25-12-2009 09:24
Karnawał Blogowy #7 – Też chcę być graczem!
Odsłony: 7
Moim problemem z rozpisaniem się w temacie „Gracze”, jaki zarzucił Enc, jest nabyta niechęć do rozgraniczania uczestników sesji na k6 graczy i jednego (zazwyczaj) MG. Trudno mi wskazać przyczynę tego zjawiska, ale myślę, że bazuje ona na przeżytych doświadczeniach.
Jestem skłonny uznawać, że każdy uczestnik sesji, który nie jest biernym obserwatorem, jest graczem. Wiem, że to truizm, ale od dawna walczę z terminem takim jak „Mistrz Gry”.
Po pierwsze słowo „Mistrz” kojarzy mi się bardzo źle na tle semantycznym. Nie chodzi tu o brak sympatii do najsłynniejszego dzieła Bułhakowa (przeciwnie – uwielbiam je, nawet wiersz przez tę powieść mi się zdarzył). Nie chodzi też o wszelkiego typu filmowo/książkowo/crpgowych „my mastah” i ich Igorów. Po prostu słowo „mistrz” kojarzy mi się z perfekcją, z wybiciem się na tle pozostałych osób. Co więcej – pojęcie to ma zarówno wykorzystanie w Sekretnych Tajnych Bractwach (a wolę unikać mistyki), jak i w gildiach (a nie lubię określać jakiejkolwiek gry „rzemiosłem”).
Mówiąc do kogoś „mistrzu” podkreślam, że ta osoba jest mistrzem. A jakoś tak często jest, że Mistrz wcale nie jest dla mnie mistrzem. Zazwyczaj go traktuję jako równorzędnego uczestnika zabawy. Co więcej, grałem z Mistrzami, którzy wcale dobrze sobie z sesją nie radzili oraz z Graczami, którzy świetnie napędzali sceny.
Osoby czytające mój blog wiedzą, że jestem zazwyczaj Mistrzem. Ale nie jestem mistrzem – ani w kontekście gier fabularnych, ani w żadnym innym. I nie mam tu na myśli ani fałszywej, ani szczerej skromności. Po prostu gdy prowadzę sesję i Gracz wykonuje superscenę, rozkłada mnie na łopatki oryginalnym pomysłem, zdejmuje ze mnie ogrom ciężaru konstrukcji fabuły – mam ochotę do niego zwrócić się „mistrzu”. A jeżeli sięgając po kości pyta mnie: „Mistrzu Gry, jaki jest poziom trudności”*, wybija mnie to z rytmu.
Zastanawiałem się, czy określanie siebie Mistrzem nie jest próbą wykonania samospełniającej się przepowiedni. Ale widziałem już naprawdę pyszałkowatych prowadzących, a czytając niektóre posty na forach (w stylu: „Postaw sprawę jasno: gracz ma się dostosować do Mistrza Gry, a nie Mistrz Gry do gracza”) widzę, że jednak elementy autokreacji własnego wizerunku są tu znaczne.
Jeżeli chodzi o mnie, to termin „Mistrz Gry” wolę pozostawić sobie na życzenia. Na co dzień wolę mówić „prowadzący”.
Słowo to wydaje mi się tak bezbarwne i uniwersalne, że używam go aż nagminnie. Mam wykład z profesorem? Jest prowadzącym. Mam konwersatoria z magistrem? Jest prowadzącym. Słucham kazania osoby, która nie jest pastorem? Jest prowadzącym. Słucham panelu dyskusyjnego na Pyrkonie (zapraszam!)? Panel ma swego prowadzącego.
Mówiąc o sobie „prowadzący” podkreślam, że biorę udział w zbiorowej czynności (poszerzając trochę pojęcie „Gra”, która może być rozumiana jako akt indywidualny). Że moją główną rolą w trakcie sesji jest nie Tworzenie Dobrej Sesji, nie bycie autorytetem/bogiem/cokolwiek z podręcznika do Złego Cienia, tylko koordynatorem. Prowadzę sesję. To moje działania (ułożenie dobrych scen, odnalezienie dobrej inspiracji) a nie moja cecha (cecha mistrzostwa) czy osoba (mistrza) mogą warunkować powodzenie w realizacji celu gry: fajnej zabawy.
Będąc prowadzącym, też chcę być graczem. Nie chcę być ponad nimi (granie graczy Pod Mistrzem Gry, buahaha), nie chcę być dla nich autorytetem (w grze?!) ani wzorem dobrego gracza.
Chcesz, bym się stresował na sesji? Nazwij mnie Mistrzem Gry.
*Tak, osoby, z którymi się znam choćby ponad dekadę potrafią na sesji powiedzieć do mnie nie „Aure”, tylko „Mistrzu Gry”. Mlehe.
