» Fragmenty książek » 4 pory mroku

4 pory mroku


wersja do druku

Kto dziś poszukuje Floyda Remingtona?


4 pory mroku
– Nazywam się Anna Croswell. A pan?
Oboje siedzieli bez ruchu; już od dawna nie zamienili ze sobą ani słowa. W oddali, za drzewami, ulica mruczała delikatnie, na granicy słyszalności. Jeden jedyny raz Floyd spróbował wykrzyczeć coś w tamtym kierunku, ale pełen pogardy wzrok jej wysokości Croswell wtłoczył mu to wołanie o pomoc z powrotem do gardła. Ze swojego srebrnego forda emanowała płomiennym gniewem jak z wyżyn pieprzonego niebiańskiego tronu. Długo mierzyli się wzrokiem, aż w końcu dał za wygraną, oparł łokieć o drzwi, podparł ręką brodę i postanowił, że przyczai się za murem apatii.
Pod miażdżącym spojrzeniem tej kobiety Floyd pożałował, że w ogóle się odzywał.
– Nazywam się... Anna Croswell.
Czuł jej obecność, nienawidził i potrzebował jak powietrza. Ta nienawiść, odkrywał to z zaskoczeniem, miała w sobie właśnie takie organiczne źródło. Tępo przyglądał się swoim dłoniom – skórę na kłykciach zdartą miał do krwi. Robił to dla niepoznaki.
Nic go to, prawdę mówiąc, nie obchodziło. Tyle, że przegrywał z szarpiącym flaki napięciem... Czas mijał. Floyd czuł jego upływ; w rytmie serca, w pulsowaniu skroni, wreszcie, najsilniej, w wibracjach ciemnych strun, które poruszyła w nim ta kobieta.
To takie śmieszne... Całe życie gardził wszelkimi przejawami ksenofobii i nagle zdumiony odkrywał, że pobudki, jakimi kierują się ludzie, okazując wrogość innym ludziom, nie są mu jednak tak bardzo obce. Do tej pory nie przyszłoby mu przecież do głowy usprawiedliwianie kogoś, kto pogardzał drugim człowiekiem. Jednakże teraz... teraz coś się zmieniło. Stopniowo odnajdywał głęboki, ukryty sens rasistowskich przekonań; składały się na nie maleńkie szczegóły, całe uniwersum drobnostek. Ale wystarczyła odrobina chęci i zacięcia, aby rozpoczął się lawinowy proces syntezy, powolnego sklejania ich w jedną, twardą, lepką całość, która w ostatecznym rozrachunku ciążyła boleśnie. Wpatrywał się w towarzyszącą mu kobietę i dochodził do wniosku, że istnieje lista osób – takie nowo odkryte prywatne archiwum Floyda Remingtona – którym chętnie odebrałby każde prawo, nawet to do istnienia... Prym na tej liście wiodły, o dziwo, rude pindy z wyżyn klasy średniej.
Popatrzcie sami. Sposób, w jaki rozdymała płatki nosa. Nie robiła tego cały czas – tylko gdy się jej przyglądał.
Zauważył to, sprytnie wpatrzony w zwichrowane boczne lusterko. Gdy wydawało jej się, że nie jest obserwowana, oddychała spokojnie. Czyżby miała w tym swój cel? Co chciała podkreślić? Floyd nie wiedział.
Nie szkodzi. I tak potwornie działało mu to na nerwy.
Albo maniera, z jaką oblizywała spierzchnięte usta. Albo jak mrugała niezadowolona, zezując przy tym lekko lewym okiem. Albo jak rozkosznie ziewała. Albo pociągała nosem.
Nienawiść wyżywi się każdym, nawet najdrobniejszym podsuniętym jej okruchem. Wystarczy odrobina dobrej woli i każdy pokieruje jej ślepym pyskiem.
– Anna Croswell! Czy pan mi się kiedykolwiek przedstawi?!
