie kłuły w oczy, a odgłosy walki nie nicowały na wylot bębenków słuchowych. Tak zresztą powinno być – próżnia nie przenosił fal dźwiękowych. Ale to była jedyna rzecz, która łączyła jego rzeczywistość z rzeczywistością milionów istot, które wyczuwał.

Jego rzeczywistość wyglądała bowiem zupełnie inaczej, jak gdyby jakaś gigantyczna ręka wywróciła galaktykę do góry nogami. Gwiazda Śmierci nie była poszarpaną, wciąż niedokończoną stacją bojową w kształcie kuli, a wielkim słońcem, które wprawdzie zapewniało życiodajną energię, lecz niekiedy zbytnio przypiekało. Przeszkadzała mu, jednak nie przejmował się nią. Bo kwintesencją jego rzeczywistości były indywidualne jednostki rozsiane wszędzie dookoła niego. Jednostki czujące, marzące, kochające, nienawidzące, cierpiące. Jednostki, które z natury były niedoskonałe, razem – dzięki niemu – stanowiły doskonałość. Wszystkie były w jego garści, a on nimi sterował, jak zabawkami. Przekuwał ich emocje w siłę, jakiej oni sami nigdy nie mogli samodzielnie osiągnąć.

To było jego zadanie.

Gdyby ci głupcy mogli widzieć to, co on. Gdyby mogli czuć to, co on. Gdyby mogli władać duszami, jak on – wtedy poznaliby, w jakim mroku dotąd żyli, jak mizerny żywot prowadzili. Ale to, że nie wiedzieli nic, wcale mu nie przeszkadzało. Ignoranci zawsze pozostaną ignorantami.

Niemniej jednak czasem Nial Declann gorąco pragnął, by chociaż częściowo znikła ta wielka, czarna płachta, którą zakrywali sobie oczy. Żeby, na przykład, wiedzieli, kiedy nie należało mu przerywać.

– Wielki admirale, w czym mogę panu pomóc? – spytał szorstkim, odpychającym tonem. Nie otworzył oczu, ale mięśnie na jego śniadej twarzy zagrały lekko. Miltin Takel musiał to zauważyć. Kiedy był pod wpływem błyszczostymu, rzadko cokolwiek umykało jego uwadze.
– Czekamy na Imperatora – powiedział Takel podobnym głosem, w którym dodatkowo pobrzmiewała ostrzegawcza nuta. – Czyż nie miał się zjawić, gdy zaprezentuje nam swoją... niespodziankę? Mniemam, że chodziło o superlaser?

Wielki admirał Declann zaprezentował mu pogardliwy półuśmieszek. Czuł wszystko, co rozgrywało się w sali tronowej, setki pięter ponad jego głową. Czuł furię Skywalkera, czuł satysfakcję Palpatine’a. Wiedział, że już niedługo pojawi się nowy Lord Sithów. I to on był prawdziwą niespodzianką.

– Imperator jest zajęty – rzucił zdawkowo. – Czemu osobiście tu pan przyszedł? Czyżby doskwierało panu towarzystwo admirałów Teshika i Makatiego?
– Skądże – bąknął Miltin Takel. Oczywiście kłamał. Gdyby nie żelazna ręka Palpatine’a, wielcy admirałowie już dawno temu skoczyliby sobie do gardeł. Declann sam bardzo chętnie wypróbowały kilka niszczycielskich chwytów Mocy na paru z nich. – Po prostu nikt niższej rangi niż ja by tu nie wszedł.
– Istotnie. Ma pan jeszcze...

Czarnoskóry oficer urwał pytanie w połowie. Nagle zaczęło w nim narastać wrażenie, jakby ktoś niespodziewanie wrzucił go do lodowatego oceanu i wciągał coraz głębiej w jego mroczną otchłań. Na moment poczuł ból świdrujący czaszkę i płuca, nie był w stanie zaczerpnąć powietrza – a ułamek sekundy później oblała go fala nagłego zaskoczenia i nagłej śmierci. Natychmiast zorientował się, co się stało i gwałtownie otworzył oczy.

Miltin Takel wpatrywał się w niego z na wpół rozdziawionymi ustami, jak wieśniak na polu obserwujący po raz pierwszy w życiu przelot TIE Fightera – jak wieśniak, którym wielki admirał Takel nigdy nie przestał być, niezależnie od tego jak często gościł w operach czy teatrach. Tylko, że teraz to nie miało najmniejszego znaczenia.