PS: W ten weekend prawdopodobnie nie będzie „Co tam Panie w blogosferze”. Raczej w poniedziałek.
PS2: Możliwe, że do tego Karnawału napiszę jeszcze jedną notkę.
Jestem skłonny uznawać, że każdy uczestnik sesji, który nie jest biernym obserwatorem, jest graczem. Wiem, że to truizm, ale od dawna walczę z terminem takim jak „Mistrz Gry”.
Po pierwsze słowo „Mistrz” kojarzy mi się bardzo źle na tle semantycznym. Nie chodzi tu o brak sympatii do najsłynniejszego dzieła Bułhakowa (przeciwnie – uwielbiam je, nawet wiersz przez tę powieść mi się zdarzył). Nie chodzi też o wszelkiego typu filmowo/książkowo/crpgowych „my mastah” i ich Igorów. Po prostu słowo „mistrz” kojarzy mi się z perfekcją, z wybiciem się na tle pozostałych osób. Co więcej – pojęcie to ma zarówno wykorzystanie w Sekretnych Tajnych Bractwach (a wolę unikać mistyki), jak i w gildiach (a nie lubię określać jakiejkolwiek gry „rzemiosłem”).
Mówiąc do kogoś „mistrzu” podkreślam, że ta osoba jest mistrzem. A jakoś tak często jest, że Mistrz wcale nie jest dla mnie mistrzem. Zazwyczaj go traktuję jako równorzędnego uczestnika zabawy. Co więcej, grałem z Mistrzami, którzy wcale dobrze sobie z sesją nie radzili oraz z Graczami, którzy świetnie napędzali sceny.
Osoby czytające mój blog wiedzą, że jestem zazwyczaj Mistrzem. Ale nie jestem mistrzem – ani w kontekście gier fabularnych, ani w żadnym innym. I nie mam tu na myśli ani fałszywej, ani szczerej skromności. Po prostu gdy prowadzę sesję i Gracz wykonuje superscenę, rozkłada mnie na łopatki oryginalnym pomysłem, zdejmuje ze mnie ogrom ciężaru konstrukcji fabuły – mam ochotę do niego zwrócić się „mistrzu”. A jeżeli sięgając po kości pyta mnie: „Mistrzu Gry, jaki jest poziom trudności”*, wybija mnie to z rytmu.
Zastanawiałem się, czy określanie siebie Mistrzem nie jest próbą wykonania samospełniającej się przepowiedni. Ale widziałem już naprawdę pyszałkowatych prowadzących, a czytając niektóre posty na forach (w stylu: „Postaw sprawę jasno: gracz ma się dostosować do Mistrza Gry, a nie Mistrz Gry do gracza”) widzę, że jednak elementy autokreacji własnego wizerunku są tu znaczne.
Jeżeli chodzi o mnie, to termin „Mistrz Gry” wolę pozostawić sobie na życzenia. Na co dzień wolę mówić „prowadzący”.
Słowo to wydaje mi się tak bezbarwne i uniwersalne, że używam go aż nagminnie. Mam wykład z profesorem? Jest prowadzącym. Mam konwersatoria z magistrem? Jest prowadzącym. Słucham kazania osoby, która nie jest pastorem? Jest prowadzącym. Słucham panelu dyskusyjnego na Pyrkonie (zapraszam!)? Panel ma swego prowadzącego.
Mówiąc o sobie „prowadzący” podkreślam, że biorę udział w zbiorowej czynności (poszerzając trochę pojęcie „Gra”, która może być rozumiana jako akt indywidualny). Że moją główną rolą w trakcie sesji jest nie Tworzenie Dobrej Sesji, nie bycie autorytetem/bogiem/cokolwiek z podręcznika do Złego Cienia, tylko koordynatorem. Prowadzę sesję. To moje działania (ułożenie dobrych scen, odnalezienie dobrej inspiracji) a nie moja cecha (cecha mistrzostwa) czy osoba (mistrza) mogą warunkować powodzenie w realizacji celu gry: fajnej zabawy.
Będąc prowadzącym, też chcę być graczem. Nie chcę być ponad nimi (granie graczy Pod Mistrzem Gry, buahaha), nie chcę być dla nich autorytetem (w grze?!) ani wzorem dobrego gracza.
Chcesz, bym się stresował na sesji? Nazwij mnie Mistrzem Gry.
*Tak, osoby, z którymi się znam choćby ponad dekadę potrafią na sesji powiedzieć do mnie nie „Aure”, tylko „Mistrzu Gry”. Mlehe.
PS: W ten weekend prawdopodobnie nie będzie „Co tam Panie w blogosferze”. Raczej w poniedziałek.
PS2: Możliwe, że do tego Karnawału napiszę jeszcze jedną notkę.