Floyd odwrócił wzrok. Był na granicy wytrzymałości. Słońce stanęło dokładnie nad rozbitymi samochodami. Rozgrzana ziemia intensywnie parowała, a para była gęsta i lepka, nieprzyjemna. Tu w dole, w którym tkwili, przesycał ją słodkawy odór roślinnych odpadków, woń zestarzałych mięsnych resztek. Floyd przełknął szorstki haust kwaśnej i rzadkiej śliny. Bóg jeden wie, co lądowało w tej leśnej kloace...
Chciało mu się pić. Chciało mu się do toalety.
Chciało mu się!
Ale przede wszystkim pragnął się wydostać. Dotknął złamanego podudzia. Podwinął nogawkę. Napięta skóra lśniła. Cała łydka była tkliwa, nabrzmiała niczym balon. Ostrożnie uniósł stopę. Co dziwne, ból okazał się teraz bez porównania słabszy. Widocznie krwiak, który rozdął łydkę do obecnych rozmiarów, odrobinę ustabilizował potrzaskane kości. Gdyby tylko Floyd mógł znaleźć coś, dzięki czemu zmajstrowałby prowizoryczny opatrunek. O chodzeniu na pewno nie było mowy, ale wystarczyłoby, że podczołga się do brzegu jamy – stamtąd zadzwoniłby po pomoc...
Do tej pory zdołał się zorientować, że wysypisko ma kształt zbliżony do owalu. Tkwili w jednym z jego zaokrąglonych końców. Niefortunnie dla Floyda jego samochód stał odwrócony tyłem do wypełnionego odpadkami wnętrza. Za to tamto wredne babsko ogarniało wzrokiem całość zagłębienia. Do cholery! Dosyć tej idiotycznej przepychanki! Moja ambicja, twoja ambicja, do ciężkiej kurwy nędzy! Remington zacisnął pięści.
– Słuchaj – zaczął ostrożnie. – Możemy spróbować stąd wyjść...
Croswell nie odpowiedziała.
– Noga nie boli mnie już tak bardzo... Mógłbym podczołgać się do ciebie i...
– Nie ruszam się stąd – odparła chłodno kobieta. – Jeżeli mam złamany kręgosłup, poczekam na profesjonalną pomoc. Gdzie indziej zgrywaj wiejskiego bohatera. Nie pojawiliśmy się dzisiaj w pracy, idioto! Na pewno już nas szukają!!!
Floyd odchylił do tyłu głowę. To „my” i „nas” wytrąciło go z równowagi. Zrobił kilka głębokich wdechów. Kto dziś poszukuje Floyda Remingtona? Nikt, nikt, nikt.
– Dobra. Jak tam sobie chcesz – warknął. – Powiedz mi tylko, czy dobrze widzisz całe wysypisko.
Croswell przymknęła oczy. Floyd odczekał dobrą minutę, a potem ponowił pytanie.
– Nie jestem głupia – usłyszał twardą odpowiedź. – Znam takich jak ty. Uciekniesz, jak tylko dam ci najdrobniejszą szansę.
Floyd nie wierzył własnym uszom.
– Myślisz, że nie wiem, co sobie ubzdurałeś? Ten wypadek był z twojej winy. Nie wymigasz się.
– O czym ty do cholery bredzisz, kobieto?!
– Oooo, pewnie, pewnie! Ratuj się, kto może! Dobrze sobie to zaplanowałeś! Znam takich jak ty cwaniaczków – obiboków w samochodach z drugiej ręki i koszulach w kratę! W moim banku koczują całe zastępy takich życiowych porażek jak ty. Znamy was na wylot!
– Słuchaj, paniusiu...
– Mężczyźni... – obróciła w ustach to słowo. Sposób, w jaki to zrobiła, starczyłby za każdą odpowiedź.
Nad głową Floyda rozległ się skrzek i na dachu samochodu wylądował jakiś ptak.
