Minimki to, jak sama nazwa wskazuje, stworzenia niewielkie, o wzroście sięgającym 2,5 milimetra, zamieszkujące ogród babci głównego bohatera, którym jest bardzo ciekawe świata dziecko. Artur, bo tak na imię chłopcu, jest zafascynowany opowieściami o swoim dziadku, wielkim podróżniku i wynalazcy, który w swoim życiu spotkał wiele przedziwnych plemion, w tym także tytułowe Minimki. Chłopiec postanawia pójść w ślady dziadka i odnaleźć skarb pozostawiony przez niego w ogrodzie. Zmusza go do tego sytuacja – ze względu na problemy finansowe, farma jego babci ma wpaść w ręce miejscowego cwaniaczka. Artur, korzystając ze wskazówek pozostawionych przez dziadka, przenosi się więc do krainy Minimków, gdzie spotkają go liczne przygody, gdzie będzie musiał stawić czoła Wyklętemu M i gdzie się zakocha.
Fabuła, przyznajcie, niezbyt oryginalna. Ileż to razy oglądaliśmy przygody osób zmuszonych do spojrzenia na świat z nieco innej, mniejszej perspektywy? Brak oryginalności nie stanowił jednak o sukcesie lub porażce animowanej produkcji Bessona. Liczyło się wykonanie, zarówno wizualne, jak i fabularne. Niestety w obu tych dziedzinach film jest bardzo nierówny. Zasadniczo Artur i Minimki dzieli się na dwie części: rozgrywającą się w świecie ludzi, w której widzimy normalnych aktorów, i na tę, której akcja umiejscowiona została w świecie Minimków, generowanym komputerowo. Po pierwsze, wstawki fabularne zdecydowanie osłabiają pozytywne wrażenie pozostawione przez animację. Są nudne, mało zabawne i po prostu przeszkadzają. Co gorsza, część wykreowana komputerowo, mimo iż wizualnie prezentuje się naprawdę dobrze, momentami nawet zachwycająco, jest bardzo nierówna pod względem fabuły.
Film zawiera duża dawkę patosu i wzniosłych przemówień, które skutecznie spowalniają akcję. Nie sposób jednak ocenić go nisko ze względu na kilka scen, które na długo pozostają w pamięci. Mój osobisty numer jeden to walka trójki głównych bohaterów ze sługami Wyklętego M w klubie, którego parkiet umiejscowiony został na obracającej się płycie winylowej. Scena jest bardzo dynamiczna, a co najlepsze w tle przygrywają melodie znane nam na przykład z Pulp Fiction. Efekt jest porażający. Takich momentów jest jednak zbyt mało, aby z czystym sumieniem uznać film za dobry.
Dubbing wypadł poprawnie. Bez wielkich rewelacji, na szczęście także bez spektakularnych wpadek. Żałuję, ze nie dane mi było obejrzeć filmu w oryginalnej wersji językowej. Madonna jako księżniczka Selenia, David Bowie w roli głównego złego – Maltazarda i Snoop Dogg użyczający głosu Maxowi – właścicielowi klubu. To musi brzmieć świetnie.
Artura i Minimki ciężko mi tak naprawdę polecić. Z jednej strony film momentami jest bardzo infantylny i patetyczny, z drugiej zaś niektóre sceny skutecznie zacierają to nieco słabsze wrażenie. Osobiście nie żałuję pieniędzy wyłożonych za seans, zdaję sobie jednak sprawę, iż nie wszyscy wybaczą Bessonowi niektóre dłużyzny. Ja wybaczyłem, ale jak pisałem, jestem fanem filmów animowanych. Dlatego reszta może śmiało poczekać aż film ukaże się na DVD.