Declann przeklął się w myślach. Zapomniał, że błyszczostym czasem pozwala ludziom czytać w myślach.

– Nie, już panu nie przeszkadzam – odparł szybko Takel, wycofując się spiesznie w kierunku grodzi wyjściowych. – Niech pan czyni swoje powinności...

Nial Declann zerwał się na nogi.

– Takel, nie waż mi się wychodzić! – krzyknął, ale wielki admirał był już za progiem i uderzył w konsoletę blokującą grodzie. Ciężka, stalowa przegroda opadła. – Ty...!

Śniadoskóry wielki admirał wpadł w szał, wyprostował ramię, postawił jeden krok do przodu...

Runął z powrotem na fotel, a wszystkie gwiazdy galaktyki w tej samej chwili zebrały się w jego głowie i przeistoczyły w supernowe. Nial Declann poczuł niesamowitą energię, rozsadzającą mu ciało, zacisnął zęby w agonii, aż zabolało, złapał się za głowę, zsunął bezwładnie na podłogę. Jego rozedrgany, przeraźliwie wibrujący wrzask roztrzaskał panele jarzeniowe, poruszył wielkim konferencyjnym stołem, szurnął kilkoma fotelami, wreszcie stracił swą niszczycielską kadencję i ścichł, by na końcu przerodzić się w jęk.

Imperator Palpatine nie żył.

Z początku nie rozumiał, jak to się stało, potem zaczął sobie wmawiać, że to wszystko jakaś wielka pomyłka, że Moc oszukała go, że jego mistrz wykorzystał jakąś potężną, dotąd mu nieznaną technikę. Tak – z pewnością tak się właśnie stało! Z pewnością skorzystał z niej, aby rozbić ostatnie bariery w umyśle nieugiętego, wciąż walczącego z nim Luke’a Skywalkera. Musiało o to chodzić.

Imperator nie mógł umrzeć. To po prostu... nie wchodziło w rachubę, było w jakiś sposób niewłaściwe. Myślenie, że nie żył, było niewłaściwe.

Unicestwienie tarczy ochronnej na księżycu-sanktuarium, które dzięki niemu wyczuł także Miltin Takel, było teraz niczym drobniutki pyłek. Bez jakiegokolwiek znaczenia.

Ale musiał sprawdzić, co się stało. Imperator zabronił mu tego, ale on musiał się sam przekonać, że wrażenie jego śmierci nie było rzeczywiste. Musiał. Medytacja bitewna poczeka. Okręty Imperium poradzą sobie bez jego mentalnej pomocy przez tych parę minut.

Nial Declann poderwał się z podłogi, nieoczekiwanie poślizgnął. Popatrzył pod siebie, ręką dotknął policzka, spojrzał na opuszki palców. Dłoń była cała we krwi. Tak samo jak podłoga i jego, dotąd idealnie biały, mundur.

– Cholera.

Podniósł się, opierając ciężar ciała o poręcz fotela, strzepnął krew z palców i podbiegł do grodzi. Jeden gest ręką, jedna myśl przesłana Mocą, i przejście było otwarte. Wtedy zaczął biec. Ból w głowie nie ustępował, tylko nabierał siły wraz z przemęczającymi się mięśniami i coraz bliższą turbowindą do sali tronowej Imperatora.

Oficerowie, żołnierze, szturmowcy i technicy, których mijał, zachowywali się różnie. Ci, którzy już się dowiedzieli o eksplozji generatora tarczy na Endorze, nerwowo przestępowali z nogi na nogę, strzelali oczami po wszystkich, część gdzieś biegła, uciekała.

Tchórze. Imperator nie pozwoli, by Gwiazda Śmierci została zniszczona. Z tarczą, czy bez niej – ocaleją. A zdrajcy, w tym Takel, doczekają się bolesnej, długiej śmierci.

Biegł, nie zwracał uwagi na wybałuszone oczy, na zaskoczone, dziwne, niekiedy przerażone, a czasem zażenowane spojrzenia, które mu co rusz rzucano. Oni byli tylko pionkami, niewielkimi płomyczkami składającymi się na większy, trzeszczący z wielką siłą ogień. Ogień, którego żadni buntownicy nigdy nie zdołają zgasić.

Tak więc Nial Declann biegł. Na nic się zdało jazgotliwe wycie alarmów, na nic wyczuwalne przez podłogę wstrząsy, na nic wybuchające panele i uciekający panicznie ludzie. Biegł dalej, aż do samego końca.