– Doskonale – odparł Floyd. Pazury ptaszyska szurały po lakierze.
– Tacy jak ty – Croswell nie dawała za wygraną – nie powinni wytykać nosa zza krat więzienia. Powinno się was wsadzać za brak życiowej zaradności! O Boże, na pewno ubzdurałeś sobie, że w ten sposób przypodobasz mi się i gdy nas znajdą... Gdybym mogła wszystkich was...
– Och, zamknij się, ty głupia cipo...
– Wszystkich was!
Floyd rzucił w kobietę kawałkiem zmiętej rolki papieru toaletowego. Trafił ją w czoło. Umilkła w pół słowa.
– Następnym razem sięgnę po coś cięższego – zagroził Remington. – Jeden siniak mniej czy więcej nie zrobi ci i tak różnicy.
Kobieta nie odpowiedziała, dyszała ciężko.
– Możemy siedzieć tu i obrzucać się wyzwiskami, proszę bardzo...
Ptak zeskoczył z dachu i przysiadł na rozbitej chłodnicy renault. To był dudek, w dziobie trzymał zieloną gąsienicę. Na widok ludzi nastroszył pierzasty czub i zerwał się z furkotem do ucieczki.
– Możemy tak sobie siedzieć do usranej śmierci...
Floyd oparł się o siedzenie, założył ręce na piersi i przymknął oczy. A potem pod wpływem nagłej zachcianki sięgnął w stronę radia. Włączył je i z zadowoleniem stwierdził, że o dziwo, akumulator przetrwał zderzenie. Głośniki ryknęły na cały regulator dźwiękami ostrego rocka. Karoseria zawibrowała od ciężkiego pulsowania basu. Remington zerkał ukradkiem na Annę Croswell, ciekawy jej reakcji. Przez kilka pierwszych minut siedziała nieruchomo, potem jej usta zadrżały, poruszyły się kilkakrotnie.
Rockowa melodia zagłuszała jej słowa.
Dum, dum, dum, waliła sekcja rytmiczna. Zing, zang, twiiik, ślizgała się po niej ostra jak brzytwa gitarowa solówka.
Yeah, yeah, yeah, darł się wniebogłosy ochrypły frontman i z całego przekazu, jaki ze wszystkich sił wydzierał sobie z piersi, tylko to słowo było zrozumiałe. Wreszcie i Croswell zaczęła krzyczeć. Wokalista pozbawił ją jednak najmniejszych szans... Wył, wył i wył.
W całym tym transie tłustego huku kobieca głowa przypominała upiorny semafor – rozbawiony Floyd widział kolejne rozbłyski różowego wnętrza jej ust. Dziwny alfabet Morse’a – ani jednego słowa.
Wyłączył radio, kiedy po policzkach Croswell popłynęły łzy. Był usatysfakcjonowany.
Zapadł w krótką drzemkę. W piersiach czuł ciepło i słodką pustkę.
W chwili gdy otworzył oczy, słońce stało wysoko.
Powietrza nie przecinały już delikatne ukośne poranne promienie, w ich zastępstwie wszystko przystroił drżący miodowy deseń południa – lejący się wprost z koron drzew aksamitny upał. Niespodziewanie wrócił też dudek. Łzy na twarzy Anny obeschły, a ich niedawne ścieżki znaczył rozmyty makijaż. Maskara i cienie stopiły się i elegancka tarcza drogiego profesjonalnego make‑upu, za którą Croswell czuła się do tej pory bezpieczna, opadła. W jej oczach, Floyd zauważył to z zadowoleniem, pojawił się nowy wyraz – rezygnacji. Na pewno oglądała się w lusterku wstecznym, na pewno zrobiła to już niejeden raz. To dopiero był dla niej upadek! Napuchnięte powieki i zaczerwieniony nos. Kłębki żółtej śliny w kącikach ust. Przypominała smutną pijaczkę. Musiała doskonale
zdawać sobie z tego sprawę. Floyd potarł grzbiet nosa i uśmiechnął się ukradkiem. O tak, ona na sto procent wie, jak żałośnie wygląda. Ziewnął i od niechcenia włączył radio. Na sam dźwięk przełącznika kobieta drgnęła.
– Spokojnie – niedbale zwrócił się do niej Remington.
– Chcę tylko posłuchać wiadomości. Zawsze to robię po przebudzeniu.
Och, jak bardzo spodobała mu się ta kwestia!
W świecie nie wydarzyło się nic ciekawego i Floyd zgasił odbiornik w połowie serwisu sportowego. Mógłby wysłuchać go do końca, dla zasady, ale pomyślał, że dogryzł już Annie w wystarczający sposób.
Nadszedł czas powrotu do poszukiwań sposobu ustabilizowania złamanej nogi. Znajomy dudek namolnie podskakiwał i szurał po całym dachu. Raz i drugi Floyd łupnął pięścią w karoserię, żeby sobie wreszcie poleciał.
– Wiesz... – odezwała się cicho Croswell, gdy ptak ich opuścił i ponownie zostali sami. – Wtedy gdy włączyłeś radio... Myślałam, że zwariuję ze strachu... To było takie straszne. Ta kanonada dźwięków. Nie słyszałam swojego krzyku. Nie słyszałam nawet swoich myśli. Gdybym umierała i chciała to wykrzyczeć, o Jezu, nikt na pewno by tego nie usłyszał.
Brawo, pomyślał Remington. A więc nawet w tak pustej głowie kołacze się od czasu do czasu zwątpienie.
– Nie sądziłam, że można poczuć się samotnym, w takim... samotność zawsze kojarzyła mi się z ciszą... – dodała Croswell.
Floyd nie słuchał, zajęty systematycznymi oględzinami wnętrza samochodu. Jeżeli ta Croswell potrzebowała się wygadać, to on oczywiście posłuży jej za uprzejmego słuchacza. Jedynie słuchacza. Dalszej rozmowy z tą bankową harpią nie brał już pod uwagę.
Założył rękę za siedzenie pasażera i ostrożnie podciągnął się w górę. Miał niejasne wrażenie, że na tylnej wycieraczce powinno leżeć coś, co przy odrobinie wysiłku posłużyłoby mu za...
– Hej, ty, posłuchaj, ja nadal nie znam twojego imienia – w głosie kobiety zabrzmiała na moment dawna zgryźliwa nuta.
– Floyd – odparł na odczepne Floyd przez zaciśnięte zęby, wsłuchany w pulsowanie bólu w prawej łydce. Świetliste okręgi, które wirowały mu przed oczami, nabierały rozpędu, gdy tylko sztywny materiał spodni zaledwie otarł się o potłuczoną nogę.
– Zatem Fy‑ly‑oyd...
Słyszałeś, co do ciebie mówiłam?!
Samotność! Czy tacy jak ty w ogóle wiedzą, co to słowo znaczy?
Zadziwiające, z jaką wprawą ta kobieta błyskawicznie przefarbowała smutną rezygnację na złośliwą zaczepkę. Z takim niewyparzonym pyskiem na pewno robiłaś oszałamiającą karierę, dziecino.
Remington wyprężył się i wczepił palcami w podłużny metalowy kształt zagrzebany pod siedzeniem. Złamana noga ześlizgnęła się po wycieraczce i uderzyła w pedał gazu, stopa nieznacznie się przekręciła. Ostry kawałek kości przekłuł skórę. Wrażenie podobne było do wyciśnięcia rozognionego zaskórnika – gwałtowny ból i ulga – oba doznania tak samo nagłe. Uwięziony do tej pory krwiak chlusnął radośnie i w jednej chwili wypełnił but. Sapiąc z wysiłku, Remington złożył na kolanach profilowany czerwony pręt.
– Samotność? – wydyszał. Kręciło mu się w głowie. – Ty pytasz mnie o samotność? – Odkaszlnął. – Nagle zebrało ci się na pogaduszki?