Dopiero, gdy z poślizgiem wyhamował przed wrotami turbowindy, dotarło do niego, jakim był głupcem. Czerwoni Gwardziści leżeli na podłodze, martwi, naznaczeni bursztynowymi bliznami po klindze miecza świetlnego.

Wielki admirał Nial Declann runął ciężko na kolana.

Pocieszał się tylko tym, że jego śmierć nastąpi w okamgnieniu i będzie całkiem bezbolesna.

***


Oto ostatni lot "Egzekutora".

Dla ciebie, zwykłego technika, nie ma w tym locie nic wspaniałego, nic pięknego, nic godnego uwiecznienia. Nie chodzi tylko o to, że jesteś częścią Imperium i w zasadzie powinieneś z całych sił nie cierpieć Rebeliantów, którzy bez ustanku zawalają cię pracą, powinieneś złorzeczyć im za to, co w tym momencie czynią twojemu okrętowi. Ostatni lot Egzekutora być może ma w sobie jakąś dramaturgię, być może jest w nim jakaś magia.

Ale jeśli coś w tym jest, ty po prostu tego nie widzisz. Dla ciebie płomienie liżące kadłub potężnego Superniszczyciela Gwiezdnego to abstrakcja, coś tak niewyobrażalnego, jak widok śniegu na pustyni. Albo widok wysokiego rangą oficera w maszynowni, rzecz jeszcze bardziej niespotykana. Dla ciebie eksplozje i detonacje to nie przecudne, efektowne kule ognia, które rozrywają na strzępy płyty pancerza, a dzwonienie metalu, syk sprzężonego gazu ulatującego z zaworów i silne wibracje, wywołujące w brzuchu nieprzyjemne sensacje. Dla ciebie pajęczyny elektrycznych wyładowań sunących po mlecznoniebieskiej osłonie siłowej to setki metrów spalonych kabli, gryzącego dymu, smużącego ze stopionych izolacji i głośne buczenie przeciążonych sieci przesyłowych.

Jeśli jest w tym jakakolwiek poetyka, to ty nie masz absolutnie żadnego zmysłu artystycznego. Nie z kombinezonem ubabranym kolejnymi warstwami oleju, włosami ciężkimi od potu i wiecznym półmrokiem, który otacza się zewsząd, z rzadka omiatany silniejszymi wiązkami światła.

Dla ciebie Superniszczyciel Gwiezdny to kilkunastokilometrowy kolos z glinianymi nogami, milionem usterek, setkami tysięcy nieprzyjemnych załogantów i dziesiątkami przełożonych, którzy spoglądają na ciebie z pogardliwą wyższością, żądając zakończenia napraw na wczoraj.

Zabawne jest to, że ty nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, że to ostatni lot "Egzekutora".

Alarmy wyją na okrągło, więc nie jest to żaden proroczy znak. Inni technicy i inżynierowie nie mają kontaktu z nikim, kto mógłby im powiedzieć, co się dzieje. Okręt uczestniczył w wielu bitwach, w każdej otrzymywał większy lub mniejszy łomot, ale zawsze wychodził z walk cało. Dlaczego teraz miałoby być inaczej?

Twoje stanowisko jest niczym małe, nieistotne królestwo, które zdecydowało się prowadzić politykę izolacji i całkiem ignorować cały świat leżący za jego granicami. Gdy wokół wrze wojna, a okręt znajduje się na skraju zagłady, sygnał o tym tu nie dotrze, zagłuszony przez jęk metalu i zwodzenie krnąbrnych podsystemów okrętu. Jedynym sygnałem, który mógłby tu dotrzeć, byłby monotonny, dźwięczny głos: "Opuścić okręt. To nie są ćwiczenia. Opuścić okręt."

Parę razy nawet ćwiczono ewakuację. Dawno temu.

Ostatni lot "Egzekutora" kończy się.

Zgrzyt stali i pancerza staje się nieznośny, tak niezwykle silny, że marszczysz brwi. Nie masz pojęcia, co się dzieje. Koledzy z innych okrętów, z typów Imperial lub Victory, opowiadali że dogorywanie wszystkich gwiezdnych olbrzymów dokonuje się tak samo: słychać wybuchy, czasem ludzkie krzyki, alarmy milkną, bo nie mają skąd docierać, albo próżnia całkiem już wyssała powietrze – ale zgrzyt? Nigdy zgrzyt.

Siedzisz właśnie w szybie naprawczym, głęboko w trzewiach Superniszczyciela Gwiezdnego. Rzucasz snop światła ze swojej latarki na jego drugi koniec. I nie wierzysz własnym oczom. Rury odpadają, łącza tryskają iskrami, ściany wginają się do środka, korytarz zapada się – a wszystko to z prędkością strzału z blastera.