Ale Croswell nie podjęła dyskusji. Wyciągała chudą szyję w daremnych próbach dostrzeżenia, co też Floyd odnalazł w kabinie swojego samochodu. Floyd w lot to zauważył – z rozmysłem udał, że nie zwraca na nią uwagi.
Zabrał się za powolne i dokładne oględziny znaleziska.
Wysłużona blokada kierownicy, którą wyłuskał spod fotela pasażera, zrobiona została z grubej stalowej rurki, którą oblano miękką gumą. Na obu końcach wygięte podwójne pazury służyły do blokowania jej od wewnątrz na kole kierownicy. Jedna para „pazurów” przyspawana została do korpusu blokady. Druga poruszała się w górę i w dół na karbowanym pręcie umieszczonym wewnątrz głównej tulei. Kluczyk tkwił w zamku i gdy się go przekręciło, blokował ruch pręta na żądanej długości. Albo, co bardziej interesowało Floyda, wysokości. Rozciągnął blokadę i ostrożnie przyłożył ją do zdrowej nogi. Na dźwięk metalicznego terkotu Croswell zapytała niecierpliwie: „Co tam robisz?”. Nie zaspokoił jednak jej ciekawości.
Blokada okazała się dostatecznie długa. Rozciągnięta do połowy, mierzyła dokładnie tyle, ile złamane podudzie. Floyd zaczął manipulować przy zamku i odkrył, że nawet zamknięty nie uniemożliwia ruchu poszczególnych części dookoła długiej osi blokady. Ustawił oba jej końce tak, że pazury pozostawały względem siebie pod kątem, jeden skierowany był do niego, a drugi w bok.
Dolną część zaparł o kostkę i grzbiet stopy, a czerwony korpus poprowadził po łydce. Górną blokadę umieścił pod kolanem i podparł nią rzepkę. Pozostawało teraz tylko znaleźć dobre mocowanie, coś, czym można by ustabilizować ten prowizoryczny opatrunek. Floyd rozejrzał się po samochodzie jeszcze raz.
Croswell zaciekle szukała jego wzroku.
– Samotność? – powtórzył tylko jak echo jej niedawne pytanie. – Nadal interesuje cię ten temat? Pani Cie‑kaw‑ska?
Pasy bezpieczeństwa. Floyd dotknął sflaczałej, lśniącej od brudu szarfy. Materiał miał szorstką, zużytą fakturę, ale jego grube brudne włókna trzymały się doskonale.
Naciągnął pasy aż do oporu. W momencie gdy zadziałał automatyczny ogranicznik, miał na kolanach prawie dwa metry solidnej parcianej taśmy. W otwartym schowku na rękawiczki odnalazł śrubokręt. Darł twardą tkaninę przez zaciekłe pięć minut. Po kwadransie zabezpieczył połamaną nogę na tyle, że mógł nią poruszać w górę i w dół bez obawy pogłębienia złamania.
Otworzył wtedy drzwi i spojrzał Croswell prosto w oczy.
– Wiesz, co to jest samotność? – spytał ją z satysfakcją.
– Prawdziwa samotność to ta chwila, gdy jesteś pewna, że są rzeczy, które nie mogą ci się wymknąć, a one i tak odchodzą.
A potem ostrożnie wysunął się z kabiny renault i rozpoczął mozolną wspinaczkę przez wysypisko. Czołgał się pod górę wśród zwałów śmieci; radosny, uśmiechnięty.
– Wracaj! Jeżeli zostawisz mnie tu samą, to nie ujdzie ci to na sucho! Wracaj! Natychmiast wracaj! Ty skur‑wy‑sy‑nu!
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Polaroidy z zagłady
Last woman standing
- recenzja
Science fiction po polsku - antologia
Solidność ponad wszystko
- recenzja
Herosi - antologia
Herosie, czy Ci nie żal?
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.