Zbyt szybko, byś mógł cokolwiek uczynić. Latarka wysuwa się z twoich palców, ale nie dociera na dno.

Nie dociera na dno, bo dno dotarło do niej pierwsze i ją zmiażdżyło.

Nie czujesz żadnego bólu.

Ostatni lot "Egzekutora" dobiegł końca.

***


– Wiesz, jaki dziś dzień?

Ovana zerknęła z ukosa na swojego ojca, który spokojnie, metodycznie czyścił lufę starego, niezmodyfikowanego karabinu E-11. Była zbyt roztrzęsiona, by odpowiedzieć inaczej jak gwałtownym pokręceniem głowy. Ojciec uśmiechnął się krzywo.

– Dzisiaj mija dwadzieścia pięć lat, odkąd przegraliśmy najważniejszą bitwę w historii.

Na twarzy dziewczyny pojawiło się kilka zmarszczek.

– My? – spytała, przemógłszy ucisk w gardle.
– Prawda, "my". – Ojciec roześmiał się gorzko. – Imperium. Ty urodziłaś się już grubo po śmierci klonów Imperatora, kiedy mnie i twoją matkę wzięto w niewolę. Teraz Imperium i dawna Rebelia to "my", Sojusz Galaktyczny. Ile to się zmienia w tej galaktyce...

Ovana skinęła głową, ale tylko po to, by nie wyszło, że nie słuchała jego słów. Nie pojmowała, o czym mówił jej ojciec. Nigdy nie była fanką historii. Z drugiej strony, nie była też fanką militariów, a siedziała teraz w półpancerzu, za dużym hełmie i ze zbyt ciężkim karabinem w rękach, wsłuchując się z obawą w odgłosy dochodzące ze zrujnowanego miasta spod zrujnowanego okna jakiegoś zrujnowanego domu.

– Czy ty, tato... boisz się?
– Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo. Nawet nie wiesz... – na moment załamał mu się głos, a w jego zmęczonych oczach odmalowało się cierpienie. – Ovana... Chodź tu do mnie, dziecko. Cała się trzęsiesz. Nie powinienem był ci pozwolić iść ze sobą. To był cholernie zły pomysł.

Dziewczyna nie ruszyła się, chociaż całe jej ciało wyrywało się nie tyle do ojca, co do panicznej ucieczki. Trudno się walczyło z tym uczuciem, tym bardziej, że każdy najdrobniejszy podejrzany dźwięk tylko je potęgował.

– Ktoś musi przecież walczyć z Vongami – mruknęła. – Ktoś...
– Owszem, ktoś, ale niekoniecznie musisz to być ty – powiedział ostro, ale po chwili pokręcił głową i wyciągnął do niej rękę. – Przepraszam. Podaj mi chociaż rękę, będzie ci lżej.

Nie wahała się ani sekundy. Ciepło promieniujące z dłoni ojca było przyjemne, kojące, uspokajało.

– Kiedyś razem z twoją matką przesiedzieliśmy tak dwa dni, czekając i nasłuchując, czy nie nadchodzą Rebelianci. – Ojciec uśmiechnął się blado. Zmarszczki na jego policzkach pogłębiły się. – To były inne czasy, ale strach chyba ten sam. Wiesz, to chyba wtedy zakochałem się w twojej matce...
– Byliście razem w tej całej najważniejszej bitwie? – spytała Ovana. Ojciec rzadko opowiadał jej cokolwiek o swojej młodości, raczej nie miał tendencji do dzielenia się przeżyciami z przeszłości. Tym cenniejsza była ta chwila.
– Tak. – Roześmiał się i mocniej ścisnął jej rękę. Cała twarz rozpromieniła mu się. Czegoś takiego już dawno nie widziała. – Trochę to takie ironiczne. Była to najgorsza klęska, jaką widziałem w swoim życiu, a pamiętam ją wyłącznie z jej dobrych stron.
– Jak to? Może mi opowiesz? – poprosiła, ciesząc się z tego, że strach jakby trochę mniej ją uciskał, a czuła więcej ciepła. – O całej bitwie?
– A chcesz posłuchać? – zdziwił się. – Myślałem, że...
– Chcę. Naprawdę.

Ojciec spojrzał jej prosto w oczy, uśmiechnął się lekko.

– No dobrze. To była bitwa o Endor.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.